Przejadły się tanie historyjki o kosmicznych statkach, gdzie załoga walczy o życie bawiąc się z zagrożeniem w ciuciubabkę po zbudowanych z dykty korytarzach? No to może spróbujmy w takim razie podmienić statek kosmiczny na statek morski. Tak oto powstała „Hydrosfera”.
Space opera na morzu
[Philip Jackson „Hydrosfera” - recenzja]
Przejadły się tanie historyjki o kosmicznych statkach, gdzie załoga walczy o życie bawiąc się z zagrożeniem w ciuciubabkę po zbudowanych z dykty korytarzach? No to może spróbujmy w takim razie podmienić statek kosmiczny na statek morski. Tak oto powstała „Hydrosfera”.
Philip Jackson
‹Hydrosfera›
EKSTRAKT: | 30% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Hydrosfera |
Tytuł oryginalny | 2103: The Deadly Wake |
Reżyseria | Philip Jackson |
Zdjęcia | Jonathan Freeman |
Scenariusz | Doug Bagot, Andrew Dowler, Philip Jackson, Timothy Lee |
Obsada | Malcolm McDowell, Michael Paré, Heidi von Palleske, Mackenzie Gray, Hal Eisen, Gwynyth Walsh |
Muzyka | Donald Quan |
Rok produkcji | 1997 |
Kraj produkcji | Kanada, Wielka Brytania |
Czas trwania | 100 |
Gatunek | SF |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Ponieważ w Polsce od dobrego ćwierćwiecza panuje kult niskiej ceny, na rynku pojawiają się od czasu do czasu dystrybutorzy próbujący szczęścia w dostarczaniu filmów DVD za jak najmniejszy pieniądz. Oczywiście wszyscy oni prędzej niż później przepadają w niebycie, bowiem tania oferta nieodmiennie ma jeden paskudny, na dłuższą metę trudny do przełknięcia haczyk – niską jakość produktu. W przeciwieństwie do chrzczonego margaryną masła, seropodobnego sera czy napychanych papierem parówek, które to „cymesy” dają się jeszcze jakoś przełknąć, notoryczne katowanie się celuloidowymi zbukami dość szybko wychodzi widzowi bokiem i przekonuje zmordowanego amatora kina do dołożenia paru dodatkowych groszy i zakupienia sobie czegoś, co oglądać się jednak da.
Jednak o ile niesławna Carisma, proponując filmy po 9,90 pln za sztukę, cięła koszty głównie na cenie licencji, kupując pod koniec swojego istnienia produkcje tak już nędzne i tak amatorsko wykonane, że poza Polską i USA dosłownie NIKT nie odważył się ich wydać na DVD, o tyle funkcjonujący gdzieś w granicach roku 2009 VideoLeader poszedł inną drogą. Owszem, też kupował przeważnie chłam (np. paczki filmów zrealizowanych przez hollywoodzkich wyrobników klasy C – Freda Olena Raya i Jima Wynorskiego), ale oszczędności szukał głównie w tańszym systemie dystrybucji (markety zamiast księgarń i kiosków), tańszych, cieńszych opakowaniach i – niestety – gorszej jakości wydania. Innymi słowy – obraz w tych filmach bliższy jest jakości VHS niż DVD. No ale nie sposób oczekiwać wodotrysków od czegoś, co kosztuje niecałe 5 złotych…
Wśród zatrzęsienia sensacji i thrillerów znalazło się w ofercie VideoLeadera i kilka filmów fantastycznych. Oprócz bardziej znanych, jak „Johnny Mnemonic” czy recenzowany ongiś przeze mnie „
Amerykański wilkołak w Paryżu” – była to na przykład „Hydrosfera”.
Ten film to takie klasyczne popłuczyny po mielonych na dziesiątki wariantów space operach o kosmicznym statku, co to leci sobie gdzieś tam przez całą fabułę, a w tym czasie załoga przeżywa kłopot za kłopotem, umilając sobie wolne od zagrożeń chwile miałkimi dyskusjami czy dratwą szytymi romansami. „Hydrosfera” jest zrobiona ściśle według tego samego schematu, tyle że dla „urozmaicenia” akcja dzieje się nie w kosmosie, a na naszej poczciwej Ziemi.
Zamiast wyeksploatowanego kosmicznego złomu mamy więc prujący fale Atlantyku strupieszały masowiec, wyglądający jak skrzyżowanie brytfanny z pozbawionym skrzydeł bombowcem klasy stealth. Ponieważ statek formalnie nie ma żadnego zewnętrznego pokładu, cała akcja dzieje się w kilku mrocznych, podejrzanie niedużych pomieszczeniach, obowiązkowo pełnych rdzy, zbędnych rur, wody i źle zabezpieczonego ładunku. Przy czym tak na logikę to, czy ładunek jest źle, czy dobrze zabezpieczony, nie powinno mieć żadnego znaczenia, bo statkiem WCALE nie buja. Co skłania do wniosku, że dekoracje były przystosowane raczej do filmu dziejącego się w kosmosie niż na morzu i całkiem możliwe, że zmiana koncepcji nastąpiła dosłownie w połowie produkcji. Bo na przykład – że sobie popuszczę wodze fantazji – rzucił robotę spec od generowania gwiazd widocznych przez bulaj czy rozchorował się inny od błyskania światełkami na kokpicie.
Cała reszta – czyli zawiązanie fabuły, intryga i wachlarz zdarzeń – jest standardowa i doskonale znana miłośnikom chałtur sf z epoki VHS-u. Towar – oczywiście trefny, jak się z czasem okaże – trzeba dostarczyć na jakieś zakazane odludzie, część załogi stanowią traktowani jak niewolnicy więźniowie, za kapitana robi zapijaczony facet ze złamaną karierą (grany – cóż za zaskoczenie – przez Malcolma McDowella), a do tego dochodzi bomba na pokładzie i podejrzenia, że armator tak naprawdę wcale nie chce, żeby statek dotarł do portu przeznaczenia.
Film nie ma więc żadnych tajemnic przed bardziej wyrobionym kinomanem, co jednak nie znaczy, że nie da się go oglądać. Historia ma znośny klimat, aktorzy (a jest wśród nich również Michael Paré) aż tak mocno nie dają ciała, a całość jest wzbogacona kilkoma ciekawymi pomysłami, wśród których warto zwrócić uwagę choćby na coś w rodzaju noworodka – i to unoszącego się w stojącym na kapitańskim mostku słoju – robiącego za pokładowy komputer. Niestety, nad plusami zaczynają w pewnym momencie brać górę minusy.
Już pal licho, że za cały ładunek, do przewiezienia którego został wybrany tak wielgachny masowiec, robi trzydzieści, może czterdzieści plastikowych beczek, bezsensownie ustawionych w piramidki. Da się też przymknąć oko na dziwnie małą konfliktowość załogi (a trzeba tu nadmienić, że kapitan ma przecież to i owo na sumieniu), jak i na cudowne rozmnożenie paliwa, które niby było na wykończeniu już w połowie fabuły. Nie ma co też rozdzierać szat o to, że na całym statku jest JEDEN szczur, ale za to jakichś niebagatelnych rozmiarów, skoro – oczywiście niewidoczny, bo budżet najwyraźniej nie udźwignąłby gryzonia zrobionego choćby i z gumy – rzuca się jednemu z bohaterów od razu do gardła, i to tak, że ranę trzeba szyć. Po czym zupełnie znika z fabuły. Gorzej, że film, który z założenia miał być thrillerem sf, stopniowo ewoluuje w coś w rodzaju leniwego melodramatu z zacięciem prawie-artystycznym. Wytworzone napięcie gdzieś wsiąka, niechętna jakiemukolwiek większemu wysiłkowi obsada rusza się jak muchy w smole, unikając nawet podnoszenia głosu, a w ostatnim kwadransie…
No właśnie. Cały film kładzie ostatnie piętnaście minut – strasznie głupie, partacko zrobione (głównie chodzi o to, że twórcy W OGÓLE nie wykorzystali potencjału, jaki dawała im przedstawiona sytuacja) i okraszone jakąś absurdalną, ckliwą muzyką, w najmniejszym stopniu nie przystającą do tego, co dzieje się na ekranie. A wtedy następuje kompletnie pozbawiony sensu finał.
W efekcie „Hydrosfera” zamiast dawać odrobinę rozrywki, co najwyżej podnosi u widza ciśnienie. A przecież nie o to chodzi w oglądaniu filmów, żeby psuć sobie zdrowie.