Nieczęsto się zdarza, aby nikomu nieznany zespół nagrał płytę mającą szansę przejść do historii – płytę ze wszech miar w swej formie doskonałą. Jeszcze rzadziej przydarza się to debiutantom.
Śmierć na różne sposoby, czyli muzyczne oblicze horroru
[Morte Macabre „Symphonic Holocaust” - recenzja]
Nieczęsto się zdarza, aby nikomu nieznany zespół nagrał płytę mającą szansę przejść do historii – płytę ze wszech miar w swej formie doskonałą. Jeszcze rzadziej przydarza się to debiutantom.
Morte Macabre
‹Symphonic Holocaust›
Utwory | |
Winyl1 | |
1) Apoteosi del mistero | 04:16 |
2) Threats of Stark Reality | 02:59 |
3) Sequenza ritmica e tema | 07:02 |
4) Lullaby | 08:02 |
5) Quiet Drops | 06:43 |
6) Opening Theme | 02:50 |
7) The Photosession | 07:10 |
8) Symphonic Holocaust | 17:51 |
Owszem, miewamy od czasu do czasu do czynienia z kapelami, którym udaje się wylansować jeden wielki przebój; gdy jednak ukazuje się już ich pierwsza płyta długogrająca, po jej przesłuchaniu dochodzimy do zaskakującego wniosku, że poza promującym ją kawałkiem nie ma na niej już nic interesującego. Dzieje takich zespołów bywają zatem nad wyraz krótkie; najczęściej giną one gdzieś w odmętach ludzkiej pamięci, a raczej – niepamięci. Szwedzkiej kapeli Morte Macabre przydarzyć się to raczej nie powinno. Przede wszystkim dlatego, że stworzyli ją czterej muzycy, którzy zdecydowanie nie byli żółtodziobami; poza tym zespół ów powstał jako jednorazowy – jak na razie – projekt, rodzaj odskoczni od działalności dwóch macierzystych kapel kwartetu: Anekdoten i Landberk. A są to nazwy znaczące! Przynajmniej dla fanów rocka progresywnego.
W Szwecji muzyka art-rockowa cieszy się od kilkunastu lat sporą estymą. Wiele kapel z tego skandynawskiego kraju robi karierę na skalę światową (poza wyżej wymienionymi można tu dodać jeszcze chociażby The Flower Kings i Pär Lindh Project); niektóre z nich – w sposób niemal rewolucyjny – starają się odświeżyć nieco skostniałą formę muzyczną symfonicznego rocka. Widać to doskonale zwłaszcza na przykładzie zespołów, które dały początek opisywanemu dzisiaj przeze mnie projektowi. Landberk, czerpiąc z dorobku Genesis i Marillion, poszerzył zakres swoich muzycznych peregrynacji o psychodelię; z kolei Anekdoten, zapatrzone w eksperymentalne oblicze King Crimson i Roberta Frippa, skupiło się na transowych dźwiękach, bliskich niekiedy muzyce trip-hopowej. Po dwóch pierwszych, mniej udanych albumach – „Lonely Land” (1992) i „One Man Tells Another” (1994) – Landberk opublikował w roku 1996 płytę, która przyprawiła niemal wszystkich fanów art-rocka o szybsze bicie serc; krążek ten nosił tytuł „Indian Summer”. Dla odmiany, kolejne kroki Anekdoten zmierzające do sławy od samego początku wieńczyły artystyczne sukcesy; już debiutancki album tej grupy – „Vemod” (1993) – był niemałym wydarzeniem; jeszcze lepsze wrażenie zrobił „Nucleus” (1995), ale najprawdziwszą bombą okazała się płyta wydana w rok po projekcie Morte Macabre (1999) – „From Within” (w międzyczasie Szwedzi wydali jeszcze podwójny koncert „Live In Japan”).
W składzie Morte Macabre znalazło się po dwóch muzyków z każdego zespołu; Anekdoten reprezentują tu multiinstrumentalista Nicklas Berg i perkusista Peter Nordins, natomiast Landberk – basista Stefan Dimle i gitarzysta Reine Fiske (każdy z nich grał jednak jeszcze na innych instrumentach). Płytę, nagraną w ciągu dwóch miesięcy (w styczniu i wrześniu 1998 roku), zatytułowali – adekwatnie do jej muzycznej zawartości – „Symphonic Holocaust”. Zawiera ona bowiem w zdecydowanej większości cudze kompozycje pochodzące z powstałych w latach 60. i 70. horrorów. Muzycy sięgnęli po filmy w Polsce praktycznie nieznane (z wyjątkiem „Dziecka Rosemary” Romana Polańskiego), na Zachodzie często jednak cieszące się statusem kultowych: „City Of The Living Dead”, „The Beyond”, „Beyond The Darkness”, „Golden Girls” oraz „Cannibal Holocaust”. Część z nich to włoskie obrazy klasy B, a nawet C; możliwe nawet, że jedyną rzeczą wartą w nich zapamiętania jest właśnie muzyka. Zdarzało się bowiem, że autorami ścieżek dźwiękowych do nich byli całkiem przyzwoici kompozytorzy (np. Riz Ortolani); niekiedy reżyserzy owych dziełek – często czynił to zwłaszcza słynny Dario Argento – zlecali to zadanie młodym zespołom rockowym z pogranicza muzycznej awangardy (vidé Goblin).
Śmierć z okładki
Album „Symphonic Holocaust” w wersji kompaktowej zawiera osiem utworów (na podwójnym winylu znalazł się jeszcze jeden dodatkowy, ale kto dzisiaj słucha takich płyt?); sześć z nich to właśnie przeróbki cudzych kompozycji. Otwierający krążek
„Apoteosi del mistero” (z włoskiego filmu „City Of The Living Dead”) doskonale wprowadza w nastrój całości: jest tu niespokojny, spowolniony rytm, lekko histeryczna partia instrumentów klawiszowych z wsamplowanymi niby-chórkami w tle. Kolejnym niezwykle mocnym uderzeniem jest – poprzedzona intro skomponowanym przez Skandynawów – kompozycja
„Sequenza ritmica etema” (z również włoskiego filmu „The Beyond”). Motyw przewodni tego utworu, powtarzany aż do znudzenia przez kolejnych solistów, może wprawić o szał; wprowadza bowiem słuchacza w trans, z którego niezwykle trudno jest się wyzwolić. Dalej czeka nas chwila wytchnienia, ale i to wytchnienie jest bardzo złudne. Kołysankę – i to dosłownie:
„Lullaby” – polskiego kompozytora jazzowego
Krzysztofa Komedy do filmu
Romana Polańskiego „Rosemary’s Baby” znają chyba wszyscy. Na płycie Morte Macabre trwa ona osiem minut i, chociaż nie jest to numer, który powala swą dynamiką, bez dwóch zdań wgniata w fotel! Ma w sobie bowiem niepowtarzalne schizofreniczne piękno, które urzeka, hipnotyzuje i prowadzi prosto na skraj przepaści. Duża w tym zasługa „odpowiedzialnej” za wokalizę
Yessiki Lindkvist, która potrafi nadać swemu głosowi dziecięcą niewinność i naiwność. My jednak doskonale znamy film Polańskiego i wiemy, co – a raczej kto – kryje się za tą niewinnością!
Kolejne utwory, choć także zapożyczone, brzmią podobnie i równie przekonująco. Dzięki temu nie słucha się tej płyty jak składanki, ale pełnoprawnego dzieła zespołu. Przeplatają się nastroje: w „Opening Theme” Ortolaniego z filmu „Cannibal Holocaust” robi się niemal sielankowo, w „The Photosession” z amerykańskiego obrazu „Golden Girls” ponownie wplata się nastrój niesamowitości. Na zakończenie otrzymujemy natomiast prawdziwe opus magnum albumu, czyli trwający prawie osiemnaście minut utwór tytułowy – „Symphonic Holocaust” (będący wspólną kompozycją członków Morte Macabre). Doskonale wpasowuje się on w nastrój poprzednich fragmentów; słuchając go, można jedynie żałować, że nie powstał jeszcze horror, którego ścieżkę dźwiękową by on stanowił. To najprawdziwszy majstersztyk rocka progresywnego, kolejny dowód na to, że muzyka ta – jak twierdzą liczni jej przeciwnicy – wcale nie umarła w latach siedemdziesiątych. W wykonaniu Morte Macabre brzmi bowiem niezwykle świeżo, inspirująco i intrygująco!
Być może nie jest to album, który spodoba Wam się od pierwszego przesłuchania – chyba że ktoś, jak ja, jest po prostu zakochany w takiej muzyce – ale gdy już pozwolicie jej przeniknąć do swojego wnętrza, możecie być pewni, że opęta Was do tego stopnia, że nie będziecie w stanie się od niej wyzwolić. Ta muzyka wciąga, zniewala, wprowadza w trans – jak zaklęcie, które czyni z ludzi bezwolne marionetki!