Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 12 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup

Krążęta ciemności, czyli 10 mrocznych płyt, które trzeba znać

Esensja.pl
Esensja.pl
Łatwo stworzyć muzykę groteskową – robi to większość twórców próbujących oddać… mrok. Niestety, nic nie wiadomo o odwrotnej zależności. W morzu fałszywej ciemności znajdzie się jednak całkiem sporo pozycji wartościowych, bezdyskusyjnie ponurych i nieśmiesznych zarazem. Nie sposób wymienić wszystkich, ale można przedstawić kilka wybranych. Oto dziesięć mrocznych płyt, tych znanych i tych zapomnianych, które trzeba usłyszeć.

Mieszko B. Wandowicz

Krążęta ciemności, czyli 10 mrocznych płyt, które trzeba znać

Łatwo stworzyć muzykę groteskową – robi to większość twórców próbujących oddać… mrok. Niestety, nic nie wiadomo o odwrotnej zależności. W morzu fałszywej ciemności znajdzie się jednak całkiem sporo pozycji wartościowych, bezdyskusyjnie ponurych i nieśmiesznych zarazem. Nie sposób wymienić wszystkich, ale można przedstawić kilka wybranych. Oto dziesięć mrocznych płyt, tych znanych i tych zapomnianych, które trzeba usłyszeć.
Jacula – In Cauda Semper Stat Venenum (1969)
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
To prawda, że debiut Jaculi trochę się zestarzał, jest nierówny i momentami nudnawy, a Antonio Bartoccetti, twórca grupy, uważa jej krótką działalność za nieporozumienie. Nadal wszakże „In Cauda Semper Stat Venenum” pozostaje zjawiskiem fascynującym i porównywalnym tylko… z drugim i ostatnim krążkiem projektu, bardziej zresztą stonowanym – „Tardo Pede in Magiam Versus” (1972). Młody włoski gitarzysta nagrał swoje pierwsze dzieło w przedziwnej kompanii. Jej mniej zaskakująca część to Doris Norton, występująca pod pseudonimem Fiamma Dallo Spirito, późniejsza małżonka lidera zespołu, która w latach 80. tworzyła futurystyczną elektronikę, tutaj zaś zaśpiewała, a także obsłużyła flet, skrzypce oraz część klawiszy. Nietypowa była reszta składu: organista Charles Tiring już wtedy miał 65 lat, a Franz Partheny pełnił rolę medium odpowiedzialnego za konszachty zespołu z siłami nadprzyrodzonymi. W dodatku album został początkowo wydany w 300 lub, jak podają niektórzy, 333 kopiach, rozprowadzonych po różnych okultystycznych organizacjach. Tyle o otoczce – z muzyką sprawa ma się jeszcze ciekawiej. Gitarowy riff z „Triumphatus Sad”, dla niepoznaki zmiękczony klawiszami, bardziej niż z tym, co w roku następnym pokazali Black Sabbath, czy ciężkim epizodem King Crimson z czasów „Larks′ Tongues in Aspic” i „Red” kojarzy się z późniejszymi o ponad dekadę dokonaniami Venom. Ale tak naprawdę, chociaż, jak to często bywa z niepoddającymi się klasyfikacji dziełami z tamtego okresu, zwykło się zaliczać tę płytę do progresywnej odmiany rocka, tego ostatniego jest na niej niewiele. W trans wprowadzają wokalizy Norton w „Initiatio”. Nadal niesamowite wrażenie robi brzmienie opętańczych kościelnych organów, które dominują od samego początku, często pozostając jedynym liczącym się instrumentem. Staroświeckie z założenia, nie mogą tracić z upływem czasu; myszką za to trącą pojawiające się gdzieniegdzie łacińsko-włoskie recytacje. Niewiele to jednak zmienia – „In Cauda Semper Stat Venenum” ma atmosferę, jakiej nikt inny nie osiągnął, i musi zadziwić.
Black Sabbath – Black Sabbath (1970)
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Debiutowi Black Sabbath miejsce na liście należy się już za sam otwierający płytę utwór tytułowy. Odgłosy burzy, kościelne dzwony i powolny, wgniatający w ziemię riff, wreszcie – zawodzący Ozzy Osbourne, błagający Boga o pomoc, tworzą razem nieśmiertelny klasyk i niedościgniony wzór dla rzesz naśladowców. Numerem podobnego kalibru jest „N.I.B” – rzecz o miłości diabła do ludzkiej kobiety powoduje ciarki na plecach za każdym razem, kiedy cichną gitary, by weszła najlepsza na krążku partia wokalna i towarzyszące jej proste dźwięki tamburynu. Pierwszy album grupy z Birmingham jest zazwyczaj mniej doceniany niż jej późniejsze dzieła. Niesłusznie – na „Black Sabbath” bardziej niż następnych nagraniach pobrzmiewają bluesowe korzenie muzyków i zapędy do improwizacji („The Warning”), lecz przytłaczający klimat pozostaje ten sam. I choćby to współistnienie wyróżnia debiut z dyskografii zespołu. Surowa płyta, w swoich czasach krytykowana za bycie cięższą i mniej wyszukaną kopią Cream, próbę czasu przetrwała nie gorzej, a może i lepiej niż nagrania tria Bruce′a, Bakera i Claptona, odmawianie zaś oryginalności jej atmosferze to niedorzeczność. Nawet, jeżeli charakterystyczne brzmienie powstało przez przypadek (Tony Iommi stracił w wypadku opuszki palców i aby nie cierpieć podczas gry zmuszony był niżej stroić gitarę), a niektórzy podziemni artyści – jak szwedzki Pärson Sound – już wcześniej tworzyli bardziej ekstremalną muzykę.
Univers Zero – Heresie (1979)
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
C.W. Vrtacek, sam będący awangardowym muzykiem, napisał kiedyś o Univers Zero, że „gdyby Strawiński miał zespół rockowy, brzmiałby on właśnie w ten sposób”. Opinia ta na tyle spodobała się Belgom, że stała się mottem, witającym gości internetowej strony grupy. Trzeba wszak zaznaczyć, że owo chwytliwe hasło dotyczyło trzeciej, znacznie „jaśniejszej” od poprzedniego nagrania, choć nadal ponurej, płyty Daniela Denisa i spółki - „Ceux du Dehors” (1981). W wypadku „Heresie” należałoby rzec: „gdyby Strawiński naczytał się Lovecrafta i uwierzył w jego mitologię, po czym zabrał się za komponowanie, powstałoby właśnie takie dzieło”. Krążek, uważany przez wielu za najmroczniejszy w historii muzyki, w pełni na swoją opinię zasłużył. Chaos, dysonanse, pauzy oraz zmiany tempa i liczby decybeli – na tym opiera się kameralna twórczość Univers Zero, zachowując jednocześnie niezwykle finezyjną, matematyczną strukturę, nieodkrywającą się w pełni przed odbiorcą przez długie godziny. Prawie niepojawiające się partie głosowe bardziej niż śpiew przypominają jęki przerażonych lub przywoływanie sił nieczystych. A co najdziwniejsze – to działa; nie ma miejsca tu na kicz; najpewniej nikomu innemu nie udało się tak przekonywająco przedstawić zła za pomocą dźwięków. Można nie mieć pewności, czy „Heresie” to rock (gitara – pojawiająca się na płycie obok oboju, fagotu, skrzypiec, altówki, fortepianu, organów i fisharmonii – bynajmniej nie jest instrumentem najważniejszym, a o sekcji rytmicznej trudno powiedzieć, że pracuje na typowo rockowy sposób), ale niewątpliwie jest się czego bać.
The Birthday Party – Prayers on Fire (1981)
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Wbrew twierdzeniom ekstremistów, nieprawdą jest, jakoby Nick Cave skończył się na The Birthday Party. Nawet jednak zajmując znacznie mniej radykalne stanowisko, że „Let Love In” to jeszcze bardzo dobra płyta, a i na „Murder Ballads” znajdzie się trochę ciekawej muzyki, trzeba przyznać, iż formacja Australijczyka sprzed epoki The Bad Seeds napisała ważny rozdział w historii rocka. „Prayers on Fire” to, w zależności od sposobu liczenia, pierwszy, drugi lub trzeci krążek grupy. Pierwszy, jeśli uznać jedynie albumy od samego początku podpisane nazwą The Birthday Party; drugi, jeżeli wziąć pod uwagę także płytę wznawianą jako The Birthday Party, ale początkowo wydaną pod szyldem The Boys Next Door; trzeci, gdy jako dzieło zespołu potraktować również nagranie wciąż firmowane tym ostatnim mianem. Niezależnie od przyjętej numeracji, pozycja ta znakomicie pokazuje, że można być zarazem mrocznym – choć w tym wypadku bynajmniej nie znaczy to: strasznym – i porywać do ruchu. Trudno zestawiać „Prayers on Fire” z późnymi dokonaniami Cave′a (który w czasach Przyjęcia Urodzinowego nie był nawet zdecydowanym liderem grupy). O ile takie płyty jak „The Boatman′s Call”, mimo że niewątpliwie niewesołe i pasujące do tego artykułu, to zbiory spokojnych ballad, o tyle tutaj nawet powolnym utworom nie brak pazura. Głos Cave′a, już wtedy głęboki, przywodzi na myśl wołania szaleńca, z dziką pasją wykrzykującego teksty o marności i śmierci; akompaniuje mu głośna i skoczna mieszanka punka i bluesa, której klimat, poza podstawowym rockowym zestawem, budowany jest przez instrumenty dęte i klawiszowe. Wynik tej koegzystencji to jedna z najciekawszych i najbardziej obłędnych płyt zarówno australijskiego artysty, jak i rozkwitającego wtedy post-punka.
Shub-Niggurath – Les morts vont vite (1986)
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Pierwszy krążek Francuzów to młodszy kuzyn „Heresie” i jeden z niewielu liczących się konkurentów w pokrewnych rejonach. Shub-Niggurath dokładnie przestudiowali muzykę Magmy, trochę jazzu oraz oczywiście płyty Art Zoyd i Univers Zero, by stworzyć dzieło do nich się odwołujące, ale znacznie brutalniejsze. Podobnie jak u powyższych, na „Les morts vont vite” groza przybiera charakter iście lovecraftowski – tutaj zresztą sugeruje to już nazwa wykonawcy. Przez ścianę dźwięków, zbudowaną przy pomocy instrumentów klawiszowych (fortepianu, fisharmonii, organów), puzonu, perkusji, gitary i wysuniętego na przód basu, przebija się głos obłąkanej sopranistki, a muzyka ani na chwilę nie przestaje przytłaczać. Wrażenie potęgowane jest przez uporczywą powtarzalność, obrazującą nieuchronność zagrożenia. W efekcie ta diabelnie ciężka płyta z pogranicza zeuhl i rockowej kameralistyki wzbudza autentyczny lęk. Coś więcej? Tyle wystarczy, bo o „Les morts vont vite” było już na łamach „Esensji”.
Swans – Children of God (1987)
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Album „Filth” (1983), długogrający debiut Swans, poraża brudem i poziomem hałasu, a słuchany wraz z innymi wydanymi w tamtym okresie płytami wręcz szokuje. Próżno jednak szukać na nim czegoś poza prymitywną (gdzie prymitywność jest świadomym środkiem artystycznym) brutalnością. Z biegiem lat lider grupy, Michael Gira, zauważał coraz więcej innych sposobów wyrażania negatywnych emocji, w czym najpewniej pomogła mu współpraca z wokalistką i pianistką Jarboe. „Children of God” wydaje się być pierwszą w karierze Swans płytą w pełni dojrzałą. Zespół nie porzucił agresji ani powolnych, masywnych riffów, których pozazdrościć mogłaby niejedna doommetalowa ekipa, ale uczynił je tylko elementem bardziej złożonej koncepcji. I tak, tuż po przygniatającym otwieraczu „New Mind” jest miejsce na numer „In My Garden”, w którym subtelny śpiew Jarboe podkreślany jest przez fortepian, akustyczną gitarę, a także flet; zaraz potem w równie spokojnym utworze „Our Love Lies” (czy w późniejszym „You′re Not Real, Girl”) dominuje wcale już nie krzyczący głos Giry. Delikatne i gwałtowne pierwiastki mieszają się dalej na różne sposoby: w „Sex God Sex” ciężar całości spotyka się z melorecytacją i chórami, „Blood and Honey” brzmi jak zaskakująco ciężka arabska ballada, w niepokojącym, przytłaczającym „Like a Drug” uwagę zwracają skrzypce, gdyby zaś z doskonałego numeru „Beautiful Child” usunąć połowę dźwięków, mógłby znaleźć się i na debiucie. Obój (gościnnie znana z Henry Cow Lindsay Cooper) pojawia się zarówno w fortepianowej balladzie „Blackmail”, jak i rockowym „Trust Me”. Pozostałe na płycie „Real Love”, „Blind Love” i utwór tytułowy także balansują między brutalną muzyką gitarową a wzruszającymi lamentacjami. Żadnej optymistycznej nuty nie stwierdzono, no wave zaś, nazwa nurtu, z którym często łączy się Swans, sprawia wrażenie wyjątkowo trafnej.
Devil Doll – The Girl Who Was… Death (1989)
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
W zestawieniu mogłoby się znaleźć dowolne dzieło tego tajemniczego włosko-słoweńskiego projektu, dowodzonego przez równie enigmatycznego, obdarzonego niezwykłą wyobraźnią muzyka. Choćby co najmniej równie doskonała płyta „Dies Irae” (1996) – ostatnia w karierze Devil Doll. Ze względów chronologicznych (wszak warto poznawać artystów od ich początków) padło na debiut i nie debiut zarazem – rok wcześniej powstał krążek „The Mark of the Beast”, ale jego jedyny egzemplarz zatrzymał lider grupy. „The Girl Who Was… Death” to pierwszy publicznie udostępniony album formacji – co prawda 350 kopii zostało spalonych przez autora, ale pozostałych 150 poszło w świat. Kryjący się pod pseudonimem Mr. Doctor twórca nie bez powodu zyskał opinię „człowieka o tysiącu głosach” – jego nagrania to wokalny teatr, w którym on sam, mistrz sprechgesangu, odgrywa większość ról. Jedyna na płycie kompozycja, trwająca 66 minut i sześć sekund (z czego jedna trzecia to cisza), scala w sobie symfoniczny patos, krańcowy ekspresjonizm i ostre gitary. To wszystko podane jest w iście mrocznej zalewie – przy czym jest to ćma wzięta raczej z „Gabinetu doktora Caligari” niż z „Jądra ciemności”. I nawet jeśli elementy wydają się znajome, zostały połączone tak, że podobnej muzyki nie znajdzie się ani w świecie progresji, ani gotyku, ani filmowych ścieżek dźwiękowych; opierając się w dużej mierze na wymyślonych dwie dekady wcześniej schematach, Mr. Doctor stworzył jedną z najbardziej oryginalnych formacji w dziejach muzyki. Choć więc Devil Doll budzi skrajne emocje i urzekając jednych, drugim wydaje się rozegzaltowanym kiczem, każdy szanujący się słuchacz rocka powinien tę grupę poznać.
The Legendary Pink Dots – Crushed Velvet Apocalypse (1990)
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Legendarne Różowe Kropki, głównie ze względu na audycje Tomasza Beksińskiego, po śmierci którego zespół zadedykował mu polskie reedycje albumów, cieszą się w naszym kraju specjalną pozycją, a częste koncerty (w tym roku było ich pięć) nadal przyciągają fanów. I słusznie, bo eksperymentalne, psychodeliczno-gotyckie utwory formacji są zjawiskiem, którego pomijać nie można. Obszerna dyskografia grupy i liczba mieszczących się w niej perełek sprawia, że wybranie najlepszego albumu graniczy z niemożliwością. „The Crushed Velvet Apocalypse” na pewno wszakże jest jednym z zasługujących na wytężoną uwagę. To nie tylko pierwszy krążek Kropek, na którym pojawił się charyzmatyczny saksofonista, oboista i flecista Niels Van Hoorn, znany również jako Van Hoornblower, ale także prawdopodobnie najpopularniejsze nagranie Legendary Pink Dots poza wydaną rok później płytą „The Maria Dimension”. Pokazuje ono każdy ważny aspekt twórczości zespołu: zaczyna się akustyczną balladą, która ustępuje kilku minutom zabarwionej orientalnie instrumentalnej muzyki; później rozbrzmiewa żwawszy numer „Hellsville” – szybki, chwytliwy utwór, w którym krzyczącemu Edwardowi Ka-Spelowi towarzyszy ciężka elektronika i energiczne dęcia w saksofon. Nie brak na „Apokalipsie” charakterystycznego poetyckiego smutku, przepełniającego nagrania brytyjsko-holenderskiej grupy, nie brak klaustrofobicznych ścian dźwięku, rwetesu, syntezatorowych improwizacji i delikatnych uderzeń w klawisze. Nie brak niepowtarzalnego głosu wokalisty. Jeżeli więc ktokolwiek nie odwiedził jeszcze zachmurzonego świata Legendary Pink Dots, poznanie tej płyty będzie odpowiednim pierwszym krokiem.
Art Zoyd – Faust (1995)
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Niełatwo o drugiego wykonawcę, który stworzył tyle intrygujących dzieł, co Art Zoyd. Dlatego za kryterium wyboru posłużyło podobieństwo do innych uwzględnionych w zestawieniu albumów: o ile niejedno dziecko Francuzów można wrzucić do tej samej szufladki, co płyty Univers Zero i Shub-Niggurath, o tyle „Faust” to zgoła inna stylistyka. Tak jak kilka innych wydawnictw formacji, krążek ów jest ścieżką dźwiękową nagraną do przedwojennego niemego filmu – w tym wypadku klasycznego obrazu Friedricha Murnaua. Muzycznie to zaawansowane stadium ewolucji niezwykłej grupy znad Sekwany – bogate instrumentarium z pierwszych płyt (instrumenty smyczkowe, dęte, fortepian) całkiem prawie ustąpiło tu syntezatorom i samplerom. Obeznanych z wczesnymi albumami ekipy Gérarda Hourbette′a zdziwić może stonowanie co prawda nie całego materiału, ale sporych jego fragmentów – już pierwszy utwór nieuważnemu słuchaczowi wydać się może pięcioma minutami szumu; chwilę później pojawia się spokojny, rytmiczny śpiew. Zmiany tempa i przejścia od delikatnych pasaży do jazgotu następują w najmniej spodziewanych momentach. Ze względu na filmowy charakter dzieła, sporo tutaj muzycznych onomatopej, a, mimo użycia nowoczesnych środków, album kapitalnie oddaje atmosferę adaptowanego dzieła. Całość balansuje między niepokojącym ambientem a progresywną awangardą, lecz celna gatunkowa klasyfikacja wydaje się niemożliwa. Tak czy inaczej, „Faust” to album nie na każdy nastrój, wymagający koncentracji, ale bezdyskusyjnie piękny.
Celtic Frost – Monotheist (2006)
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Jedyny w zestawieniu reprezentant XXI wieku i metalu spod znaku wymalowanych twarzy. W latach 80. wokalista i gitarzysta Thomas Gabriel Fischer zapewniał, że nie obchodzi go, czy jego zespół jest ciężki, czy lekki; undergroundowy, czy komercyjny – ważne, żeby był nowy, inny. I był, a awangardowe płyty „To Mega Therion” (1985) i „Into the Pandemonium” (1987) odcisnęły w następnej dekadzie wyraźne piętno na całkiem odległych nurtach brutalnej muzyki. Na początku nowego stulecia, po długiej przerwie, grupa wznowiła działalność, a kolejne kilka lat zaowocowało albumem „Monotheist”. Zamiast spodziewanego przez wielu gniota, powstał krążek dorównujący wymienionym wyżej (choć zbierający skrajnie różne recenzje), a przy tym najposępniejszy i najcięższy w historii Celtic Frost. Brud i powolne, sabbathowskie riffy mieszają się tutaj z jesienną melancholią, niekiedy zupełnie niemetalową; wzbogacona wrzaskiem elektronika nie kłóci się z następującym kilkanaście minut później smyczkowym postludium – „Monotheist” jest albumem wieloaspektowym, ale spójnym, przede wszystkim zaś nietuzinkowym łącznikiem starego i nowego w klimatycznym metalu. Co jeszcze ważniejsze – płyta nie ma nic wspólnego z kiczowatymi wyrobami większości „nastrojowych” kolegów – nawet wokalistkę ociekającej lukrem grupy Xandria wykorzystali Szwajcarzy do stworzenia świetnego i zgoła nieplastikowego utworu. Szkoda tylko, że zamiast prowadzić dalsze poszukiwania po Ciemnej Stronie Mocy, zespół rozpadł się ponownie.
koniec
23 listopada 2009

Komentarze

23 XI 2009   13:49:59

Przede wszystkim lista jest za krótka (choć całkiem dobra) ;), ale jeśli ograniczyć się nawet do 10 pozycji to z pewnością Fields Of The Nephilim - "Elizium" zajmuje jedno z czołowych miejsc, a jeśli iść dalej to proponuję odprysk w postaci Rubicon - "What Starts, Ends" (choć to już nie pierwsza dziesiątka). Ze starych zdecydowanie warte wspomnienia jest Black Widow. Polecam także Danzig - IV. Nawet jeden z krążków Killing Joke powinien się tutaj znaleźć. No i co z Bauhaus, albo z innej parafii Current 93? Generalnie, temat rzeka, bo pewnie każdy "mrok" interpretuje sobie inaczej.

23 XI 2009   14:38:31

Że nie sposób wymienić wszystkiego, napisałem już w leadzie - chyba dość jasno jest zaznaczone, że to nie jest żaden ranking ;) Zaręczam, że brałem pod uwagę wszystko, co wymieniłeś, z wyjątkiem może Rubicon. Z największym bólem odpuściłem Bauhaus, ale także "Cyborga" Schulze'a, Diamandę Galas czy "Musicki" Coila. Co do Current wyrzutów sumienia nie mam, z klasycznych gotyków (FotN, Siostry) zrezygnowałem celowo, a Killing Joke czy Black Widow średnio mi się tu wpasowują. Danzig - niestety, te najmroczniejsze krążki to już nie ta jakość - choć nadal wysoka. IMO, oczywiście ;)

23 XI 2009   16:25:12

Fajna lista.
Polecam nowy album Sunn O))). Myślę, że pasowałby tu.

23 XI 2009   17:37:54

zdecydowanie zabraklo beyond dawn - pity love

23 XI 2009   17:54:39

Sunn O))) to zupełnie inna półka jest i do pozycji wymienionych wyżej raczej nie pasuje. Beyond Dawn ok, ale Reverly jeśli już, no i też to nie jest TA dawka mroku. @Mieszko: Brak na przykład "I Have A Special Plan For This World" albo "Thunder Perfect Mind" Ciebie nie "niepokoi"? Ja zdecydowanie bym starał się to gdzieś upchąć ;) Diamanda Galas bardzo ok, ale chyba nie na pierwszą dychę ;) Faktycznie o Coil też zapomniałem. Schulze'a tak dobrze nie znam, a o Cyborg nie słyszałem - co to?

23 XI 2009   18:11:47

Nie, nie niepokoi mnie - Tibet i spółka nigdy mnie w pełni nie przekonali, poza tym czy "Thunder Perfect Mind" jest mroczny? Łi tam, wręcz przeciwnie, wszak sam Chrystus objawił się Davidowi pod kilkoma postaciami ;) Panią Galas cenię zdecydowanie bardziej. "Cyborg" to druga płyta Schulze'a, trochę proto dark ambient, ale tylko trochę; rzecz ciężkostrawna, pozostająca w cieniu debiutu; cztery masywne, kosmiczne, depresyjne instrumentale. Jedyna płyta Sunn O))), przy której nie zasypiam, to ta z Boris, a metaluchów - a propos Beyond Dawn - wystarcza w zupełności pod postacią Celtic Frost. Poza tym, powtarzam, to nie jest pierwsza dycha, tylko po prostu dziesięć albumów, które uważam, za bardzo ciekawe. Mógłbym większość (nie całą - "Heresie" jest jedna) tej listy zmienić i stworzyć równie z mojego punktu widzenia wartościową. Pozdrawiam, autor.

23 XI 2009   18:56:55

"wszak sam Chrystus objawił się Davidowi pod kilkoma postaciami ;)" - i to niestety (albo stety) jest właśnie TEN mrok ;)
"Cyborg" obadam zatem. Odnośnie tej dychy - przecież napisałem, że to dobra dycha, wiadomo, że muzyka jest nieskończona, więc pozwoliłem sobie dorzucić kilka albumów, które według mnie też są godne wspomnienia. Z najnowszych gorąco polecam jeszcze AIT! - Romanticismo Oltranzista, choć to hmm "mrok niepełnosprawny" ;) Pozdrawiam

27 XI 2009   19:33:40

Moim zadniem brak De mysteriis dom satanas Mayhem.Absolutny Szatan w jednej z najczystszych znanych mi form.

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Non omnis moriar: Jak to jest płynąć „trzecim nurtem”…
Sebastian Chosiński

11 V 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj album z „trzecionurtowymi” kompozycjami Pavla Blatnego w wykonaniu Orkiestry Gustava Broma.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Od krautu do minimalistycznego ambientu
Sebastian Chosiński

6 V 2024

Pierwsza nagrana po rozstaniu z wokalistą Damo Suzukim płyta Can była dla zespołu próbą tego, na co go stać. Co z tej próby wyszło? Cóż, „Soon Over Babaluma” nie jest może arcydziełem krautrocka, ale muzycy, którzy w składzie pozostali, czyli Michael Karoli, Irmin Schmidt, Holger Czukay i Jaki Liebezeit, na pewno nie musieli wstydzić się jej.

więcej »

Non omnis moriar: Siła jazzowych orkiestr
Sebastian Chosiński

4 V 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj longplay z serii Supraphonu „Interjazz” z nagraniu dwóch czechosłowackich orkiestry pod dyrekcją Jana Ptaszyna Wróblewskiego i Gustava Broma.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.