„Zombie z Berkeley” to wyzwanie dla kinomana. Z jednej strony jest to wyśmienita zabawa konwencjami, okraszona inteligentnie obmyślaną grą aktorską i skrząca się szalonymi pomysłami. Z drugiej – produkcja na milę jedzie amatorszczyzną i niełatwo przyzwyczaić się do słabych zdjęć i jednostajnej, komputerowej muzyki.
Zombie-ryby w natarciu
[Michael Spierig, Peter Spierig „Zombie z Berkeley” - recenzja]
„Zombie z Berkeley” to wyzwanie dla kinomana. Z jednej strony jest to wyśmienita zabawa konwencjami, okraszona inteligentnie obmyślaną grą aktorską i skrząca się szalonymi pomysłami. Z drugiej – produkcja na milę jedzie amatorszczyzną i niełatwo przyzwyczaić się do słabych zdjęć i jednostajnej, komputerowej muzyki.
Michael Spierig, Peter Spierig
‹Zombie z Berkeley›
Z kilku przyczyn od razu było wiadomo, że „Zombie z Berkeley” nie zyska uznania na naszym rynku. Przede wszystkim – film wyszedł w wydawanym przez Carismę Kinie Grozy, która to seria stała się w pewnym momencie wręcz synonimem niekompetencji i tandety. Wypuszczony pod dość nieciekawym tytułem, od razu po włożeniu płyty do odtwarzacza zniechęcał wypranym z kolorów obrazem, kiepskimi zdjęciami i koślawą grą aktorską. Ale nawet wtedy, gdy udało się przymknąć oko na niedostatki realizacyjne, których w „Zombie…” jest zwyczajnie bez liku, film ostatecznie pogrążał się – oczywiście głównie w oczach przeciętnego, polskiego widza – manierą, w jakiej został nakręcony. Bo Polak lubi mieć jasną sytuację – albo film jest od straszenia, albo od nieumiarkowanego rechotu. Jakikolwiek mariaż komedii z horrorem zwyczajnie nie wchodzi w grę. Poza paroma wyjątkami, wobec których zasady te – w sumie nie wiedzieć, czemu – wcale się nie stosują (tu wystarczy wspomnieć wczesne filmy Petera Jacksona i cykl „Martwe zło”).
A „Zombie z Berkeley” to właśnie zamierzony pastisz kina grozy, połączony z kilkoma wątkami charakterystycznymi dla science fiction. Z przyjętej konwencji wynika na przykład specyficzna gra aktorska, bardzo przerysowana i momentami celowo nieudolna. Trzeba być zaślepionym niechęcią do filmu, by nie docenić fenomenalnej roli farmera, jego wypowiadanych grobowym wręcz głosem komunałów, rzucanych spod nasuniętego głęboko na oczy kapelusza, czy jego spokojnych ruchów i przejawianej typowo po „chłopsku” inteligencji. Odpowiedniego klimatu przydaje też siermiężna, ewidentnie robiona na komputerze muzyka, celowo monotonna, oparta na jednej, czy może dwóch drażniących frazach. Ten film to jedna, wielka zgrywa, w której twórcy śmieją się z kilku filmowych gatunków, z garści schematów, a wreszcie i z samych siebie.
Motywem przewodnim historii jest plaga zombie, która dotyka mieszkańców niewielkiego, australijskiego miasteczka. Początkowo sprawa nie wygląda tak tragicznie, bowiem jedyną możliwością zarażenia się pochodzącym z kosmosu mikroorganizmem jest oberwanie meteorytem, bądź pokąsanie przez żywego trupa (godna polecenia jest jedna z wcześniejszych scen, kiedy to widoczna na dalszym planie emerytka zostaje niespodziewanie przygwożdżona do ziemi spadającym z nieba ognistym kamulcem, by po chwili wrócić do pionu i ruszyć z charkotem na dwóch wędkarzy, plotących jakieś bzdury na pierwszym planie). Z czasem jednak okazuje się, że coś nie tak jest również w samym powietrzu. Co więcej, gdzieś w okolicy najwyraźniej grasuje UFO, bowiem z pól znikają – podnoszone w niebo słupami jaskrawego światła – zarówno spore zwierzęta gospodarskie, jak i całkiem niewielkie owady. Jeśli dodać do tego żrący deszcz, truposzy, których praktycznie nie sposób zneutralizować oraz swoistą izolację osady, można nabrać pewności, że próbujący ujść z życiem bohaterowie nie będą mieli lekkiego zadania. Atmosferę podgrzewa spanikowany, tępy gliniarz, jego zastraszona, niekompetentna podwładna, a także tajemniczy farmer, chętnie opowiadający o swojej walce z morderczymi, złowionymi w jeziorze zombie-rybami.
Momentami film przypomina sposobem wykonania klasyczne, niskobudżetowe produkcje Tromy, aczkolwiek od większości z nich jest o niebo inteligentniejszy i bardziej zabawny. I – być może – droższy, bo kosztował w granicach miliona dolarów australijskich. Na jego budżet składała się cała rodzina Spieringów („Zombie z Berkeley” reżyserowali bracia – Michael i Peter), a także bliżsi i dalsi znajomi. Dla ograniczenia kosztów, efekty specjalne zostały wykonane w domu, na prywatnych komputerach. Zabrało to dziewięć miesięcy wytężonej pracy, ale owoce powziętego wysiłku spokojnie mogą zadowolić nawet tych nieco wybredniejszych kinomanów. Oczywiście bez przesady – zauważalnie odstają jakością od wytworów wielkich hollywoodzkich studiów graficznych, ale nie aż tak mocno, jak można by się spodziewać po taniej, zrealizowanej w niewielkim gronie znajomych, produkcji.
Muszę jednak przyznać, że „Zombie z Berkeley” – jako inteligentna i dowcipna rozrywka, choć opakowana w szary karton – stanowi prawdziwe wyzwanie dla widza. Bo owszem, przy odpowiednim nastawieniu potrafi przynieść mnóstwo zabawy, trzeba tylko zdawać sobie sprawę, że nie jest to film nakręcony na serio. W przeciwnym wypadku „Zombie…” rzeczywiście będzie przyprawiać o mdłości. Inaczej mówiąc – ten film można albo pokochać, albo znienawidzić. Innej opcji nie ma.
Na koniec proponuję porównać plakaty – krajowy, którym opatrzone były pudełka z filmem wydane w Kinie Grozy – z tym dostępnym na Zachodzie. I po co było oszczędzać?