O „Johnie Rambo” szczęśliwie chyba już wszyscy zapomnieli, ale my wciąż pamiętamy o Johnie Rambo. Powracamy więc do fascynujących lat 80. w światowej kinematografii w nostalgicznej tym razem dyskusji, by odpowiedzieć na jedno z najważniejszych pytań w historii ludzkości: Arnie czy Sly?
Dobry i Niebrzydki: Rozerwij się, patrząc na najdoskonalej rozrywanych ludzi
O „Johnie Rambo” szczęśliwie chyba już wszyscy zapomnieli, ale my wciąż pamiętamy o Johnie Rambo. Powracamy więc do fascynujących lat 80. w światowej kinematografii w nostalgicznej tym razem dyskusji, by odpowiedzieć na jedno z najważniejszych pytań w historii ludzkości: Arnie czy Sly?
Sylvester Stallone
‹John Rambo›
Konrad Wagrowski: Rozpocznijmy naszą kolejną dyskusję od pytania fundamentalnego, jednej z najważniejszych kwestii filmoznawczych w historii: Schwarzenegger czy Stallone?
Piotr Dobry: Szczerze? Van Damme. Miałem plakaty nad łóżkiem i naklejki na szafkach. To był idol pierwszej wielkości. Choć Arnolda i Sylwka też oczywiście uwielbiałem. Kto zresztą nie uwielbiał w nastoletnim wieku, w tamtych latach złotej ery wideo? Ale zdecydowanie wybrać chyba bym nie potrafił. Z jednej strony „Terminator” i „Predator”, z drugiej „Rocky” i „Rambo”. Plus kilka pomniejszych tytułów, z których każdy oglądało się jednak z zapartym tchem. Taaak, nie każ mi wybierać. A ty masz zdecydowanego faworyta?
KW: Och, oczywiście Arnold. Stallone odpadał w przedbiegach. „Rocky” był oglądalny, ale nudnawy, bo bili się dopiero na końcu. „Rambo” oczywiście miał więcej akcji i niebanalny w latach 80. argument, że naparzał się z komuchami i ruskimi (oczywiście w dwójce), ale tracił na zadęciu. Tymczasem Arnold kultowy status zyskiwał
„Terminatorem”, „Commando” to już był absolutny megahit (wycieczki szkolne chodziły na ten film do posiadaczy magnetowidów), a pozycję gruntował świetnym „Predatorem”, przyzwoitym „Uciekinierem”, tak że nawet łatwo było mu wybaczyć słabsze „Jak to się robi w Chicago” czy „Czerwoną gorączkę”.
PD: Twierdzisz, że „Commando” był bardziej popularny niż „Rocky” i „Rambo”? Niż wszystkie części „Rocky’ego” i „Rambo”?! Pierwszy raz spotykam się z opinią, że „Rocky” był nudny, ale nawet jeśli przyjąć takie założenie, z pewnością nie można już tego powiedzieć o jego – również królujących swego czasu w wypożyczalniach – sequelach. Poza tym co z „Kobrą”, co z „Człowiekiem demolką”? A „Na krawędzi”, „Tango i Cash”, „Stój, bo mamuśka strzela!” i „Sędzia Dredd”? Niezależnie od ich faktycznego poziomu, pod koniec lat 80. i w pierwszej połowie 90. to wszystko były hiciory wałkowane po wielokroć przez klientelę wypożyczalni.
Charyzmatyczny aktor…
KW: Ojej, przecież ja nie mówię o jakichś statystycznych faktach, tylko o tym, co zapamiętałem z lat młodzieńczych. Poza tym nie mieszajmy dwóch odmiennych systemów walutowych. Czas Stallone’a i Arniego u nas to złote lata wideo, czyli druga połowa lat 80. i sam początek lat 90. czyli czas, gdy nadal trzeba było czekać 2-3 lata na premierę kinową filmu (a wiele z nich i tak do nas nie docierało), podczas gdy większość pozycji na kasetach wideo trafiała do Polski bardzo szybko. Tak od 1991 czy 1992 roku widownia zaczęła wracać do kin, w których zagościły nowości. Dlatego „Na krawędzi”, „Człowiek Demolka” czy „Sędzia Dredd” już się nie łapią.
Powtórzę to, co powiedziałem – filmy „Rambo” nie budziły aż takich emocji, nie były oglądane kilkunastokrotnie, przegrywały pod tym względem zdecydowanie z „Commando”. Ba! Przegrywały nawet z filmami z Michaelem Dudikoffem! („Amerykański ninja” i pokrewne). „Rocky” – już chyba lepiej. Nudny środek można było przewinąć i koncentrować się na samych walkach.
Ale przede wszystkim Arnie wygrywał pewnym luzem. Gdy mówił: „Mój kolega jest śmiertelnie zmęczony” czy „Puściłem go” w „Commando”, to było coś! Sly był zawsze dużo bardziej drętwy. Jak próbował się luzować (w „Tango i Cash”), efekt bywał żałosny.
…i rozsądny polityk.
PD: Oj tam, od razu żałosny. Steven Seagal bywa żałosny w 90 proc. przypadków, co nie zmienia faktu, że w tamtych czasach „Nico” czy „Trudnego do zabicia” oglądało się z wypiekami na twarzy.
Najwyraźniej ile ludzi, tyle wspomnień, bo w moim otoczeniu to „Rambo” wygrywał z „Commando” i nic na to nie poradzę. A Michael Dudikoff jako amerykański ninja bił na głowę nie tylko Stallone’a, ale i Schwarzeneggera. Może po prostu do moich rówieśników z miasteczka bardziej przemawiali kolesie kopiący, a wy w metropolii woleliście strzelających? To by tłumaczyło ogromną popularność w moim ówczesnym środowisku nie tylko filmów Dudikoffa, Van Damme’a czy Lorenzo Lamasa, ale i „Klasztoru Shaolin”, „Pijanego mistrza”, a nawet takich arcydzieł jak „Surfujący ninja”…
KW: Od kopania to mieliśmy jeszcze Chucka Norrisa – dwie części „Zaginionego w akcji” uchodziły za najlepsze filmy o wojnie w Wietnamie (bijąc na głowę takie nudziarstwa jak „Łowca jeleni”). Ale prawdą jest, że jak ktoś zaczynał kopać, gdy mógł strzelać, to mnie to trochę wkurzało. No i Norris, jak było trzeba, to potrafił strzelać („Oddział Delta”). Ale nie da się ukryć, że Michaela Dudikoffa darzyliśmy ogromną estymą. Co jest o tyle ciekawe, że w zasadzie ten facet kopać nie potrafił kompletnie. W sumie na czym właściwie polegał jego fenomen? No, niebrzydki był, dziewczynom mógł się podobać, ale chłopakom?
PD: Chłopakom też mógł. Mnie się w każdym razie podobał.
KW: No, mnie też trochę… Każdy chciał być taki jak Joe. Nieśmiały chłopak, niepozorny, ale jak cię zawinie, to nawet nie zauważysz, kiedy wylądujesz w rowie.
My też tak wyglądamy w cywilu.
Co do innych kopaczy, to „Krwawy sport” i „Najlepsi z najlepszych” na pewno zaliczały się do hiciorów, ale jednak aż takich emocji Van Damme nie budził – może dlatego, że przypadał na koniec lat 80., kiedy temat był już nieco zużyty.
PD: Za to w moim gronie budził wielkie emocje. „Kickboxera”, „Podwójne uderzenie” i „Krwawy sport” do dziś oglądam z niekłamaną przyjemnością. Zaś w „Najlepszych z najlepszych” to grał Eric Roberts.
KW: Co do „Klasztoru Shaolin” i „Pijanego mistrza” – przyznaję rację. Na „Klasztorze…” nawet byłem w kinie – sala pękała w szwach (ciebie jeszcze wtedy na świecie nie było pewnie, he, he), a pierwszego „Pijanego mistrza” za dobre kino uważam do dziś. A tekst: „– Co to, Mistrzu? Mocne! – To japońska ryżówka!” dla mnie i mojego kuzyna z bliżej niewiadomych powodów był kultowy.
PD: To z kolei dla mnie i mojego brata kultowe były teksty z „Kickboxera”: „Tong Po mnie zgwałcił” oraz „Twój wujek to dziwak”. Ten pierwszy – nie wiem czemu, a ten drugi dlatego, że lektor wymawiał to tak: „Twój wujek to cipak”.
KW: Wróćmy jednak do Sly’a i Governatora. Za Arnoldem wciąż przemawia repertuar. Ja się wychowałem w gronie zagorzałych miłośników fantastyki, a przecież „Terminator” to nie tylko nawalanka, ale i szanowany klasyk gatunku. „Predator” stoi może o poziom niżej, ale to nadal kawał niezłego kina z dużą ilością krwawej przemocy. Sly za późno się zorientował, że traci u mnie na podwórku, i jak już sięgnął po fantastykę, to były to takie gnioty jak „Sędzia Dredd”. No, „Człowiek demolka” jeszcze jakoś się bronił.
Czas był dla Sylwka łaskawy…
Rambo oczywiście punktował za to, że walczył z komuchami (w latach 80. oglądanie takich filmów powodowało dodatkowy dreszczyk emocji). Ale i tu przegrywał ze wspomnianym Chuckiem Norrisem… No, ale jak wiemy – z Chuckiem Norrisem przegrywa każdy…
Swoją drogą jestem ciekaw, jak dzieciaki odbierają nieszczęsnego najnowszego „Rambo”. Dużo, dużo krwi, ale poza tym film absolutnie – jak dla mnie – masakrycznie zły. Zły, ale na
IMDb ma zadziwiająco wysoką ocenę. Jak wyjaśnisz ten fenomen?
PD: Po pierwsze – sentyment. I tu cię mam, ptaszku, bo „John Rambo” ma wyższą ocenę na IMDb niż „Terminator 3” (będący oczywiście filmem dużo lepszym), więc jest to jakiś dowód w sprawie, że nie wszyscy znowuż aż tak bardzo przedkładali Schwarzeneggera nad Stallone’a.
KW: Ojej, ja powtórzę – to, co tu mówię, to nie statystyczne dane, tylko wrażenia kolegów z podwórka i szkolnej ławki. Mojego podwórka i mojej ławki.
W Michaelu Dudikoffie kochały się dziewczyny…
PD: Po drugie – to, że masakrycznie zły dla Ciebie i kiepski dla mnie, nie znaczy jeszcze, że powszechnie jest tak odbierany. Sam się dziwię, ilu spotykam ludzi (dorosłych!), którym ten film się podoba. Ostatnio usłyszałem od kolegi: „Wiesz, może dialogi faktycznie nie są najlepsze, ale ten realizm to jak z »Szeregowca Ryana«. Na co oczywiście zareagowałem gromkim śmiechem, że „jaki, kurwa, realizm, jak gościu kolejny raz rozpiernicza w pojedynkę całą wioskę, a poza tym, co to w ogóle za porównanie ze Spielbergiem”. No i wziął się kolega obraził. Z kolei inny znajomy, napotkany dziś rano w pociągu, przekonywał mnie, że „fabuła fabułą, ale tak realistycznego pokazania, jak faceta rozrywa mina, to jeszcze w kinie nie widziałem”. Więc albo mam samych dziwnych znajomych, albo – co wydaje mi się odrobinę bardziej prawdopodobne – ludzie obyli już się z przemocą do tego stopnia, że rajcuje ich tylko jatka rozciągnięta do absurdalnych rozmiarów. Zresztą w trakcie seansu nowego „Rambo” rzeczywiście odnosiłem wrażenie, że przed przystąpieniem do zdjęć Stallone musiał usłyszeć od producentów coś w stylu: „Ale kumasz, Sly, że John Rambo w epoce po »Pile« nie może być już tym samym Johnem Rambo?”.
KW: No fajnie, pewnie, że nie może być tym samym. Ale dlaczego zmiana ma się ograniczać tylko do tego, że tym razem pokażemy, jak rozrywa się gołą ręką krtań i jak wyglądają wnętrzności wybebeszone przez minę lub duży kaliber, a sama postać pozostaje równie rozbudowana psychologicznie jak w części 2 i 3 (w jedynce były pewne ślady psychologii)? Postać starego Rambo i jego potwornie pretensjonalne zachowania powinny budzić salwy śmiechu.
PD: Ojej, postać starego Jigsawa i jego potwornie pretensjonalne zachowania też powinny budzić salwy śmiechu, ale jednak na kolejne „Piły” wciąż walą tłumy i rozochoceni producenci kręcą właśnie część piątą i szóstą jednocześnie.
KW: Ja nie mam poza tym pojęcia, jak wygląda realistyczne rozerwanie na minie (i podejrzewam, że twój kolega też nie). Wiem natomiast, że facet, który strzelając z karabinu maszynowego w grupę ludzi, trafia tylko tych złych, jest równie realistyczny, jak robiący to samo Chocolate Mousse w innym niezwykle realistycznym filmie – „Ściśle tajne!” ZAZ-a. I to chyba tyle na ten temat.
…i chłopaki.
PD: No przecież podobnie zareagowałem na tekst o rzekomym realizmie „Rambo”. Ale kolega jest zapalonym militarystą, więc podejrzewam, że akurat w kwestii miny mógł mieć rację. Chociaż oczywiście ten film mógłby być nawet reklamowany sloganem „Rozerwij się, patrząc na najdoskonalej rozrywanych ludzi w historii kina”, a i tak nie byłby to dla mnie żaden atut…
KW: Ale skoro wspomniałeś „Terminatora 3” – rzeczywiście to film na pewno lepszy od nowego „Rambo”. Rozpierducha jest na światowym poziomie, a humor pojawia się w wersji czarnej, co do serii pasuje. Oczywiście, że są to popłuczyny po Cameronie, ale – o dziwo – nie obrażające serii. Czego zapewne nie da się powiedzieć o zapowiadanym „Terminatorze 4”…
PD: A ja nie jestem fanem trzeciego „Terminatora” i zapowiedź czwartego mnie nie przeraża. No, może trochę fakt powierzenia reżyserii panu McG. Ale z kolei Christian Bale do tej pory udowadniał, że ma zwyczaj czytania scenariuszy przed podpisaniem kontraktu.
KW: A przy okazji – słyszałeś, że Sly się tak rozbestwił, że zapowiada ponoć kolejnego „Rambo”? Który już naprawdę będzie zupełnie inny?
PD: Podobno ma być dramatem, który zacznie się tam, gdzie skończył się „John Rambo”, i ma koncentrować się na próbie powrotu bohatera do normalnego życia, asymilacji ze społeczeństwem itd. Poważnie.
KW: Aha – a wtedy pojawi się paskudny szeryf, który zamknie bohatera do więzienia, on ucieknie itd., itd… Nieźle.
Co by jednak nie mówić o przewadze Arniego nad Sly’em, to obaj są w jakimś tam stopniu idolami naszej młodości czy dzieciństwa. I co po nich pozostało? Kto obecnie jest ich odpowiednikiem? No, miał być The Rock, ale jakoś przycichło. Vin Diesel, na litość?
PD: Cały urok Arniego i Sly’a polega właśnie na tym, że nie ma ich odpowiedników. I już nie będzie. Współczesne dzieciaki muszą zadowolić się Harrym Potterem, Jackiem Sparrowem i bohaterami „Zagubionych” czy „Skazanego na śmierć”. Dobre i to. Idolami naszych dzieci mogą być już przecież tylko uczestnicy siedemnastej edycji „Gwiazdy tańczą na rurze” i tym podobnych…
KW: I tylko nam się łezka w oku zakręci, że nie ma dziś już takich bohaterów jak kiedyś…