Esensja.pl Esensja.pl 70, 70, 80, 70, 50 oraz… 90! Oto ekstrakty płyt, które trafiły do sierpniowego „Esensja słucha”. Warto sprawdzić na kogo padło, tym bardziej że do obejrzenia jest też kilka interesujących wideoklipów.
70, 70, 80, 70, 50 oraz… 90! Oto ekstrakty płyt, które trafiły do sierpniowego „Esensja słucha”. Warto sprawdzić na kogo padło, tym bardziej że do obejrzenia jest też kilka interesujących wideoklipów.
Amanda Mair „Amanda Mair” (2012) [70%] Artystka, która zadebiutowała ledwie kilka miesięcy temu, urodziła się w 1994 roku. Jest bardzo młoda, piękna i co najistotniejsze – zdolna. Na tę ostatnią cechę dziennikarze muzyczni zwrócili uwagę już w zeszłym roku, kiedy Szwedka wypuściła pierwsze single – subtelny i pulsujący „House” (po którym „Washington Post” rozpoczął modę na porównywanie jej do Kate Bush) oraz nieco żywszy i bardziej melodyjny „Doubt”. Oba wystarczyły, by przekonać się, że piosenkarka lubuje się w delikatnej i baśniowo-magicznej atmosferze, a przy tym ma do dyspozycji naprawdę dobry i uwodzicielski, dziewczęcy głos. Wkrótce jasne stało się, także za sprawą tegorocznego numeru „Sense”, że cały nadchodzący krążek będzie utrzymany w jednolitym i raczej kołyszącym nastroju, a Amanda skupi się na czarowaniu słuchaczy. Udaje się to znakomicie choćby przy udziale fortepianowych i melancholijnych ballad „Skinnarviksberget” oraz „You’ve Been Here Before”. Jednak najlepsze fragmenty płyty (zatytułowanej po prostu „Amanda Mair”) to przyjemne, ciepłe i melodyjne, zwiewnie balansujące pomiędzy elektronicznym popem i indie, przestrzenne kawałki – jak wspomniane wcześniej single, „What Do You Want” czy w końcu najlepszy z zestawu „Before”. Jakby mało było pojedynczych sukcesów, artystka skutecznie (oczywiście przy ogromnym udziale producenta Philipa Ekströma z dreampopowego zespołu The Mary Onettes oraz odpowiedzialnego za teksty Johana Angergårda z Acid House Kings) zbudowała album wyrazisty, spójny i momentalnie przekonujący do swojej wartości, a jednocześnie całkiem świeży i przystępny. Pewnie wielu z dziś wielkich i uznanych muzyków mogłoby pozazdrościć skandynawskiej nastolatce takiego debiutu, który już teraz pozwala mieć nadzieję, że niebawem Amanda zajmie miejsce gdzieś pomiędzy swoimi zasłużonymi rodaczkami – Lykke Li i Robyn. Brasstronaut „Mean Sun” (2012) [70%] Drugi album kanadyjskiego sekstetu, prezentującego bardzo przyjemną w odbiorze mieszankę rocka, jazzu i popu, bez wyraźnego nacisku na któryś z tych składników. To muzyka, która zdaje się być właściwie ponad gatunkowymi podziałami, co w połączeniu z eteryczną, nieco senną atmosferą daje bardzo relaksujący zestaw. Takie wrażenie pogłębia pogłos nałożony na wokal Edo Van Breemena (grającego również na pianinie) – niby niczym się niewyróżniający, ale z drugiej strony – nieinwazyjny. Fundamentem każdego z dziesięciu utworów jest rockowa sekcja rytmiczna; standardowa perkusja czasem zamieniana jest na perkusyjne szczotki. W składzie zespołu jest klarnecista i trębacz. Skromna sekcja dęta dodaje smaczki z okolic jazzu, a nieraz tworzy główny motyw kompozycji, jak w pierwszym na liście „Bounce” czy następującym po nim „Francisco”, dodatkowo prowadzonym przez gitarę basową. Innym przykładem jest „Revelstoke Dam”, oparty na melodii granej przez klarnet, wokół której „wyrastają” partie innych instrumentów. Muzycy rzadko zapędzają się w mroczniejsze rejony, jednak zdarzają się takie momenty – tytułowy kawałek brzmi jakby nieco mniej optymistycznie od reszty kompozycji. Przeważają jednak kojące, delikatne i zwyczajnie miłe dla ucha dźwięki, nienachalnie sączące się z każdego taktu. Trochę muzyka tła, a trochę soundtrack do wakacyjnego odpoczynku – raczej leniwego niż aktywnego. Muzyka Końca Lata „PKP Anielina” (2011) [80%] Wydana w zeszłym roku trzecia płyta Muzyki Końca Lata to zdecydowanie najbardziej dopracowana, najdojrzalsza płyta mińskich spadkobierców big-beatu. Pełna jest subtelnie zagranych, a jednocześnie wcale nie nijakich partii gitarowych, które stanowią podstawę melodii utworów. W przypadku takiego stylu nie sposób nie wspomnieć o wokalach. Głos Bartosza „Zmywaka” Chmielewskiego pozwala przenieść się (przynajmniej na 41 minut) w lata 60. ubiegłego wieku: słuchając go, nie da się uciec od skojarzeń z popularnymi wtedy w Polsce zespołami młodzieżowymi. Do tego chórki, w których nagrywaniu brały udział Karotka i Ola Bilińska, wzmacniają wrażenie cofnięcia się w czasie o jakieś 50 lat. Dobrze się stało, że druga z nich na stałe dołączyła do składu MKL – na żywo jej głos również jest idealnym uzupełnieniem muzyki zespołu. Naiwne, proste i niezmiernie urocze kompozycje – tak można w skrócie określić 12 utworów zawartych na krążku. Dodam, że ich naiwność i prostota to wcale nie wady, bo brak tutaj współczesnego, nachalnego przesłodzenia. „PKP Anielina” to muzyka bardzo naturalna – wręcz słychać radość, z jaką grają artyści. Pomimo tego, że nie znajdziemy tu zakręconych, skomplikowanych linii melodycznych i rytmów czy poważniejszego „psucia” piosenek, w aranżacjach zadbano o smaczki. Zaliczyć do nich można częste wykorzystanie sekcji dętej (dzięki gościnnemu udziałowi muzyków z Contemporary Noise Sextet), wspomniane dodatkowe partie wokalne czy okazjonalnie pojawiające się skrzypce i odgłosy natury. Właśnie – to ona, obok pociągów, wydaje się jedną z głównych bohaterek tego albumu. Te motywy wciąż powtarzają się w tekstach „Zmywaka” – w kontekście zmian pór roku, wakacji czy miłosnych przygód podmiotu lirycznego. Overhead „Of Sun and Moon” (2012) [70%] Jest ich pięciu, są Finami, działają od końca lat 90. ubiegłego wieku w niemal niezmienionym składzie (Alex Keskitalo – śpiew i flet, Jaakko Kettunen – gitary, Janne Pylkkönen – bas, Tarmo Simonen – klawisze). „Niemal” oznacza tyle, że po nagraniu debiutanckiego krążka („Zumanthum”, 2002) z grupą rozstał się dotychczasowy perkusista Markus Wallasvaara, którego zastąpił Ville Sjöblom. Z nim na bębnach Overhead nagrało trzy kolejne płyty studyjne: „Metaepitome” (2005), „And We’re Not Here After All” (2008) oraz tę najnowszą, wydaną zaledwie kilka tygodni temu, „Of Sun and Moon”. Początkowo czerpali inspiracje z dokonań gigantów rocka progresywnego – King Crimson, Pink Floyd, Genesis, z czasem zaczęli jednak skręcać w stronę bardziej metalowego oblicza gatunku i muzycznie zbliżyli się do Dream Theater i jego licznych klonów. Mimo to w swojej twórczości wciąż starają się mieszać stare brzmienia (z elementami psychodelii) z tymi nowszymi, o indie-rockowej czy też alternatywnej proweniencji. Stąd na „Of Sun and Moon” usłyszeć można utwory, które równie dobrze mogłyby pochodzić z repertuaru zespołu Johna Petrucciego („Lost Inside 2”, „Aftermath”, „Alive”), jak i współczesnych tuzów typowo gitarowego grania typu The Verve („An Afternoon of Sun and Moon” to kawałek, który odpowiednio zmiksowany mógłby zrobić furorę nawet w klubach dyskotekowych, „Grotte”). Ten eklektyzm nie wszystkim jednak musi przypaść do gustu. Na szczęście pod koniec grupa kończy z ryzykownymi eksperymentami i robi głęboki ukłon w stronę klasycznie progresywnych słuchaczy. „Last Broadcast” to w zasadzie ballada, ale z gatunku tych, które każdego fana starego King Crimson mogą przyprawić o szybsze bicie serca; z kolei „Alive” urzeka racjonalnym połączeniem metalowej dynamiki ze znacznie łagodzącymi brzmienie partiami instrumentalnymi fletu i klawiszy. Aż żal się robi, że Alex Keskitalo tak rzadko sięga po swój sztandarowy instrument, a jeśli już jest mu to dane, to jedynie po to, aby dodać smaczku na drugim planie. Zamykający „Of Sun and Moon” trwający ponad siedem minut utwór „Angels and Demons” ma wszystko, czego oczekuje się od rasowej progresywnej kapeli – i bogactwo brzmienia, i orkiestrowy rozmach, i gitarową solówkę, i świadczące o dużym poczuciu humoru cytaty z innych gatunków muzycznych – od rock and rolla, poprzez psychodelię, thrash, aż po reggae. I co ciekawe, to się wcale nie gryzie. Sam Sparro „Return To Paradise” (2012) [50%] Królem nowoczesnego disco, elektro i funku chciał zostać już w 2008 roku. Co najdziwniejsze, prawie mu się udało. Szybko bowiem okazało się, że singlowy „Black And Gold” zasłużył na nominację do Grammy, a nad ówczesnym długogrającym krążkiem rozpływali się w zachwytach nie tylko liczni słuchacze, ale też część krytyków, którzy porównywali Sama Sparro m.in. do wielkiego Prince’a. No cóż, niewątpliwie australijski muzyk potrafi komponować melodyjne i bujające numery. Do tego całkiem nieźle wychodzi mu śpiewanie wysokim i silnym głosem, a to wszystko dość zgrabnie składa się w energiczny pop z wieloma modnymi zapożyczeniami z tanecznych lat 70. i 80. Podobną drogą idzie „Return To Paradise”, gdzie zdecydowanie dominują żywe numery, w których nie brakuje oldschoolowych klawiszy, mnóstwa charakterystycznych wokali czy po prostu pozytywnych dźwięków. Nie da się jednak nie zauważyć, że nowy materiał został przynajmniej trochę ujednolicony i wygładzony. Nabrał przy tym popowej monotonii i jakiejś pretensjonalnej taneczności, a do tego odrobinę mniej jest także choćby intrygujących i wyrazistych funkowych wtrętów. Nie zmienia to faktu, że na płycie zmieściło się kilka nieskomplikowanych, ale porywających utworów. Dla mnie najciekawsze z nich to rytmiczny i euforyczny „Happiness” oraz tajemniczy i nieco melancholijny „I Wish I Never Met You”. Ciekawych momentów na „Return To Paradise” jest oczywiście nieco więcej, niestety Sam Sparro nie uchronił się również przed muzycznymi mieliznami – raz, że wśród jedenastu kawałków trafiają się kompozycje zwyczajnie nudne, a dwa, że niektóre z nich wypadają wręcz karykaturalnie i kiczowato, przez co po krótkiej chwili najchętniej wcisnęłoby się „stop”. Dlatego trudno w tym przypadku pisać o kolejnym kroku w stronę popowej, wymarzonej przez Australijczyka, korony. Tym razem jest co najwyżej nieźle. Shanir Ezra Blumenkranz „Abraxas: The Book of Angels – Volume 19” (2012) [90%] Urodzony w 1975 roku na nowojorskim Brooklynie basista i kontrabasista żydowskiego pochodzenia Shanir Ezra Blumenkrantz to postać bardzo dobrze znana w światku awangardowego jazzu. Ma już na koncie całkiem pokaźną dyskografię, będącą efektem jego współpracy z kilkoma formacjami – między innymi Pharaoh’s Daughter, Rashanim, Satlah, Lemon Juice Quartet, Banquet of the Spirits czy Aram Bajakian’s Kef. Większość z tych krążków została opublikowana pod szyldem należącej do Johna Zorna wytwórni Tzadik Records. Nie powinno więc dziwić, że Blumenkrantz stał się kolejnym artystą, któremu Zorn zaproponował udział w tworzonym od 2005 roku projekcie „Book of Angels”. Własnym nazwiskiem sygnuje on dziewiętnastą płytę serii, zatytułowaną „Abraxas”. Zgodnie z tytułem, jest ona poświęcona Najwyższemu Bóstwu w mitologii perskiej i gnostycyzmie. Nagrano ją w składzie czteroosobowym; oprócz lidera – tym razem „obsługującego” arabski instrument gimbri (przypominający w oryginalnym brzmieniu połączenie lutni i basu, w wersji współczesnej traktowany w zasadzie jako element sekcji rytmicznej) – w studiu znaleźli się jeszcze dwaj gitarzyści, Eyal Maoz i Aram Bajakian, oraz perkusista Kenny Grohowski. Co z takiej mieszanki narodowościowej, na co wskazują nazwiska muzyków, powstało w sferze muzycznej? Album prawdziwie rockowy, by nie rzec wręcz, że hardrockowy. Obecność dwóch gitarzystów nie jest bowiem przypadkiem; żaden z nich nie posłużył jako listek figowy, obaj mają wiele możliwości do zaprezentowania swoich nieprzeciętnych umiejętności. Oczywiście, jak na kompozycje Johna Zorna przystało, można w nich odnaleźć wiele wpływów muzyki etnicznej Żydów sefardyjskich (chociażby w otwierającym płytę „Domos”, „Yaasriel” i zamykającym ją „Zaphiel”), ale jest „Abraxas” przede wszystkim połączeniem progresywno-rockowej ekspresji z jazzem i – w nieco mniejszym już stopniu – world music. Kto oczekuje po albumie Blumenkrantza nostalgii i wyciszenia, zadumy i melancholii, nie powinien po niego sięgać – to nie produkt dla niego. Znacznie więcej odnajdą na nim wielbiciele amerykańskiego jazz-rocka z lat 70. ubiegłego wieku, zafascynowani Mahavishnu Orchestra, Weather Report, Return to Forever czy The Tony Williams Lifetime. Na „Abraxas” dominują bowiem głównie pełne zgiełku solówki gitarowe i metalowe pochody perkusji („Tse’an”, „Nachmiel”, „Muriel”, „Aupiel”). Ale i one skłaniają do głębszych refleksji, choć zupełnie innej natury niż na przykład wydana w tej samej serii płyta Davida Krakauera.
|