Drugiego dnia 30. Warszawskiego Festiwalu Filmowego mamy dla Was pięć recenzji obejrzanych filmów – w tym głośnego czeskiego „Gottlandu”, opartego o reportaże z książki Mariusza Szczygła. Głośnego – lecz mocno rozczarowującego.
Drugiego dnia 30. Warszawskiego Festiwalu Filmowego mamy dla Was pięć recenzji obejrzanych filmów – w tym głośnego czeskiego „Gottlandu”, opartego o reportaże z książki Mariusza Szczygła. Głośnego – lecz mocno rozczarowującego.
Beltracchi – sztuka fałszerstwa (Beltracchi – Die Kunst der Fälschung, reż. Arne Birkenstock)
Karolina Ćwiek-Rogalska [70%]
Jaka jest różnica między oryginałem i fałszerstwem? Co to w ogóle znaczy, że obraz jest oryginalny? Jak wyjaśnia pracowniczka jednej ze szwajcarskich galerii, oryginalny Ernst różni się od kopii tym, że czuć w nim tragedię nadchodzącej wojny. Główny bohater dokumentu Birkenstocka, fałszerz Wolfgang Beltracchi, mówi, że istotny jest tu kurz, który gromadzi się za dolną ramą obrazu. Pozorując przedwojenność obrazu, nie można zapomnieć o kurzu.
Dokument o „sprawie Beltracchiego”, który sfałszował w latach 1970-2010 podobno aż 300 obrazów, z których wiele trafiło w ręce prywatnych kolekcjonerów, przez co sam Beltracchi niepomiernie się wzbogacił, nie dostarcza odpowiedzi na pytanie, jaka jest przewaga oryginału nad kopią. Wręcz przeciwnie. Reżyser wypuszcza swoich bohaterów, którzy mówiąc to, co chcą, dochodzą często w rejony, których wcale nie planowali zwiedzać. Dokument jest po malarsku bardzo barwny. Portretuje Beltracchiego jako cynicznego oszusta, który dorobił się na naiwności i bufonadzie współczesnych marszandów („łatwiej jest sprzedać obraz za pół miliona niż za dziesięć tysięcy – wtedy nikt nie wątpi o jego oryginalności”, twierdzi bohater) i równocześnie jako niespełnionego artystę, który potrafi namalować obraz w stylu innego, ale którego sam styl pozostawia jednak nieco do życzenia. „Ludzie będą chcieli Ernsta-Belltracchiego”, mówi do bohatera historyk sztuki, „nie samego Beltracchiego”. A bohater przełyka honor i po chwili zgadza się z nim. Wychodzi na to, że nie ma innego wyjścia.
Birkenstock zestawił ze sobą główną narrację fałszerza, jego żony, będącej zarazem współwinną oszustw na masową skalę, ich dzieci, ale także opowieści historyków sztuki, kuratorów wystaw, policjantów prowadzących śledztwo i oszukanych kolekcjonerów. Wyłania się stąd interesujący obraz całej sprawy. Jednocześnie jednak wydaje się, że reżyser szuka gdzieś poza pozą Beltracchiego prawdziwego człowieka: nie zadowala się tylko daniem mu miejsca na przechwałki, ale też szuka w prywatnej wideotece, pełnej zdjęć z wakacji i luksusowego życia swojego bohatera jakiegoś „prawdziwego” Beltracchiego. I tu jednak pytanie zadane przeze mnie na początku znajduje swój sens: gdzie jest ten „prawdziwy”, a gdzie tylko „koloryzowany” Beltracchi?
Dokument zrealizowany jest bardzo sprawnie, ale przyznać trzeba, że skrócenie go o kilka minut nie sprawiłoby mu wielkiej szkody. Powtórzenia, zwłaszcza jeśli chodzi o prywatne filmy Beltracchich, po jakimś czasie mogą zacząć nużyć. Reżyser i tak zdecydował się pokazać tylko pewien wycinek sprawy, komentowany przez samego Beltracchiego „zza krat” (w istocie fałszerz odbywa karę w systemie więzienia otwartego, czyli wraca tam na noc, a za dnia pracuje poza murami celi), tym bardziej więc można było kolejne zdjęcia kąpiącego się w basenie fałszerza wyrzucić. Niemniej dokument ten pozostaje bardzo dobrze opowiedzianą interesującą historią, dającą możliwość przyjrzenia się sprawie fałszerstw pod kilkoma różnymi kątami i za to twórcom należą się brawa.
Brud (Filth, reż. Jon S. Baird)
Karolina Ćwiek-Rogalska [50%]
Ekranizacja prozy Irvine’a Welsha, autora „Trainspotting”, nieco rozczarowuje. James McAvoy jako chory psychicznie, zagubiony w świecie między rzeczywistością pełną kłamstw, półprawd i wszelkiego rodzaju obrzydliwości a zwidami i halucynacjami po sesjach z udziałem narkotyków i alkoholu, wysila się raczej nadmiernie. Sam materiał nie jest niczym oryginalnym: podobne problemy podejmował „Trainspotting”, i tu, i tu Szkocja staje się zaściankowym, pogrążonym w chaosie i brudzie kraikiem. Tutaj Bruce „Robbo” Robertson, bohater McAvoya, musi podkładać świnie na lewo i prawo, żeby awansować. W rezultacie sam zaczyna gubić się w sieci intryg, którą zaplątał, przestaje odróżniać prawdę i zmyślenie, traci pewność siebie i zapada się coraz bardziej we własną psychikę.
Wydaje się, że głównym problemem „Brudu” jest scenariusz. Zaczyna się obiecująco – widz znęcony tajemnicą żony głównego bohatera, pięknej blondynki, znajdującej w przejściu podziemnym zamordowanego japońskiego studenta, daje się reżyserowi prowadzić przez paskudne zakamarki Edynburga, by po jakimś czasie odkryć, że historia zapętla się, powtarzając się tymi samymi środkami. Są tam pewne przebłyski nadziei, że może jednak otrzymamy na ekranie coś nowego, ale są to przebłyski złudne (chciałoby się powiedzieć: światełko w tunelu to nadjeżdżający pociąg). Nurzając się w coraz to gorszych stronach ludzkiej natury, twórcy filmu sięgają po środki artystyczne, które wypróbowali już w pierwszych partiach filmu i to chyba – a nie rozpusta widoczna na ekranie – jest największym grzechem filmu.
Tam, gdzie zdecydowano się po sięgnięcie po nieco przerysowane, z lekka komiksowe efekty, rezultat wypada dużo lepiej. Jako dramat psychologiczny o chorym człowieku, którego opuścili wszyscy bliscy, a on sam nie potrafi przyznać się do tego, że potrzebuje pomocy, „Brud” wypada – mimo dwojącego się i trojącego McAvoya – mocno przeciętnie.
Gottland (Gottland, reż. Lukáš Kokeš, Rozálie Kohoutová, Viera Čákanyová, Petr Hátle, Klará Tasovská)
Karolina Ćwiek-Rogalska [30%]
Zacząć należy od tego, że chociaż pokazywany w sekcji filmów dokumentalnych, „Gottland” nie jest dokumentem. To raczej zbiór etiud filmowych, niewiele mających wspólnego z reportażem jako gatunkiem i z reportażem jako pierwowzorem. Chociaż tuż przed seansem padło ze strony twórców ostrzeżenie, że nie idzie tu o zilustrowanie cieszącej się dużym powodzeniem książki Mariusza Szczygła, ale raczej o dopowiedzenie opowiedzianych w niej historii i ich wpisanie we współczesność, to nie można nie odnieść wrażenia, że literacki pierwowzór robi filmowi dość niezasłużoną reklamę. Filmowy „Gottland” bowiem ma ze sobą duży problem: nie widać żadnej myśli przewodniej ani w całości, ani w poszczególnych etiudach (z jednym wyjątkiem). Jest ich pięć. Historia firmy Baťa, w którą wpleciona jest narracja o współczesnej pogoni za wytwarzaniem towarów, opowieść o Lidii Baarovej i jej romansie z Josephem Goebbelsem, animacja dotycząca losów pisarza Eduarda Kirchbergera, opowieść o wysadzeniu pomnika Stalina na Letnej oraz narracja o samospaleniu Zdeńka Adamca w 2003 roku. Co je łączy? Tego właśnie trudno dociec. Złośliwie można by powiedzieć, że właśnie to, iż twórcy najwidoczniej nie postawili sobie żadnego pytania. Jaką historię chcieli opowiedzieć? Czyja ma być ta opowieść? Po co ją opowiadać? Czemu mamy jej słuchać?
Wszystkie etiudy cierpią też na podobne schorzenie: świadkowie, którzy mają nam coś opowiedzieć, dostają bardzo niewiele czasu na to, by to zrobić. Najczęściej ich wypowiedzi zostają wycięte z kontekstu (w czym celuje zwłaszcza narracja o pomniku Stalina), doprawione ironią, która pojawia się tam, gdzie wydaje się być najmniej potrzebna i uzasadniona (kuriozalne, powtarzane kilka razy slow-motion w etiudzie o Baarovej) albo zupełnie nieobecne. Tam, gdzie ich nie ma, panuje wszechwładny narrator, który przypomina złowróżbny głos zza kadru z reportaży nadawanych tuż po wiadomościach (czym może doprowadzać widza do ostateczności zwłaszcza etiuda o Adamcu). Czasami wypowiedzi kogoś innego niż autor etiudy są obecne, chociaż zdają się być pozorne (wszystkie kwestie z pierwszej części poświęconej Baťi, skądinąd ciekawej koncepcyjnie, brzmią jak napisane i wyrecytowane później przez pracowników pojawiających się na ekranie firm).
Na tym tle wyróżnia się pozytywnie tylko nowelka o Kirchbergerze. Viera Čákanyová użyła tu jako kontrapunktu fragmentów jednej z powieści swojego bohatera, skonfrontowała też dwie jego córki i dokumenty kolejnych tajnych służb, z którymi w ten czy inny sposób współpracował i nie współpracował Kirchberger. Widać tutaj, że reżyserka chciała faktycznie coś opowiedzieć, i że wiedziała, co takiego ma to być. W pozostałych historiach ten element umyka, nie bardzo wiadomo ani po co są, ani dlaczego zostają opowiedziane. Wydaje się, że mamy tu klasyczną sytuację przerostu formy nad treścią. Nie zawsze trafione eksperymenty artystyczne dopełniają całości, robiąc z „Gottlandu” niezbyt interesującą pozycję do obejrzenia.
Dior i ja (Dior and I, reż. Frederic Tcheng)
Urszula Lipińska [70%]
Co prawda Dior to nie Chanel ani Yves Saint Laurent, więc zapewne nie było tu szansy na film o modzie na przestrzeni dekad. Modzie, która zmienia ludzi, dyktuje obyczajowość a przy okazji – wywołuje kontrowersje. Frederic Tcheng w swoim dokumencie ruszył kompletnie innym tropem. Ukazał dom mody Dior w momencie przejęcia – władze nad najnowszą kolekcją przejmuje belgijski projektant Raf Simmons. I tu następuje zderzenie starego z nowym. W domu pracują krawcowe i obsługa, która z autopsji pamięta może nie tyle pierwszą, co drugą kolekcję Diora, zaś nad jego krojami czuwa od kilkudziesięciu lat. Simmons wpada więc w podwójną pułapkę. Z jednej strony jest więźniem pewnego podyktowanego przez Diora stylu, sposobu pracy i maniery szycia, z drugiej – jest więźniem własnej wizji. Boryka się z rozterkami artysty i presją otoczenia, napalonego na coś niezwykłego i niecodziennego, co poruszy branżę modową. Stres jest obecny na każdym kroku, podobnie jak historia i powaga marki, której niczym największego skarbu strzegą wieloletni pracownicy domu. „Dior i ja” mimochodem pokazuje więc paradoksalność władzy dzierżonej w rękach wielkich projektantów, którzy – no właśnie – są jedynie wielkimi projektantkami, a nie są kreatorami mody. Oni muszą się wpasować w linię domu mody, spróbować odnaleźć w niej własną drogę, ale są w pewien sposób ograniczeni. Niby przychodzą do pracy w glorii pana i władcy, jednak kiedy przychodzi do rozmów i negocjacji, czasem… krawcowa ma do powiedzenia więcej.
Fela odnaleziony (Finding Fela, reż. Alex Gibney)
Urszula Lipińska [70%]
Alex Gibney po raz kolejny podchodzi bliżej postaci kontrowersyjnej. Tym razem rysuje na ekranie portret Feli Kutiego, ikony afroamerykańskiej muzyki, twórcy afrobeatu i obrońcy praw człowieka. Fela nie różni się tak bardzo od bohaterów poprzednich dokumentów Gibney, to postać idąca z nimi w jednej linii. To geniusz i szarlatan w jednej osobie. Reżyser skrupulatnie naświetla obie strony osobowości Feli, za każdym razem podkreślając fakt, że muzyk wymykał się łatwym ocenom. Był trochę jak Pablo Escobar: z jednej strony dużo dawał ludziom, porywał tłum, potrafił w społeczeństwo tchnąć nadzieję na lepsze jutro i pokazać, że mimo wszystko ma ono perspektywy. Z drugiej, nie był krystalicznie czystym człowiekiem trzymającym się żelaznych zasad moralności. Miał swoje słabości i ogromny apetyt na życie, czym bliskich sobie ludzie krzywdził. Gibney więc zdaje sobie sprawę, że może o Feli jedynie opowiedzieć, nie może jednak zająć jednoznacznego stanowiska. Nie może również nie wspomnieć, że moc muzycznej ikony poniekąd wynikała właśnie z jego słabości, była ściśle z nimi spleciona. Mimo więc tych dwuznaczności odczuwanych wobec głównego bohatera jest coś, co towarzyszy temu seansowi od początku do końca. To niezmienny zachwyt nad tym, że Fela tworząc muzykę codziennie kładł na szali swoje życie, pisząc teksty szczerze sprzeciwiające się panującej w kraju polityce.