Esensja.pl Esensja.pl A.P.A.M.A.U., Bon Jovi, Gin Wigmore, Moose the Tramp, Stillife oraz Werk. Oto artyści, których płyty oceniliśmy w kwietniowej odsłonie naszego cyklu. Na zachętę dodamy, że tym razem „80%” przyznaliśmy aż czterokrotnie.
A.P.A.M.A.U., Bon Jovi, Gin Wigmore, Moose the Tramp, Stillife oraz Werk. Oto artyści, których płyty oceniliśmy w kwietniowej odsłonie naszego cyklu. Na zachętę dodamy, że tym razem „80%” przyznaliśmy aż czterokrotnie.
A.P.A.M.A.U. „Won’t Stop” (2013) [70%] Wrocławski zespół A.P.A.M.A.U. powstał trzy lata temu, a „Won’t Stop” to jego debiutancki materiał. Złożyło się na niego pięć utworów, trwających razem niecałe 23 minuty. To niewiele, ale wystarczy, żeby określić grono potencjalnych odbiorców muzyki kapeli i zaprezentować jej potencjał – choć w dość ograniczonej formie. Jak na pierwszą EP-kę brzmienie jest całkiem przyzwoite, ale jednak odrobinę spłaszczone i nieco zbyt mało soczyste – to jednak tylko moje subiektywne wrażenia i nie wpływają znacząco na odbiór samych kompozycji zespołu. A te przesiąknięte są inspiracjami rodem z lat 90. ubiegłego wieku, czyli jak nietrudno zgadnąć – muzyką grunge. Sami zainteresowani mówią o wpływach Soundgarden, Foo Fighters i Pearl Jam, jednak echa tej ostatniej grupy są w twórczości A.P.A.M.A.U. najgłośniejsze. Przede wszystkim słychać to w charakterystycznej manierze wokalisty, Jacka Fabianowicza, miejscami dość mocno przypominającej wokal Eddiego Veddera (lekko balladowy „Somehow”). Można też usłyszeć pewien wpływ Chrisa Cornella. Od grunge’owych naleciałości nie są wolne również gitarowe riffy, w trochę punkowy sposób surowe i nierzadko chwytliwe za sprawą prostej, rockowej motoryki – takie jak w „Spark” czy „Get Some”. Z drugiej strony, właśnie w „Get Some” razi „płaskie” brzmienie – szczególnie w partiach perkusji. Pomijając kwestie produkcji, to trzyminutowa, rockowa „petarda” i jeden z lepszych momentów EP-ki. Najbardziej udanym utworem z krążka jest zdecydowanie „Frost” – z wpadającą w ucho (i niewylatującą od razu po przesłuchaniu) melodią oraz stworzonymi do wykorzystania podczas koncertów chórkami w refrenie. Na równi traktuję nagranie tytułowe – pełnoprawny materiał na singla, który mógłby poradzić sobie w rockowych stacjach radiowych. Reasumując: gdyby dopracować brzmienie (co z pewnością nastąpi w przypadku kolejnego, miejmy nadzieję, już pełnowymiarowego wydawnictwa), będziemy mieli bardzo dobry zespół silnie inspirowany sceną Seattle sprzed 20 lat. Na razie A.P.A.M.A.U. zasługują na mocną czwórkę i z pewnością nie tylko ode mnie otrzymali spory kredyt zaufania. Bon Jovi „What About Now” (2013) [40%] Podczas słuchania 12. studyjnego albumu grupy Bon Jovi ciśnie się na usta wiele epitetów i niestety nie są to superlatywy. Co mogło się stać, że po „The Circle”, dającym nadzieję (choć niezbyt wielką) na jakiś minimalny powrót do nieco wyższej od bardzo przeciętnej formy artystycznej, ukazuje się tak słaba płyta? Jedynym sensownym uzasadnieniem wydaje się nagranie nowego albumu tylko po to, żeby móc wyruszyć w kolejne stadionowe tournée. Inne jest już mniej przekonujące – słynna grupa chciała pozyskać nowych fanów, nagrywając materiał pozornie świeższy, a już z pewnością łatwiej przyswajalny w większości stacji radiowych. Problem w tym, że ze zdecydowanej większości utworów z płyty tuż po przesłuchaniu nie zostaje w głowie nic. Najwyżej to, że w kompozycjach słychać jeszcze mniej zaangażowania współautora wielu przebojów Bon Jovi, gitarzysty Richiego Sambory, który jakby starał się nadrobić miałkość wygładzonych do przesady utworów nierzadko całkiem udanymi solówkami. Niestety tym kilkunastu piosenkom nawet one nie pomogły. Paradoksalnie, najlepszym utworem z płyty wydaje się, wybrany na pierwszy singiel, „Because We Can” – chwytliwy, stworzony do zbiorowego śpiewania razem z tysiącami innych fanów na koncercie. Jakby z zupełnie innej bajki jest ostatni na płycie „The Fighter”: delikatny, akustyczny utwór, w dodatku jedyny autorstwa tylko i wyłącznie lidera zespołu. Jeśli ten sam był w stanie skomponować taką perełkę, a Sambora dowiódł za sprawą swojej solowej płyty, że nadal jest sprawnym kompozytorem – to gdzie jest haczyk? Gin Wigmore „Gravel and Wine” (2012) [80%] „Gravel and Wine” przypomina trochę wynik zderzenia Amy Winehouse z Janis Joplin, przy lekkim dorzucie do bluesa country. Innymi słowy: pieprzne granie, w którym już pierwszy utwór – i zarazem singiel – daje mocnego kopa dzięki silnej rytmice, wyraźnie zarysowanej warstwie melodycznej i hipnotycznemu głosowi wokalistki. Potem? Potem jest już tylko lepiej – przenosimy się gdzieś pomiędzy Australię z pierwszej połowy XX w. a stany południowe USA. Wigmore i jej zespół pokazują, że świetnie się czują w bardziej energetycznych kawałkach („Black Sheep”, „Man Like That”, „Sweet Hell”), ale i ballady są dla nich sporym polem do popisu. O ile „If Only” to typowa pościelówa, o tyle już „Happily Ever After” zachwyca świetnymi, lekko transowymi zwrotkami, które i tak nie przyćmiewają muzykalności refrenu. Największym atutem „Gravel and Wine” jest chyba zdecydowany powrót do starego typu grania, w którym nie liczyła się udziwniona pomysłowość, ale melodyjność i ciekawe opowiedzenie historii. Nawet jeśli jest błaha, to i tak dobrze zaśpiewana – z czarnym głosem Gin – potrafi przyciągnąć na długo. To genialny album na wiosenne (i nie tylko) wieczory przy winie. W sam raz do kontemplacji i przenoszenia się pamięcią do czasów, w których wszystko było inne – nie prostsze, ale inne. Moose the Tramp „Moose the Tramp EP” (2012) [80%] Moose the Tramp to jeden z tych zespołów, których muzyka, pomimo dość krótkiego stażu scenicznego, potrafi bardzo pozytywnie zaskoczyć. Gdańska grupa powstała dwa lata temu, mija rok od rejestracji ich pierwszego profesjonalnego materiału i pięć miesięcy od jego wydania. Stereotypowo można by przyjąć, że to pewnie jacyś początkujący muzycy, którzy na szybko wydali własnym sumptem amatorski materiał, jednak w tym przypadku jest zupełnie inaczej. Na debiutancką EP-kę Moose the Tramp składa się sześć kompozycji, w których wyraźnie słychać echa grunge’u, jednak jest to raczej charakterystyczne zabarwienie brzmienia, a nie wpływ jakiegoś konkretnego zespołu. Melodyjne w niebanalny sposób utwory mogą troszkę przywodzić na myśl lżejsze momenty w twórczości Alice in Chains, ze wskazaniem na wyjątkowy w ich dyskografii krążek „Jar of Flies”, jednak błędem byłoby tak jednoznaczne określanie inspiracji zespołu. Słychać również folk – przede wszystkim w adekwatnie zatytułowanej, najkrótszej na płycie, akustycznej piosence „Old Folke”. Głosy wokalisty Piotra Gibnera i gitarzysty Jakuba Leonowicza przyjemnie współbrzmią w pogodnym, przebojowym „Wherever Sun Roams”, okraszonym bardzo zgrabną solówką gitarową. W „Place” muzycy interesująco budują klimat utworu – przestrzenny i z pewną nerwowością w zwrotkach oraz mocny, rozpędzony w refrenie. „La Rue” to już większe zaskoczenie: na akordeonie gościnnie zagrał tutaj Rafał Stępień. Wykorzystanie melodyjnej partii tego instrumentu automatycznie budzi skojarzenia z Francją, a bujający rytm tylko je potęguje. To utwór świetnie pokazujący umiejętność zabawy zespołu z formą – nie jest to oczywiście jakiś awangardowy eksperyment, ale trudno też nazwać tę kompozycję szablonową. Instrumentalny „Five (Refuge)” to drugi, obok „Old Folke”, dowód folkowych inspiracji zespołu. Niezwykle optymistyczny nastrój i lekkość brzmienia – szczęśliwie nie jest to „tylko” akustyczny przerywnik na dynamicznej, rockowej płycie, a pełnoprawny utwór, z umiejętnie budowaną dramaturgią. Co ważne, nie słychać, że brakuje w nim partii wokalnej – a to duża zaleta w przypadku kompozycji instrumentalnych. „Tastes” z kolei to bardzo emocjonalny, długi utwór, w swojej strukturze przypominający trochę post-rocka. Ta płyta to nic odkrywczego… ale po co odkrywać Amerykę, jeśli chodzi o dobre piosenki? Tym bardziej że MTT tworzą doświadczeni muzycy, współtworzący wiele zespołów rockowych i metalowych. Kuba Leonowicz był wokalistą Nyia, Piotr Gibner śpiewa w Proghma-C, Bartosz Nosewicz grał w death metalowym Sinful Carrion – i to tylko te najbardziej ekstremalne przykłady. Nowy projekt, będący wręcz na drugim biegunie ciężkości w porównaniu do wielu grup, z jakimi współpracują bądź współpracowali muzycy Moose the Tramp, jest więc pod tym względem eksperymentem – jak słychać, udanym w stu procentach. Teraz nie pozostaje nic innego, jak tylko czekać na pełny album formacji – jestem niemal pewny, że będzie przynajmniej tak dobry, jak debiutancki materiał. Stillife „Lullabies” (2012) [80%] Poza ojczyzną nie zna ich prawie nikt. Co powinno dziwić, ponieważ w Rosji w pewnych kręgach zespół Stillife ma status niemalże kultowy. Swoją drogą ciężko na to zapracował. Grupa powstała w Rostowie nad Donem w 1998 roku. Debiutancki album, zatytułowany „Raining December”, wydała trzy lata później; potem w miarę regularnie ukazywały się kolejne krążki: „Only Silence” (2002), „Remembrance” (2003), „Memories” (2005) oraz „Destiny” (2008). Najnowszy – „Lullabies” (wydany nakładem Shadowplay Records) – ujrzał światło dzienne w Sylwestra 2012 roku. Praca nad „Kołysankami” trwała długie dwa lata; w tym czasie zespół odwiedzał różne studia nagraniowe w rodzinnym Rostowie oraz Twerze. Fani, którzy zapewne byli już mocno zniecierpliwieni i zaniepokojeni przedłużającym się milczeniem, mogli wreszcie odetchnąć z ulgą. Nie tylko dlatego, że w końcu otrzymali możliwość włożenia do odtwarzacza CD najnowszej płyty, ale przede wszystkim z tego powodu, że – jak się okazało – zawiera ona prawie 50-minutową porcję znakomitej, niezwykle klimatycznej muzyki. Stillife na „Lullabies” to trio w składzie: Stanisław Iwanow (śpiew, instrumenty klawiszowe), Michaił Sokołow (instrumenty klawiszowe, programowanie) oraz Konstantin Konstantinow (gitary akustyczne i elektryczna, gitara basowa i perkusja). Oprócz nich o bogactwo brzmienia zatroszczyli się jeszcze liczni goście: grająca na altówce Mariam Chatlamajan, akordeonistka Aleksandra Żurawlewa, wiolonczelistka Daria Sulina, trębacz Andriej Borzenko oraz udzielająca się wokalnie Arina Iwanowa. Kapela z Rostowa najczęściej klasyfikowana jest jako przedstawiciel nurtu darkwave. I można się z tym zgodzić, chociaż warto podkreślić, że muzyka Stillife wykracza poza tę szufladkę. Rosjanie tyle samo bowiem zawdzięczają nowej fali i rockowi gotyckiemu, co i electro-popowi z okolic Yello czy post-punkowej estetyce Nicka Cave’a. Słuchając „Lullabies”, nie sposób pozbyć się wrażenia, że to coś na kształt „Murder Ballads” zaśpiewanych przez Dietera Meiera. Od siebie rostowianie dorzucili natomiast dominujące praktycznie we wszystkich nagraniach brzmienia akustyczne (vide smyczki, 12-strunowa gitara Konstantinowa). Na wymyślony przez Iwanowa concept album składa się 11 kompozycji – wpisanych dokładnie w tę samą konwencję, ale wcale z tego powodu nie nudnych. Każdy numer ma element, który go wyróżnia na tle pozostałych – raz jest to wpadająca w ucho linia melodyczna, to znów niedający się zapomnieć szlagwort, innym razem charakterystyczna partia altówki, wiolonczeli bądź trąbki. Całość otwiera instrumentalne, hipnotyczne „Nightfall”, które można potraktować jako idealne zaproszenie do… snu. Po nim następują właściwe „Kołysanki” – delikatne i subtelne, mroczne ballady, stylizowane niekiedy na piosenki dla dzieci, ale jednocześnie okraszone ironiczno-gorzkimi tekstami (melorecytowanymi przez Iwanowa), których dziecięce uszy słyszeć raczej nie powinny. Nie brakuje utworów, w których można rozsłuchać się na długie miesiące – jak na przykład „Lullaby”, „O, Ladushki”, „Sleep, My Baby” (z akordeonem w tle), „White Geese” (o którego nostalgiczno-mrocznym klimacie decydują dźwięki altówki), „Black Lambs Three” (który to kawałek jest tak smutny, że niemalże wyciska łzy z oczu) czy „In the Hut” (w którym Iwanowa wokalnie wspomaga małżonka). Całość wieńczy liczący ponad siedem minut „Der graue Wolf”, będący melorecytacją na tle pasaży klawiszowych. Długo wybrzmiewa, pozwalając przyzwyczaić się do myśli, że to już, niestety, koniec. Warto wspomnieć jeszcze słówko o stronie graficznej płyty – za urocze, choć i nieco przerażające rysunki w książeczce odpowiada Katierina Puszkina. Werk „Songs That Make Sense” (2012) [80%] Aż dziw, że tak dobra polska płyta przeszła właściwie bez echa. Maciej Werk, założyciel i lider zespołu Hedone, powrócił w 2012 roku z nowym projektem, nazwanym po prostu Werk. Do nagrania albumu „Songs That Make Sense” zaprosił szereg znakomitych muzyków, zarówno polskich, jak i zagranicznych. Udzielają się tu m.in. Anita Lipnicka, Misia Furtak, Natalia Fiedorczuk, Kuba Koźba, Wojtek Pilichowski, Poogie Bell, Chris Olley i Mark Lanegan. Owa mieszanka kulturowa i muzyczna zaowocowała doskonale zaaranżowanym i zagranym dziełem, na którym elektronika przeplata się z rockiem, sięgając jednocześnie do industrialowych inspiracji Macieja Werka. Efekt finalny stanowi album dosyć mroczny, ale jednocześnie energetyczny i przepełniony intrygującymi efektami i zagrywkami. Wielki w tym udział zastosowanego instrumentarium, na które oprócz kanonicznej gitary, basu i perkusji składają się wibrafon, harmonijka, melodyka czy trąbka. Przede wszystkim jednak „Songs That Make Sense” to rock podszyty syntezatorami, przywodzący na myśl dokonania reprezentantów gatunku new wave. „Long Cold Race” urzeka zarówno elektronicznymi przegłosami, wokalami tria Anita Lipnicka-Mark Lanegan-Maciej Werk, jak i końcówką na mocniejszą nutę, gdzie pojawia się zaintonowana mantra Hare Kryszna. Mocny syntezatorowy beat wita słuchaczy w „Vincent’s Room”, piosence napisanej specjalnie dla syna wokalisty. Trąbka w tle oraz uroczy, marzycielski wokal Anity Lipnickiej to atuty utworu „Lula”. Taneczne „Summer of Love” było swego czasu notowane na Liście Przebojów Programu Trzeciego Polskiego Radia, więc miało szansę zaistnieć w świadomości słuchaczy. Płytę kończy zimne, nowofalowe i jednocześnie piękne „Nero”, na koniec którego trąbka przeplata się z dynamicznymi dźwiękami syntezatorów. W finale pojawia się elektronicznie przetworzony głos lidera formacji. Wszystkie piosenki na „Songs That Make Sense” zostały zaśpiewane po angielsku. Choć na ogół polscy wokaliści radzą sobie z tym językiem różnie, ci zaangażowani w projekt Werk nie mają się czego wstydzić, ani pod względem dykcji, ani intonacji. Materiał został więc przygotowany profesjonalnie i na wysokim poziomie, nie da się tego niestety powiedzieć o towarzyszącej oprawie audiowizualnej, mającej przecież docelowo go promować. Mowa mianowicie o teledyskach, które są słabe i nie zachęcają do zapoznania się z albumem. „Down” z udziałem Kuby Koźby może bowiem wywołać u widza lekką konsternację, zaś „Lula”, w której Werkowi towarzyszy Anita Lipnicka, po obiecującym początku nie prezentuje niczego ciekawego. Śmiało można jednak przymknąć na tę niewielką niedogodność oko i cieszyć się znakomitą płytą, nad brzmieniem której czuwali światowej sławy producenci: Tim Simenon, Paul Walton i Rob Cass.
|