„Rycerze z Szanghaju” to kolejna hollywoodzka produkcja z Chanem, ale też ponownie bez większych rewelacji. Daleko jej do wirtuozerii starszych filmów, made in Hong-Kong, w których Jackie Chan dokonywał akrobacji niemożliwych fascynując i rozśmieszając jednocześnie. Filmy takie, jak omawiany, czy „Godziny szczytu” wydają się być jedynie kopiami tamtych zwariowanych produkcji, często o budżetach nieporównywalnie mniejszych, ale jednak skuteczniej wykorzystywanych. W nowych tytułach czuć niekończącą się eksploatację jednego pomysłu, wzbogacanego nieco na siłę przez dobieranych z doskoku partnerów. W „Rycerzach…” Owen Wilson sprawdza się dobrze. Zresztą jemu odgrywanie roli komediowych przychodzi z dużą łatwością, czego dowodem jest choćby „Zoolander”.
Mowa jest już o trzeciej części „Rycerze”, której tytuł miałby brzmieć „Shanghai Dawn” i najprawdopodobniej będzie to humor na analogicznym poziomie.
Mametyzancja do sześcianu
„Sekcja 8” (notabene polski tytuł jest pewnego rodzaju spoilerem) jest kryminałem w realiach amerykańskiej armii stacjonującej w Panamie. Na misję treningową wyrusza grupa siedmiu żołnierzy wraz z sadystycznym sierżantem. Po kilku godzinach znajduje się jedynie trzech – jeden jest martwy, jeden ciężko ranny, trzeci nie chce niczego zeznawać. Dowódca jednostki wysyła po Hardy′ego byłego żołnierza, obecnie w cywilu, aby rozwikłał sprawę. Pomaga mu Osborne, ładna pani porucznik. Przeprowadzając śledztwo, oboje poznają coraz to nowsze wersje wydarzeń, które miały miejsce w panamskiej dżungli…
Trzeba przyznać, że film kultowego reżysera kina akcji Johna MacTiernana („Predator”, „Szklana pułapka”, „Polowanie na ′Czerwony Październik′”) zapowiada się nieźle. Z jednej strony dramat wojskowy, z drugiej kryminał w realiach armii; połączenie „Ludzi honoru” ze „Stąd do wieczności”. Niestety, twórcom wyraźnie nie udaje się zachować spójności i umiaru. Scenariusz bowiem idzie w ślady dzieł Davida Mameta („Dom gry”, „Hiszpański więzień”, „Skok”), ale „jeszcze więcej” i „jeszcze bardziej. A więc – widza nie wystarczy zaskoczyć finałem, wszystko trzeba wywracać do góry nogami średnio co dwadzieścia minut filmu. Co gorsza w żaden sposób nie uzasadniając zmiany wcześniejszymi przesłankami, po prostu, jakby na rozkaz, przedstawiając zupełnie nową wersję wydarzeń. Nie trzeba chyba dodawać, że po każdej takiej wolcie zainteresowanie widza prezentowanymi wydarzeniami spada o 50%. Prawdopodobnie większość pogubi się całkowicie przynajmniej na 3 wersje przed końcem (zwłaszcza, że kolejne wersje przedstawiają tą samą grupę jednolicie umundurowanych żołnierzy w dżungli w ulewnym deszczu), choć może to i dobrze, bo sama końcówka nadaje filmowi głębię gry komputerowej. Jeśli ktoś jednak zrozumiał o co chodziło – tym gorzej dla niego, bowiem po głębszym zastanowieniu fabuła nie trzyma się kupy i roi od nonsensów. Co mogło być dobrym dramatem z zaskakującą końcówką, gdyby scenarzysta wiedział, kiedy przestać, staje się czystym eksperymentem formalnym, nie mogącym w żaden sposób zapaść na dłużej widzowi w pamięć. Nie ratują też tego filmu zadziwiająco tu bezbarwni John Travolta, Connie Nielsen, czy Samuel L. Jackson. Szkoda.
Sebastian Chosiński [60%]
Orwell pod rękę z „Matriksem”
Czy potraficie wyobrazić sobie film science fiction, który byłby wypadkową ekranizacji „Roku 1984” George′a Orwella i „Matriksa"? Nic prostszego, wystarczy sięgnąć po „Equilibrium” w reżyserii i według scenariusza Niemca Kurta Wimmera. Odniesienia do dzieła Orwella i obrazów, które na jego podstawie powstały, są tutaj aż nazbyt oczywiste. Jeśli jednak Wimmer „zrzynał”, to zdecydowanie bardziej od Michaela Radforda (odpowiedzialnego za drugą filmową adaptację „Roku 1984” zrealizowaną w tytułowym roku 1984, w której w niezapomnianą postać Winstona Smitha wcielił się John Hurt), aniżeli Michaela Andersona (wersja z 1956 roku z Edmondem O′Brienem w roli głównej). Nawiązania te są tak daleko idące, że można by się nawet zastanawiać, dlaczego w napisach początkowych nie pada w ogóle nazwisko brytyjskiego pisarza…
Akcja filmu rozgrywa się w Librii – państwie, które powstało na gruzach zachodniego świata po katastrofie spowodowanej III wojną światową. Wybuchła ona na początku XXI wieku – czyżby jakieś ostrzeżenie? – pochłaniając ogromne ofiary. Dopiero po jej zakończeniu ludzie poszli po rozum do głowy i postanowili zrobić wszystko, aby już nigdy nie dopuścić do wybuchu jakiegokolwiek konfliktu zbrojnego. Kłopot tkwi jednak w tym, co kryje się pod pojęciem wszystko. Zdaniem naukowców, filozofów i polityków Librii o takiej, a nie innej (czytaj: pełnej krwawych wojen), historii świata decyduje nade wszystko jeden element: ludzka natura. I związane z nią uczucia: miłość, która rodzi zazdrość, mogącą z kolei doprowadzić do nienawiści. W takim kontekście rozwiązanie problemu wydaje się nader proste: wystarczy pozbawić ludzi uczuć. Służy temu pewien medykament – prosium – płyn, który każdy z obywateli Librii jest zobowiązany zażywać codziennie rano drogą iniekcji. Przywódcy państwa, a zwłaszcza będący kimś na kształt Boga – Ojciec, nie łudzą się jednak i żyją w absolutnie słusznym przekonaniu, że istnieją jednostki – tzw. „uczuciowcy” – które nie podporządkowują się nowym prawom i regułom, mającym zapewnić ludzkości po wsze czasy ogólnoświatowy pokój. Aby się ich pozbyć, powołano życia specjalną „policję bezpieczeństwa” – kleryków Grammatonu, których głównym zadaniem jest likwidacja nieprawomyślnych obywateli.
Ta nieprawomyślność może objawiać się w bardzo różny sposób, np. poprzez zamiłowanie do dzieł sztuki (kłania się tutaj powieść Raya Bradbury′ego „451 ° Fahrenheita”, która również została przeniesiona na ekran przez słynnego francuskiego reżysera Françoisa Truffauta). Dlatego też przy okazji wyłapywania „uczuciowców” funkcjonariusze-klerycy najczęściej odkrywają również w ich domach zamaskowane pokoje, w których przechowują oni, jak relikwie, wszystkie pozostałości po dawnych czasach: sprzęty domowe, które darzą szczególnym sentymentem, obrazy, książki. Odnalazłszy, każą je palić na miejscu albo też – jako dowody zbrodniczej działalności – przekazują do specjalnego archiwum. Głównym bohaterem „Equilibrium” jest właśnie wysoko postawiony w hierarchii „kleryk pierwszego stopnia” John Preston (gra go Christian Bale). Na pozór człowiek całkowicie pozbawiony uczuć. Nie protestował, gdy pewnego dnia wtargnęli do jego domu koledzy ze służby, po czym oskarżyli jego żonę o uczuciowość i aresztowali. Nie protestował także, towarzysząc jej w ostatniej drodze do krematoryjnego pieca. Postawiony przed dylematem, czy należy wydać policji swego partnera Earla Partridge′a (w tej roli Sean Bean), który z „miejsca zbrodni” zabrał tom wierszy Williama Butlera Yeatsa, również nie miał wątpliwości – sam pozbawił go życia! Ale i postawa Prestona ulegnie zaskakującej przemianie. Droga, którą będzie dane mu przejść, ma wiele punktów stycznych z drogą bohatera Orwella. Tyle, że zaprowadzi go do zupełnie innego miejsca.
Ten z pozoru bardzo kameralny dramat fantastyczny obfituje jednak również w liczne sceny walki. Klerycy są bowiem wszechstronnie kształceni, także na wypadek walki wręcz (ich szkolenie przypomina nieco trening aikido). Choreografia walk od razu przywodzi na myśl „Matriksa”, mimo że autorzy „Equilibrium” wykorzystali nieco inny trick: miast zwalniać, przyspieszają kadry. Wygląda to może i efektownie, ale też, niestety, trochę humorystycznie – jak w przedwojennych niemych komediach. Mimo to finałowy pojedynek Prestona z Ojcem (w którego wcielił się Sean Pertwee) robi niemałe wrażenie! Z całym filmem jest już jednak znacznie gorzej. Choć chciałem bardzo, nie byłem w stanie znaleźć w nim ani jednego nowatorskiego elementu. I nie chodzi tu tylko i wyłącznie o wtórny aż do bólu scenariusz. Nawet scenografowie nie odeszli daleko od tego, co już w kinie fantastycznym pokazano począwszy od „Metropolis” (1927) Fritza Langa i „Roku 2000” (1936) Williama Camerona, aż po „451 ° Fahrenheita” i drugą wersję „Roku 1984”. O dziwo, w miarę bronią się jeszcze kreacje aktorskie Bale′a i Beana (szkoda jednak, że ten drugi ginie mniej więcej po piętnastu minutach); nieźle sprawdza się także w tle muzyka techno Klausa Badelta. Ale to i tak zbyt mało, aby uznać ten obraz za dzieło udane. Pomimo wszystkich jego wad, warto jednakże „Equilibrium” zobaczyć. Chociażby po to, aby dowiedzieć się, co czyni nas ludźmi. Czasami pozytywne, czasami negatywne, ale mimo wszystko – uczucia!