Z filmu wyjęte: Polska technologia w „Star Treku”To dość niespodziewane, ale i w przyszłości, wśród gwiazd, można spotkać twory polskiej myśli technicznej. I to myśli sprzed lat, jeszcze z epoki PRL-u.
Jarosław LoretzZ filmu wyjęte: Polska technologia w „Star Treku”To dość niespodziewane, ale i w przyszłości, wśród gwiazd, można spotkać twory polskiej myśli technicznej. I to myśli sprzed lat, jeszcze z epoki PRL-u. Dzisiaj obrazek z malutkim nadużyciem, czyli kadr ze „Star Treka”, ale… tureckiego. A w zasadzie startrekopodobnej podróbki. Turcy, jak to Turcy, splagiatowali mnóstwo hollywoodzkich hitów, wliczając w to „Gwiezdne wojny”, „Szczęki”, „Rambo”, „Egzorcystę”, a nawet „E.T.”. Podczas gdy tamte filmy budzą na ogół niezdrową wesołość swoją siermiężnością i zadęciem, turecki „Star Trek”, formalnie noszący tytuł „Turist Ömer Uzay Yolu’nda” (po naszemu „Turysta Ömer w Star Treku”), od początku został pomyślano jako komedia. Jest to bowiem jedna z przygód tytułowego Ömera, niezbyt mądrego dżentelmena, który w sposób bezmyślny wplątuje się w rozmaite, często międzynarodowe kłopoty, by potem wyplątywać się z nich czystym zrządzeniem losu. W roku 1973, po wojażach niemieckich, arabskich, hiszpańskich i afrykańskich, postanowiono wysłać Ömera w kosmos, na pokład „Enterprise’a”. Statek co prawda nosi turecką nazwę „Atýlgan”, bezsensownie tłumaczoną przez internetowy translator jako „Enterprise” (w rzeczywistości jest to czyjeś nazwisko), ale praktycznie cała załoga szczyci się posiadaniem klasycznych, startrekowych imion – poza Spockiem, który występuje jako Spak. Zaczynem akcji jest porwanie Ömera sprzed ołtarza – bardzo fortunne dla naszego bohatera, zmuszonego do ożenku z ciężarną nieznajomą przez jej uzbrojonych w rewolwery braci – przez pewnego naukowca, pragnącego zrzucić nań winę za śmierć jednego z załogantów „Enterprise’a”, odessanego z soli na pewnej odludnej planecie. Prowadzący śledztwo Spak bardzo szybko się jednak przekonuje, że Ömer faktycznie jest tym, na kogo wygląda, czyli zwyczajnym, nieszkodliwym durniem. No, może nie tak znowu zwyczajnym, skoro z łatwością potrafi – i to raz za razem – wyprowadzić Wolkanina z równowagi. Mordercy trzeba więc szukać od nowa, i to tym prędzej, że najwyraźniej dostał się na statek i zaczął redukować liczbę załogi. Film jest zrobiony tanim kosztem, co widać praktycznie na każdym kroku. Owszem, zdołano zapewnić aktorom w miarę rozsądnie wyglądające wdzianka, a także jako tako urządzić wnętrze statku (wygląda na to, że po prostu wybito blachą jedno, góra dwa zwyczajne mieszkania w bloku), ale większość dźwięków i muzykę bez skrępowania chapnięto z amerykańskiego serialu, a morderczy stwór został przedstawiony raz w postaci humanoidalnej krowy w obwisłym, pomarańczowym lateksie, a raz jako wciśnięty w sztuczne futro facet z nieforemną, gumową maską na twarzy. Film ogląda się więc dziwnie – z jednej można się tu ubawić mieszanką nieznośnego kiczu i w miarę strawnego humoru, z drugiej jednak maniera, w jakiej zrealizowano obraz, dość szybko zaczyna nużyć. I to mimo seansu ledwie przekraczającego godzinę. A gdzie w tym wszystkim kryje się polska myśl techniczna? Ano w granicach 34 minuty pojawia się w zasięgu naszego wzroku… latarka. Swojska, produkowana od wczesnych lat 1970. po późne 1980. przez zlokalizowaną we Wrześni Spółdzielnię Inwalidów „Wiosna” Ludów”1). Latarka – formalnie zwana latarką turystyczną – występowała w trzech modelach: LTS („standard”), LTS-M („z magnesem mocującym”) i LTS-P („z elektronicznym przerywaczem”). Każdy z modeli posiadał wielostopniowy przełącznik, dzięki któremu można było używać urządzenia jako klasycznej latarki – z białym, zielonym i czerwonym światłem, jako latarki sygnalizacyjnej, umożliwiającej np. nadawanie komunikatów alfabetem Morse’a, a także jako lampy awaryjnej. Stawiało się wówczas latarkę pionowo na ziemi, a żarówka rytmicznie rozświetlała przednią, pomarańczową część obudowy, pełniącą rolę przezroczystego klosza. Latarka była dostępna w różnych kolorach obudowy (w sensie – była taka, jakiego akurat koloru plastik wytwórnia dostała) i swego czasu stanowiła marzenie każdego dziecka. Jak z powyższego kadru wynika, była też eksportowana. Między innymi do Turcji. Oczywiste jest jednak, że w futurystycznym przecież „Turist Ömer Uzay Yolu’nda” PRL-owska latarka nie wystąpiła w roli latarki. Można ją tu podziwiać – przyczepioną do bieliźnianego sznurka zawieszonego na gwoździu wbitym w drewnianą framugę (najprawdziwsza esencja tureckiej SF) – jako… wzmacniacz dźwięku. Wystarczy przestawić ją denkiem (czyli od strony baterii) do jakiegoś urządzenia, a następnie szybko przesuwać włącznikiem – tak, żeby widz widział kalejdoskop barwnych mrugnięć światła – i dorzucić do tego ćwierkająco-kląskająco-grzechoczące dźwięki, i już wiemy, co piszczy (dosłownie!) w komputerze bądź chrzęści w brzuchu. Po dokonanej operacji urządzenie należy z powrotem odwiesić na gwóźdź. Szczerze powiedziawszy – film warto obejrzeć choćby dla tej powyższej sceny.2) 23 grudnia 2019
1) Taka nazwa, z trzema znaczkami cudzysłowu, latami była drukowana na opakowaniach latarek, więc nie jest to błąd z mojej strony. 2) Jak by co, film jest dostępny na Youtubie, a napisy angielskie da się znaleźć w sieci. Kłopot w tym, że angielskie może i dają ogólne zrozumienie fabuły, ale detal mają strasznie poprzekręcany w stosunku do tureckiego oryginału. Przykładowo nasz latarkowy wzmacniacz, pozwalający wyraźnie usłyszeć tupot łapek najmniejszego owada, w angielskiej wersji występuje jako klucz dźwiękowy, mogący emitować tysiące częstotliwości i oddawać wibracje na poziomie subatomowym. |
O matko, mieliśmy (rodzinnie) taką latarkę! Obudowa była czarna albo ciemnoszara, dokładnie już teraz nie pamiętam.
A wiele lat później nastąpiła epoka chińskich latarek w niklowanej obudowie, które można było przypiąć do paska i udawać, że to miecz świetlny. :-D
Też taką miałem - tyle, że akurat obudowa była brązowa. Zaliczyła parę obozów harcerskich - ogólnie trochę toporny, dość odporny ale niestety nie wodoodporny sprzęt. Wielkim plusem przed epoką świecących diod były dwie żarówki - osobno dla światła zwykłego a osobno dla "awaryjnego" bo kiedy jedną coś trafiło zawsze jeszcze można było przyświecać sobie od razu drugą. Zaiste kosmiczny sprzęt ;)
Gdy w lutym 1967 roku Teatr Sensacji wyemitował „Cichą przystań” – ostatni odcinek „Stawki większej niż życie” – widzowie mieli prawo poczuć się osieroceni przez Hansa Klossa. Bohater, który towarzyszył im od dwóch lat, miał zniknąć z ekranów. Na szczęście nie na długo. Telewizja Polska miała już bowiem w planach powstanie serialu, na którego premierę trzeba było jednak poczekać do października 1968 roku.
więcej »Tak to jest, jak w najbliższej okolicy planu zdjęciowego nie ma najmarniejszej nawet knajpki.
więcej »Domino – jak wielu uważa – to takie mniej poważne szachy. Ale na pewno nie w trzynastym (czwartym drugiej serii) odcinku teatralnej „Stawki większej niż życie”. tu „Partia domina” to nadzwyczaj ryzykowna gra, która może kosztować życie wielu ludzi. O to, by tak się nie stało i śmierć poniósł jedynie ten, który na to ewidentnie zasługuje, stara się agent J-23. Nie do końca mu to wychodzi.
więcej »Knajpa na szybciutko
— Jarosław Loretz
Bo biblioteka była zamknięta
— Jarosław Loretz
Wilkołaki wciąż modne
— Jarosław Loretz
Precyzja z dawnych wieków
— Jarosław Loretz
Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz
Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz
Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy – kontynuacja
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy
— Jarosław Loretz
Zemsty szpon
— Jarosław Loretz
Knajpa na szybciutko
— Jarosław Loretz
Bo biblioteka była zamknięta
— Jarosław Loretz
Wilkołaki wciąż modne
— Jarosław Loretz
Precyzja z dawnych wieków
— Jarosław Loretz
Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz
Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz
Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy – kontynuacja
— Jarosław Loretz
Polski hit eksportowy
— Jarosław Loretz
Zemsty szpon
— Jarosław Loretz
Orient Express: A gdyby tak na Księżycu kangur…
— Jarosław Loretz
Kości, mnóstwo kości
— Jarosław Loretz
Gąszcz marketingu
— Jarosław Loretz
Majówka seniorów
— Jarosław Loretz
Gadzie wariacje
— Jarosław Loretz
Weź pigułkę. Weź pigułkę
— Jarosław Loretz
Warszawski hormon niepłodności
— Jarosław Loretz
Niedożywiony szkielet
— Jarosław Loretz
Puchatek: Żenada i wstyd
— Jarosław Loretz
Klasyka na pół gwizdka
— Jarosław Loretz
Bardziej podejrzewałbym prywatny eksport, niewiele lat później to do nas przyjeżdżały z Turcji tego typu wynalazki, zanim wyparły je produkty Made in PRC(a właściwie „zdziełano w Kitajskie”)