Koncert marzeń: Black Sabbath11 czerwca w Łodzi wystąpi Black Sabbath w niemal oryginalnym składzie (zabraknie tylko perkusisty Billa Warda), być może to już ich ostatnia trasa, jest więc na co czekać. Z tej okazji przygotowaliśmy własną wymarzoną setlistę występu, którą śmiało można potraktować jako godną reprezentację najlepszych kawałków zespołu z Ozzym za mikrofonem.
Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Jacek WalewskiKoncert marzeń: Black Sabbath11 czerwca w Łodzi wystąpi Black Sabbath w niemal oryginalnym składzie (zabraknie tylko perkusisty Billa Warda), być może to już ich ostatnia trasa, jest więc na co czekać. Z tej okazji przygotowaliśmy własną wymarzoną setlistę występu, którą śmiało można potraktować jako godną reprezentację najlepszych kawałków zespołu z Ozzym za mikrofonem.
Wyszukaj / Kup War Pigs J.W.: Fajnie byłoby, gdyby rozpoczęli tym utworem, choćby dlatego że numer ten przeżywa obecnie swoją drugą młodość z powodu umieszczenia go na soundtracku „300: Początek imperium” – w filmie słyszymy go przy napisach końcowych. Sam „War Pigs” to zaś Black Sabbath klasyczny do bólu. Pi: To jest po prostu Black Sabbath i kojarzy mi się z Black Sabbath, nie z jakąś wysokobudżetową produkcją filmową. Choć oczywiście jeśli ktoś dzięki niej zechce zapoznać się z twórczością zespołu, to czemu nie. Ja w każdym razie początek koncertu widzę w ten sposób, że wraz z riffem Iommiego cała scena rozświetla się, a tłum zaczyna skakać w ekstazie. Masz rację, trudno o lepszy początek. N.I.B. J.W.: Kolejny klasyk w zestawie. Najmocniejszą stroną Black Sabbath był talent muzyków do tworzenia prostych (wręcz prymitywnych) motywów, które zapadały jednak momentalnie w pamięć i najczęściej nie chciały „puścić” słuchacza. Pi: Geniusz tkwi w prostocie. Zarówno kompozycji, jak i środków wyrazu – weźmy fragment z tamburynem. Niby nie przystaje do zespołu metalowego, a robi wrażenie. I ten Ozzy dopełniający gitarowy riff wrzaskiem „Oh, yeah!”. Loner J.W.: Moim zdaniem najjaśniejszy fragment albumu „13”. W „Loner” nie popełniono grzechu przerostu formy nad treścią i nie wydłużono go do granic cierpliwości słuchacza, co niestety charakteryzuje prawie całą płytę. Przez to jest to jeden z najbardziej zapadających w pamięć nowych (ostatnich?) utworów Sabbath. Pi: Bez przesady, „Loner” jest świetny, ale to chyba największy przejaw autoplagiatu na „13”. Co do długości utworów, to mnie takie nieograniczanie się akurat odpowiada. Został zachowany klimat początku lat 70., kiedy zespoły nie celowały w trzyminutowe hity radiowe, a dawały upust swojej fascynacji wspólnym graniem. J.W.: Jest jednak różnica pomiędzy „niecelowaniem w trzyminutowe hity” a zatraceniem wyczucia, kiedy utwór powinien się skończyć. Zresztą syndrom ten tyczy się nie tylko ostatnich dokonań Black Sabbath, ale także „Death Magnetic” Metalliki, w którym palce również maczał Rick Rubin. Into the Void Pi: Wracając do długich utworów – sześć minut tak chropowatego brzmienia, że aż dziw bierze, iż konsola w studiu to wytrzymała. A jednak nie ma się wrażenia zmarnowania choćby sekundy. Teraz już się tak nie gra (powiedział stary pierdziel). J.W.: Tak, drzewiej bywało lepiej… A tak na poważnie – ponownie klasyk, który zainspirował setki naśladowców. Embryo J.W.: Właściwie to miniaturka muzyczna – solo Iommiego. Szkoda, że na bazie tego motywu nie powstał nigdy żaden numer… Pi: Uwielbiam te instrumentalne wtręty na pierwszych płytach Sabbathów. Niby są od czapy w stosunku do reszty materiału, a jednak świetnie sprawdzają się na krążkach, rozluźniając duszną atmosferę. A co do „Embryo”: fakt, mógłby być z tego kolejny klasyczny numer. Changes J.W.: Napiszę zapewne coś kontrowersyjnego. Uważam, że Black Sabbath nigdy nie potrafili komponować dobrych ballad, zaś Ozzy nie umiał ich śpiewać (a nauczył się dopiero na swoich solowych albumach). By jednak dać muzykom odetchnąć w czasie koncertu (w końcu do najmłodszych nie należą), niech będzie – mogą zagrać jedną z nich. Dlaczego „Changes”? Cóż, obok „Planet Caravan” to nadal jeden z najbardziej rozpoznawalnych numerów zespołu. Pi: Naprawdę uważasz, że Ozzy kiepsko zaśpiewał „Changes”? A słyszałeś, jak to zrobiła jego córka? J.W.: Gorzej – widziałem fragmenty „The Osbournes”. Never Say Die J.W.: Black Sabbath próbujący chyba wejść na listę przebojów radiowej Trójki. Jest klasycznie, ale początkującym słuchaczom łatwiej przyswoić ten numer niż np. kompozycje z debiutu. W okresie, gdy powstał ten utwór, w zespole nie działo się dobrze, a kolejna płyta była już nagrywana z innym wokalistą za mikrofonem. Pi: Nawet bardzo źle się działo. Narkotyki i wóda zrobiły swoje, wystarczy spojrzeć na Osbourne’a z koncertowego wideo z tamtego okresu „Never Say Die”. Kondycja słabiutka, a i ciałka trochę przybyło. Mam wrażenie, że więcej życia ma obecnie na scenie niż wtedy. Psycho Man Pi: Co prawda w czasach „Reunion” (rok 1998), z którego pochodzi ten kawałek, dopiero odkrywałem walory klasycznego rocka, ale wyobrażam sobie podekscytowanie fanów, którzy usłyszeli „Psycho Man” i już zacierali ręce w oczekiwaniu na pełną płytę klasycznego składu. Niestety, musieli na nią poczekać jeszcze piętnaście lat. J.W.: Świetny i nie tak znany numer Sabbath! Gdy słyszymy początek, myślimy: „O nie, znów to samo”. Podczas gdy dalej kawałek zamienia się w mroczną, wampiryczną balladę. Do tego w środku Iommi gra naprawdę wspaniałe solo. Nie ukrywam, liczyłem, że w tym kierunku pójdą na „13”… Sabbra Cadabra J.W.: Może się mylę, ale większość współczesnych fanów ciężkiej muzyki bardziej kojarzy ten tytuł w kontekście Metalliki, która popełniła cover „Sabbra…” na „Garage Inc.”. Powinni to więc zagrać choćby z powodów edukacyjnych. Poza tym to jeden z najlepszych momentów w dyskografii zespołu. Pi: A ja akurat uważam, że cover tego kawałka w wykonaniu Metalliki jest najsłabszym na „Garage” (przynajmniej na pierwszym CD). J.W.: Jest zachowawczy, co Metallice w kwestii coverów nie zdarzało się aż tak rzadko. Choć cieszy, że Hetfield nie śpiewa w nim „pod Ozzy’ego”. Sabbath Bloody Sabbath J.W.: Wybór wcale nie tak oczywisty. Choć przez ciężkie, charakterystyczne riffy nie sposób skojarzyć „Sabbath Bloody Sabbath” z innym zespołem, melodyjny i balladowy refren nie brzmi już tak schematycznie. Najmocniejszym fragmentem jest jednak nadal toporny, neandertalski motyw pod koniec numeru. Pi: Przyznam, że „Sabbath Bloody Sabbath” to mój ulubiony album grupy. Każdy numer to strzał w dziesiątkę i w moim prywatnym zestawieniu wymarzonej setlisty koncertowej mogliby po prostu odegrać go w całości. Najbardziej urzeka mnie w nim ta nieoczywistość: z jednej strony mamy brudne riffy, z drugiej – akustyczne wstawki, nośne refreny i gdzieniegdzie syntezatorowe dźwięki. I ta okładka, w sam raz na koszulkę (oczywiście obustronną). The Wizard J.W.: Harmonijka w muzyce Black Sabbath? To najdobitniej pokazuje, że korzenie ich stylu tkwią w bluesie. Szkoda, że zespół nie rozwinął na którejś z płyt w bardziej słyszalny sposób tej fuzji, grając blues z piekła rodem. Nie wiem, czy jednak jest szansa na usłyszenie tego numeru na żywo. Czy Ozzy utrzyma harmonijkę w ustach? Pi: Nie zapominaj, że na „13” też słychać harmonijkę! J.W.: Tu mnie masz. Za coś więc „13” można lubić! Who Are You J.W.: Syntezatory w muzyce Sabbath musiały w tym okresie szokować. To tak, jakby na „13” pojawiły się elementy techno. Mimo tego utwór brzmi dość przekonująco. Może i mógł zabrzmieć lepiej, ale cenię w artystach, że starali się jednak wyjść poza – dość wąskie – ramy stylistyczne, jakie sami sobie narzucili swoim stylem. Szkoda, że nie pociągnęli tematu dalej… Pi: Oto doskonały przykład, jak zagrać riffy Tony’ego Iommiego na syntezatorach. Dla mnie majstersztyk, mimo że samo brzmienie nieco się już dziś zestarzało. Choć z drugiej strony to właśnie dodaje uroku kompozycji. God Is Dead? J.W.: Nie jestem fanem płyty „13”. Osobiście nie lubię powrotów zespołów w tym stylu. Kompozycje są na siłę wydłużone, przez co tracą na sile. Sami muzycy starali się chyba udowodnić sobie i fanom, że dziś też potrafią pisać tak klasyczne utwory jak na pierwszych płytach. Moim zdaniem większość ich najnowszych numerów nie przetrwa jednak próby czasu jak „Black Sabbath” czy „War Pigs”. Jednym z nielicznych, który ma na to szanse, jest „God Is Dead?”. Pi: A ja jestem. I się tego nie wstydzę. Jeśli czekam na reanimację jednego z ulubionych zespołów, nie chcę, by nagrywał płytę przełomową, wyznaczającą nowe kierunki. Ma być po staremu, z zachowaniem dawnej magii, i Black Sabbath to się idealnie udało. Dlatego też bardzo lubię „Black Ice” AC/DC, „On an Island” Davida Gilmoura i „Now What?!” Deep Purple. J.W.: Cóż, kwestia gustu, a z tym jednak jak z dziurą w… wiadomo gdzie. Osobiście jestem zaś fanem powrotów w stylu ostatniego Morbid Angel. Symptom of the Universe Pi: Ostatni wielki numer klasycznego składu BS? Przynajmniej do czasu „God is Dead?”. Nie przepadam za krążkiem „Sabotage”, który jest dla mnie zbyt sterylny, ale ten utwór wgniata w ziemię rozmachem. Nie wyobrażam sobie, by mogło go zabraknąć na koncercie. J.W.: Ponownie – nie jestem fanem tej płyty, ale ten numer chętnie usłyszę. Megalomania Pi: Jacku, mówiłeś coś o długich utworach? Proszę bardzo – dziewięć minut jazdy na ostrym riffie. Tu wkrada się klimat Led Zeppelin. Gdyby trochę podnieść strojenie gitary i zamiast Ozzy’ego wstawić Planta, dostalibyśmy kawałek w sam raz na „Physical Graffiti”. J.W.: Ale to przykład dobrego długiego utworu. You Won’t Change Me J.W.: Chyba najbardziej kontrowersyjny okres w historii Black Sabbath z Ozzym za mikrofonem. Pi: Wydaje mi się, że „Technical Ecstasy” nie jest tak złą płytą, jak powszechnie się uważa. Nie jest też idealna, ale odważne eksperymenty zespołu z syntezatorami i dźwiękami orkiestrowymi były ryzykownym posunięciem, za które trzeba panów pochwalić. Nie byli twardogłowymi epigonami własnego stylu, a starali się rozwijać. Być może, gdyby nie ten krążek, Iommi nie pozwoliłby sobie na epicki rozmach „Heaven and Hell” z Dio za mikrofonem. J.W.: Ależ nie zrozumiałeś. Wolę takie płyty bardziej od wtórnych wydawnictw, jakie Black Sabbath też mają na swoim koncie. Żałuję wręcz, że po tej płycie nagrali już bardziej oczywisty – i nieudany też z innych powodów – „Never Say Die!”. Children of the Grave J.W.: Ponownie wręcz esencja Black Sabbath. Może to już jednak porcja muzyki kierowana do bardziej konserwatywnych fanów Iommiego i spółki. Zapytam bowiem prowokująco: czy grupa nie zaczynała już w tym momencie kariery zjadać własnego ogona? Pi: Odpowiem: nie! „Master of Reality” wciąż trzyma wysoki poziom. Może potem „Vol. 4” cechuje spadek formy, ale przecież po nim jest jeszcze „Sabbath Bloody Sabbath”, nad którym już się rozpływałem. W sumie to ciekawe, że jadąc na prostych patentach, zespół dał radę nagrać tyle świetnej i wciąż świeżej muzyki. J.W.: Płyta „Sabbath Bloody Sabbath” to zdecydowane opus magnum składu Osbourne/Iommi/Butler/Ward. „Master…” wieńczy zaś pewien okres w ich dyskografii – późniejsze nagrania były raczej jednak bardziej wygładzone, ale to dobrze! W końcu chyba nie chcielibyśmy, by Sabbath przeszli do historii jako smakosze własnej potylicy pokroju AC/DC. Iron Man Pi: Co prawda jakieś dziesięć lat temu Osbourne śpiewał w „Gets Me Through”, że nie jest „iron manem”, ale to chyba tylko przez skromność. Facet wciąż daje radę. Reszta również, słowa uznania należą się zwłaszcza Tony’emu Iommiemu, który pomimo choroby jest aktywnym muzykiem, jeździ w trasy i realizuje marzenie milionów fanów, by jeszcze raz usłyszeć (przynajmniej większościowy) stary skład Black Sabbath. J.W.: Koncert wypada kończyć największymi hitami. Tak, by wszyscy fani wyszli zadowoleni. Na dobry początek wielkiej trójki utworów Sabbath – „Iron Man”. Napędzany przez kanciasty, pozornie niezgrabnie kroczący riff utwór zapadnie wam w pamięć już przy pierwszy kontakcie. Chory, dziwny wokal Ozzy’ego pasuje do takich kompozycji idealnie. Pi: Oj tam, zaraz kanciasty. Grunt, że nośny! Led Zeppelin ma „Whole Lotta Love”, Deep Purple „Smoke on the Water”, a Black Sabbath „Iron Man”. Z riffami jest jak z solówkami gitarowymi – najlepsze są te, które spokojnie możesz sobie zanucić. Black Sabbath J.W.: Moim zdaniem to najlepsza kompozycja, jaka kiedykolwiek wyszła spod palców muzyków zespołu. Posępny motyw rozpoczynający utwór zainspirował całe pokolenie do grania wszelkich odmian metalu (a po debiucie Black Sabbath w przeciągu czterech dekad powstało ich niemało). Do inspiracji tą kompozycją (jak i całą płytą o tym samym tytule) przyznaje się nie tylko cała plejada metalowych gwiazd, ale i legiony bardziej niszowych muzyków. Sam nie potrafię się zdecydować, czy wolę mroczny początek utworu, czy zaskakujące przyśpieszenie pod jego koniec. Pi: Pamiętam, kiedy pierwszy raz usłyszałem debiutancki album Sabbathów (a nie byłem wtedy taki znów młody) i ten początek zrobił na mnie tak piorunujące wrażenie, że dosłownie z opadniętą szczęką przesłuchałem całość, a potem jeszcze raz i jeszcze. Odgłosy burzy i dzwonu otwierające krążek idealnie wprowadzają w nastrój. Chyba nie znudziłoby mi się to, nawet gdyby przez 40 minut nie było tam żadnej innej muzyki. J.W.: Dodam, że pomysł z dźwiękami burzy i dzwonu podpatrzyli właśnie u Black Sabbath panowie z Metalliki, vide intra do „Ride the Lightning” i „For Whom the Bell Tolls”. Pi: I nie tylko oni… Paranoid J.W.: „Paranoid” zdecydowanie nie jest najlepszym numerem, jaki kiedykolwiek nagrała grupa. Pełni jednak podobną rolę jak „Smoke on the Water” Deep Purple czy „Enter Sandman” Metalliki. Każdy zespół chcący przejść do historii i grać na stadionach musi posiadać w swojej ofercie taki szlagier. Prosty riff, na którym oparty jest kawałek, od razu zapada w świadomość słuchacza i nie jest trudny do zagrania na gitarze nawet dla grajka-amatora. W czasie słuchania „nóżka” zaś sama rwie się do tupania. Ot, prosty przepis na heavymetalowy przebój. Pi: Właśnie, też uważam, że „Paranoid” nie jest ich najmocniejszym nagraniem. Nie można jednak zapominać o ważnej roli w historii rocka, jaką odegrał – ta motoryka stała się z czasem znakiem rozpoznawczym heavy metalu i wszelkich jego odmian. W każdym razie nie ma lepszego numeru, który zakończyłby nasz wymarzony koncert Black Sabbath i pozostawił publiczność w stanie ekstazy. 26 kwietnia 2014 |
Wszystkie płyty z Ozzym są ok - z wyjątkiem 13. 13 to odgrzewany kotlet w każdym prawie utworze słyszymy motywy z poprzednich płyt. I najgorsze jest to, że nie do końca jest to pomysł - zamysł - samego zespołu. Pan Rick Rubin, specjalista od reaktywacji "trupów" ma taki patent na każdy zespół, który chce nagrać "dobrą" płytę po dłuższej przerwie. Słuchając ostatniej płyty ZZ Top wiemy już jak to działa.
Paranoid zdecydowanie nie jest najlepszym numerem grupy-pisze kolega jacek walewski a ja mysle ze Twoja recenjza nie nalezy do Twoich najlepszych , hej jak komus slon nadepnal na ucho to niech idzie do lekarza a nie sie bierze za pisanie recenzje na esensji, to tak jakby napisac ze beating around the bush z plyty highway to hell nie nalezal do najlepszych utworow, prosze nie wkurzac fanow ozzyegio i spolki dobrze pozdrawiam
Wydawana od trzech lat seria koncertów Can z lat 70. ubiegłego wieku to wielka gratka dla wielbicieli krautrocka. Przed niemal trzema miesiącami ukazał się w niej album czwarty, zawierający koncert z paryskiej Olympii z maja 1973 roku. To jeden z ostatnich występów z wokalistą Damo Suzukim w składzie.
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj najbardziej jazzrockowy longplay czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma.
więcej »Longplayem „Future Days” wokalista Damo Suzuki pożegnał się z Can. I chociaż Japończyk nigdy nie był wielkim mistrzem w swoim fachu, to jednak każdy wielbiciel niemieckiej legendy krautrocka będzie kojarzył go głównie z trzema pełnowymiarowymi krążkami nagranymi z Niemcami.
więcej »Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
10 wokalistów, którzy godnie zastąpili poprzedników
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Krążęta ciemności, czyli 10 mrocznych płyt, które trzeba znać
— Mieszko B. Wandowicz
Rammstein
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Jacek Walewski
Guns N’Roses
— Jacek Walewski, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Slayer
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Jacek Walewski
Iron Maiden
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Jacek Walewski
Linkin Park
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Jacek Walewski
Metallica
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Jacek Walewski
Niechęć do nieśmiertelności i lęk przed śmiercią
— Jacek Walewski
Włoski Kurosawa
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Palec z artretyzmem na cynglu
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Magia i Miecz: Z niewielką pomocą zagranicznych publikacji
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Idź do krateru wulkanu Snæfellsjökull…
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Komiksowe Top 10: Marzec 2024
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
I ty możesz być Kubą Rozpruwaczem
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Po komiks marsz: Kwiecień 2024
— Paweł Ciołkiewicz, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Marcin Knyszyński, Marcin Osuch
My i Oni
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Wielki mały finał
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Piołun w sercu a w słowach brak miodu, czyli 10 utworów do tekstów Ernesta Brylla
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
legenda, wiele lat temu to właśnie na tytułach utworów Black Sabbath i innych hard-rockowych kapel uczyłem się angielskiego...