Miecze, sandały i nagie męskie torsyKonrad Wągrowski Na naszych ekranach "Troja", kolejny film, w którym półnadzy umięśnieni mężczyźni w sandałach uganiają się za sobą z mieczami w rękach. To nie nowość - takie filmy znamy już od przeszło pół wieku. Zapoznajcie się z historią gatunku i przyczynami, dla których nagie męskie torsy wciąż budzą ogromne zainteresowanie.
Konrad WągrowskiMiecze, sandały i nagie męskie torsyNa naszych ekranach "Troja", kolejny film, w którym półnadzy umięśnieni mężczyźni w sandałach uganiają się za sobą z mieczami w rękach. To nie nowość - takie filmy znamy już od przeszło pół wieku. Zapoznajcie się z historią gatunku i przyczynami, dla których nagie męskie torsy wciąż budzą ogromne zainteresowanie. Tors Steve'a Reevesa (Herkules) Niezwykle umięśnieni mężczyźni o nagich torsach i bosych stopach obutych w sandały, w ręku trzymający wielki miecz na tle śródziemnomorskiego krajobrazu. Czy może być coś równie zabawnego? Czy może być lepsze uosobienie słowa kicz? Trudno znaleźć, nieprawdaż? Ale właśnie takie postacie stanowią kawał historii kina, tendencji nieprzemijającej już od ponad 50 lat. Filmy, których akcja toczy się w antycznych czasach, oparte na lekko potraktowanych realiach historycznych, biblijnych lub mitologicznych, nierzadko w konwencji fantasy, najczęściej z niezłomnymi herosami w rolach głównych zyskały nawet miano osobnego gatunku. Nie bez złośliwości ten odłam kinematografii nazwany został filmami „miecza i sandałów” lub filmami „sandałowymi”. Na większą skalę takie obrazy zaczęły pojawiać się w latach 50-tych, większość z nas zapewne pamięta charakterystyczne torsy Kirka Douglasa („Spartakus”), Charltona Hestona („Ben Hur”), czy Richarda Burtona („Kleopatra”). W ostatnich latach gatunek przeżywa drugą młodość – najlepszym dowodem paczka Oscarów dla „Gladiatora” i spodziewany sukces frekwencyjny „Troi”, która właśnie weszła na nasze ekrany. Tors Kirka Douglasa (Spartakus) O ile popularność sandałowych filmów w dzisiejszych czasach wydaje się być nieco zaskakująca, to bardzo łatwo określić przyczyny, dla których złoty wiek gatunku przypadł na lata pięćdziesiąte. W tym okresie filmy kino zyskało po raz pierwszy wielkiego i trudnego rywala – telewizję. Obecność w domu telewizora przestała być luksusem, coraz większe rzesze mieszkańców Stanów Zjednoczonych mogły sobie na to pozwolić. Widzowie przestali chodzić do kina, preferując wygodny seans we własnym salonie, a koncerny kinematograficzne dotknął potężny kryzys finansowy. Należało wypowiedzieć telewizji wojnę, oferując widzom coś, czego nie może dać im mały ekran telewizyjny, wówczas na dodatek emitujący jedynie czarno-białe programy. Sposób znalazł na to słynny producent i reżyser Cecil B. DeMille – a odpowiedź była w znanym już od pewnego czasu gatunku filmu historycznego i biblijnego. Ale sięgnięcie po te tematy musiało oznaczać teraz zupełnie nową skalę! Mniejsza z fabułą, mniejsza z wiarygodnymi postaciami – miało być monumentalnie, głośno i z przepychem! Najważniejsze były imponujące dekoracje, bogate kostiumy, krzykliwe kolory i koniecznie parę niezwykle spektakularnych scen, w których byłoby widać cały budżet filmu. Filmy, których akcję osadzano w bardziej lub mniej wiarygodnych realiach antycznych znakomicie się do tego nadawały. Po dawnych budowlach pozostały ruiny, więc nic nie ograniczało wyobraźni scenografów w rekonstrukcji dawnych miast. Kolorowe szaty zawsze były stałym elementem malarstwa sięgającego do starożytności, a sięgnięcie do Biblii i greckich i rzymskich eposów zapewniało epicki rozmach znanych wszystkim opowieści. Do tego wszystkiego dochodziła jeszcze jedna przyczyna. Lata pięćdziesiąte to okres działania Komisji ds. Działalności Antyamerykańskiej senatora MacCarthy’ego, szukającej ukrytych zwolenników komunizmu (w Hollywood – nie bez przyczyny – szczególnie uważnie), a dodatkowo nad filmowcami wisiały zapisy kodeksu Haysa, określające co wolno, a czego nie pokazać na ekranie (jakie części kobiecego ciała mogły być widoczne, jak długo może trwać pocałunek, jakich słów lepiej nie używać). Historie znane już od tysięcy lat były więc tematami bezpiecznymi – nie groziły powikłaniami politycznymi, ani publicznym zgorszeniem. Pierwszym sukcesem był film biblijny „Samson i Dalila”, a potem na pokrewne tematy filmowcy rzucili się z werwą niczym polscy reżyserzy na listę szkolnych lektur w latach dziewięćdziesiątych. Z Pisma Św. „Dawid i Goliat”, „Józef i jego bracia”, „Salomon i Sheba”, a przede wszystkim najsłynniejsze „Dziesięć przykazań” z Charltonem Hestonem w roli Mojżesza i rozstępującymi się wodami Morza Czerwonego. Mitologię reprezentowała „Helena Trojańska”, „Jazon i Argonauci” i „Ulisses”. Na literaturze poruszającej tematykę antyczną bazowało „Quo Vadis” (według Sienkiewicza) i słynny, nagrodzony 11 Oscarami „Ben Hur” (według Wallace’a). Wreszcie wątki historyczne pojawiły się w „Spartakusie”, „Upadku Cesarstwa Rzymskiego”, „Aleksandrze Wielkim” i monumentalnej „Kleopatrze” ze słynną sceną wjazdu królowej do Rzymu. Za kinematografią amerykańską poszła europejska, z włoską na czele. Włosi sięgnęli po mitologię, a ich znakiem rozpoznawczym stał się cykl filmów o Herkulesie z aktorem-kulturystą, Misterem Universum Steevem Reevesem w roli głównej. Gdy już zabrakło pomysłów na kolejne filmy, kolejne produkcje powstawały łącząc bohaterów z różnych filmów (obecnie w ten sam sposób zaczynają spotykać się bohaterowie różnych komiksów czy gier komputerowych). Widzowie mogli zobaczyć „Ulissesa i Herkulesa”, czy „Herkulesa, Samsona i Ulissessa”... Udało się – ludzie wrócili do kin, a między telewizją i dużym ekranem zapanowała równowaga. Tors Charltona Hestona (Ben Hur) Aby uzmysłowić popularność i siłę filmów sandałowych na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, warto opisać karierę „Herkulesa”, sprowadzonego do Ameryki przez innego słynnego producenta Josepha E. Levine. Choć wytwórnie amerykańskie wówczas miały w pogardzie tego rodzaju włoskie filmy, Levine wiedział, że to coś dla niego, gdy tylko usłyszał o istnieniu takiego filmu. Poleciał do Rzymu, aby go obejrzeć. Seans był szokiem, Levine wspomina: „To było drętwe filmidło, na pewno nie do zapisania w historii kina. Kolory były tak straszne, że można się było wyrzygać, ale i tak kolory prezentowały się sensacyjnie w porównaniu z dźwiękiem. Coś im się musiało kompletnie pokiełbasić przy zgrywaniu ścieżki dźwiękowej. Jest tam scena katastrofy morskiej i ogromny maszt wali się na pokład statku. Dzieje się to w martwej ciszy. Nic, żadnego dźwięku. W chwilę później Steeve Reeves ma scenę miłosną, całuje dziewczynę, a tu BUM – słychać łomot tego cholernego masztu. Dalej nie było ani trochę lepiej. Tak czy inaczej, kupiłem prawa na Amerykę za 120 000 dolarów i zabrałem się do roboty”. Levine zorganizował najbardziej agresywną kampanię reklamową w ówczesnej historii kina. Na reklamy w prasie wydał 3 razy więcej niż na sam film. Wykupił uliczne billboardy i ogłoszenia w komiksach. Radio nadawało reklamy non-stop, a kolejne 250 000 dolarów poszło na kampanię w telewizji (według sprawdzonych wzorców pokazując w nich wszystko co dobre w filmie). Zamówił 600 kopii filmu, a kolejne 40 000 kosztowało promocyjne przyjęcie w Waldorf-Astoria. Wszyscy uznali go za wariata. Film zarobił 20 milionów dolarów. Tors Arnolda Schwarzeneggera (Herkules w Nowym Jorku) Ale przyszedł i zmierzch na antyczne widowiska. „Kleopatra”, astronomicznie kosztowny film, wydawałoby się frekwencyjny pewniak, rozczarował, przynosząc wyraźną stratę. Pod koniec lat sześćdziesiątych rozpoczął się regres gatunku. Mitologia i antyk zniknęły z pierwszej hollywoodzkiej ligi, przenosząc się w rejony mało ambitnej kinematografii klasy „B”. Zniknęły wielkie dekoracje i epicki rozmach, pozostały sandały i gołe torsy. Jednym z takich filmów był koszmarnie zły „Herkules w Nowym Jorku”, w którym wystąpił inny kulturystyczny Mister Universum, figurujący w obsadzie jako Arnold Strong. Już wkrótce jednak podpisywał się swym prawdziwym, choć trudnym do wymówienia austriackim nazwiskiem – Schwarzenegger... I ten właśnie aktor z początkiem lat 80-tych zapewnił powrót filmów sandałowych w nowej odmianie. Tym razem jego muskularne ciało można było obejrzeć w klasycznym fantasy - dwóch ekranizacjach powieści Roberta E. Howarda „Conan Barbarzyńca” i „Conan Niszczyciel”, a także w dużo już gorszej „Czerwonej Soni” (lub „Rudowłosej Soni”). Fantasy jako gatunek filmowy powoli stawała na nogi. Po kilku mniej lub bardziej udanych obrazach przeniosło się na mały ekran z zaskakującym sukcesem dwóch postmodernistycznych, lekce sobie ważących historyczne czy mitologiczne realia seriali telewizyjnych z niezłymi efektami specjalnymi – „Herkules” (goły tors Kevina Sorbo) i „Xena” (Lucy Lawless niestety bez gołego torsu). Seriale te wpłynęły też na niezwykle istotne wydarzenie dla filmowej fantasy. Ich sukces udowodnił producentom, że ten gatunek cieszy się popularnością i warto na niego wydać pieniądze – dzięki temu znaleźli się śmiałkowie, którym przypadł do gustu pomysł ekranizacji „Władcy Pierścieni” w trzech filmach. W ten sposób doszło do pogodzenia dwóch rywalizujących ze sobą mediów kina i telewizji. Jedno wsparło drugie. Tors Kevina Sorbo (Herkules) O dziwo, miecze i sandały nie przemijają. Najlepszym dowodem oscarowy i finansowy (to zresztą zwykle chodzi w parze) sukces „Gladiatora”. Fabuła nawiązująca nieco do „Upadku Cesarstwa Rzymskiego” również mocno odbiegająca od realiów historycznych, przyciągnęła do kin miliony ludzi, a z Russela Crowe’a (bardzo dobrego zresztą w roli szukającego zemsty rzymskiego generała) uczyniła megagwiazdę. Powrót do gatunku chyba wyjaśnić łatwo – nowe możliwości techniczne pozwalają na więcej – większy rozmach, wspanialsze dekoracje, zapierające dech w piersiach bitwy i pojedynki. A widzowie – cóż, nie zmienili się. Nadal lubią oglądać historie, które znają, lubią śródziemnomorskie pejzaże i (najwyraźniej) nagie męskie torsy. Czy można się dziwić, że „Troja” pozwoliła zgromadzić na planie całą plejadę gwiazd (któż by nie chciał pokazać torsu), producenci nie wahali się wysupłać pieniędzy, a film jest skazany na sukces? W kolejce dwa filmy o Aleksandrze Wielkim – ciekawe co dalej? Wybrana filmografia: Samson i Dalila (Samson and Delilah, 1949, reż. Cecil B. DeMille) Quo Vadis (1951, reż. Mervyn LeRoy) Helena trojańska (Helen of Troy, 1955, reż. Robert Wise) Ulisses (Ulysses, 1955, reż. Mario Camerini) Dziesięć przykazań (The Ten Commandmnets, 1956, reż. Cecil B. DeMille) Herkules (Li Fatiche di Ercole, 1957, reż. Pietro Francisci) Ben Hur (1959, reż. William Wyler) Herkules i królowa Lidia (Ercole e la regina di Lidia, 1959, reż. Pietro Francisci) Dawid i Goliat (David and Goliath, 1960, reż. Ferdinando Baldi i Richard Pottier) Spartakus (Spartacus, 1960, reż. Stanley Kubrick) Wojna Trojańska (La Guerra di Troia, 1962, reż. Giorgio Ferroni) Jazon i Argonauci (Jason and the Argonauts, 1963, reż. Don Chaffey) Kleopatra (Cleopatra, 1963, reż. Joseph L. Mankiewicz) Upadek Casarstwa Rzymskiego (Fall of the Roman Empire, 1964, reż. Anthony Mann) Herkules w Nowym Jorku (Hercules in New York, 1970, reż. Arthur Allan Seidelman) Zmierzch tytanów (Clash of the Titans, 1981, reż. Desmond Davis) Conan Barbarzyńca (Conan the Barbarian, 1981, reż. John Millius) Conan Niszczyciel (Conan the Destroyer, 1984, reż. Richard Fleischer) Czerwona Sonia (Red Sonia, 1985, reż. Richard Fleischer) Gladiator (2000, reż. Ridley Scott) Troja (Troy, 2004, reż. Wolfgang Petersen) 17 maja 2004 Wspomnienia Josepha E. Levine′a przytaczam za "Przygodami scenarzysty" Williama Goldmana w tłumaczeniu Macieja Karpińskiego |
Gdy w lutym 1967 roku Teatr Sensacji wyemitował „Cichą przystań” – ostatni odcinek „Stawki większej niż życie” – widzowie mieli prawo poczuć się osieroceni przez Hansa Klossa. Bohater, który towarzyszył im od dwóch lat, miał zniknąć z ekranów. Na szczęście nie na długo. Telewizja Polska miała już bowiem w planach powstanie serialu, na którego premierę trzeba było jednak poczekać do października 1968 roku.
więcej »Tak to jest, jak w najbliższej okolicy planu zdjęciowego nie ma najmarniejszej nawet knajpki.
więcej »Domino – jak wielu uważa – to takie mniej poważne szachy. Ale na pewno nie w trzynastym (czwartym drugiej serii) odcinku teatralnej „Stawki większej niż życie”. tu „Partia domina” to nadzwyczaj ryzykowna gra, która może kosztować życie wielu ludzi. O to, by tak się nie stało i śmierć poniósł jedynie ten, który na to ewidentnie zasługuje, stara się agent J-23. Nie do końca mu to wychodzi.
więcej »Knajpa na szybciutko
— Jarosław Loretz
Bo biblioteka była zamknięta
— Jarosław Loretz
Wilkołaki wciąż modne
— Jarosław Loretz
Precyzja z dawnych wieków
— Jarosław Loretz
Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz
Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz
Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy – kontynuacja
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy
— Jarosław Loretz
Zemsty szpon
— Jarosław Loretz
Bogowie, Wam już podziękujemy...
— Marcin Łuczyński
Iliada ateistyczna i biceps Achillesa
— Konrad Wągrowski
Bez wahań ciśnienia
— Ewa Drab
Kosmiczny redaktor
— Konrad Wągrowski
Statek szalony
— Konrad Wągrowski
Kobieta na szczycie
— Konrad Wągrowski
Przygody Galów za Wielkim Murem
— Konrad Wągrowski
Potwór i cudowna istota
— Konrad Wągrowski
Migające światła
— Konrad Wągrowski
Śladami Hitchcocka
— Konrad Wągrowski
Miliony sześć stóp pod ziemią
— Konrad Wągrowski
Tak bardzo chciałbym (po)zostać kumplem twym
— Konrad Wągrowski
Kac Vegas w Zakopanem
— Konrad Wągrowski