Podobno Sokurow to taki współczesny Tarkowski, niemal rosyjskie dobro narodowe. Po monumentalnej „Rosyjskiej arce” reżyser wziął się za temat mniejszego formatu. W zasadzie nie ma się co dziwić, że w zamordystycznym państwie patriarchalnym osoba ojca cieszy się mirem. Ale erotyzacja relacji ojca i syna, pod pretekstem ukazania głębokiej więzi emocjonalnej i przekazu treści duchowych, to chyba lekkie przepieprzenie zupy.
Homo fader
[Aleksander Sokurow „Ojciec i syn” - recenzja]
Podobno Sokurow to taki współczesny Tarkowski, niemal rosyjskie dobro narodowe. Po monumentalnej „Rosyjskiej arce” reżyser wziął się za temat mniejszego formatu. W zasadzie nie ma się co dziwić, że w zamordystycznym państwie patriarchalnym osoba ojca cieszy się mirem. Ale erotyzacja relacji ojca i syna, pod pretekstem ukazania głębokiej więzi emocjonalnej i przekazu treści duchowych, to chyba lekkie przepieprzenie zupy.
Aleksander Sokurow
‹Ojciec i syn›
Chciałbym stwierdzić, że od dawna zastanawiał mnie jakościowy rozziew między rosyjską literaturą i kinematografią, ale z dwóch powodów czynić tego nie powinienem. Po pierwsze dlatego, że w dorobku filmowym bratniego narodu zza Buga i Białorusi znajduje się kilka „asów” o światowej renomie. Po wtóre dlatego, że podstawowe fakty historyczne muszą rozwiać wszelkie wątpliwości w kwestii przyczyn wspomnianej dysproporcji. Co prawda Tarkowski onegdaj wyznał, że czuje się jak ryba, bo może funkcjonować (artystycznie) tylko pod ciśnieniem, niemniej realizacja filmu to nie takie hop-siup jak spłodzenie poematu… Chodzi oczywiście o trudności wynikające z uwarunkowań zewnętrznych, szczególnie dojmujące w epoce szalejącego socjalizmu.
Jeśli ktoś pije do „rosyjskiej kinematografii” en bloc (choć zagrania tego typu są zwykle ryzykowne), to bez wątpienia musi wypić do Tarkowskiego. Nie tylko dlatego, że wydaje się on być dla rosyjskiego filmu tym, czym Dostojewski dla rosyjskiej literatury. Również z tego powodu, że jego twórczość jest symptomatyczna dla pewnej właściwości mentalnej znanej pod nieco pretensjonalną nazwą „rosyjskiej duszy”. Zgadza się, wspomniany literat też ją portretował, tyle że sądy miał ostre jak brzytwa, a religijne egzaltacje zderzał z diabelską retoryką. „Rosyjska dusza” Tarkowskiego nierzadko cierpi na rozmemłanie i patos, których nie rekompensuje poruszanie „przeklętych problemów” (przykładem „Stalker”). Zresztą sama w sobie jest patetyczna i ciężkostrawna, jeśli nie pojawia się w skórze szaleńca albo „pod osłoną” groteski, jak u wspomnianego pisarza.
Być może taka kulturowa swojskość jest kuszącą kontrpropozycją dla „wyrafinowanej” części zachodniej publiki, znudzonej gatunkową sztampą… Być może, ale na zdrowy zachodni rozsądek Sokurow nawet z „rosyjskiej duszy” robi sobie jaja (kwadratowe). Nawiązujące do twórczości Tarkowskiego próby uobecnienia, niemal zagęszczenia „substancji” duchowej w obiektywie kamery dają co prawda dość oryginalny efekt wizualny, mający niekiedy więcej wspólnego z fotografią artystyczną niż z filmem. Ale z plusów to mniej więcej tyle – no, może jeszcze kilka chichów dla szyderców, bo niecierpliwych czeka raczej przypływ żółci. Natomiast „opowieść” Sokurowa przybiera kształty zdecydowanie pokraczne. Reżyser zdaje się krygować swoją odmiennością, a w efekcie zapowietrza się w ckliwym „pseudouduchowieniu”.
Po narkoleptycznym obrazie (niemal w dosłownym znaczeniu tego pojęcia – termin „moving pictures” praktycznie traci tu sens) „Matka i syn”, o treści gęstej niczym powietrze w stratosferze, przyszła niechybnie kolej na dowartościowanie postaci ojca. Podobno całość jest zaplanowana jako tryptyk i kroi się kolejna wariacja na temat rodzinny, być może tym razem z wujkiem (słynny Wania?) w tytule.
Pierwsza część familijnej – jak na razie – diady wyróżniała się szczątkowym dialogiem, powłóczystymi ujęciami, brakiem fabuły, zastosowaniem soczewek zniekształcających obraz oraz efektu „matowego szkła”, znanego również z innych filmów Sokurowa. Całość miała zapewne dawać efekt transcendowania rzeczywistości, przeczucia „tamtego świata”. Temu, kogo po dziesięciu minutach seansu nie trafił otrzeźwiający szlag, może dała. W przypadku „Ojca i syna” jest i lepiej, i gorzej. Lepiej, bo daje się to oglądać, gorzej, bo skąpa treść wypełniająca film nie przerasta jakością beztreściowości poprzedniego obrazu, a raczej pogrąża całe przedsięwzięcie. Jednak daje się to oglądać z powodu pewnego rodzaju chorobliwej ciekawości, co jeszcze wyrodnego, a jednocześnie mimowolnie komicznego, może nam zaserwować autor.
Wyrodnego? Tak, tak… Aż dziw bierze, że obecny układ polityczny nie interweniował w sprawie tego filmu. Pierwszej sceny nie przetrzymałby żaden „wszechpolak” (a może przeciwnie?). Tytułowa para obłapuje się pod pretekstem ukojenia nocnego koszmaru. Towarzyszące tym macankom „ja lublu tiebja” pod adresem ojca sprawia, że nawet widzowi odległemu od homofobii ręce opadają. W końcu, umówmy się, kazirodztwo stanowi tabu w prawie wszystkich prymitywnych wierzeniach, nie wspominając o wielkich religiach i cywilizowanej intuicji moralnej.
Na przestrzeni całego filmu, Sokurow, niczym Leni Riefenstahl w „Olimpiadzie”, z nieco innych powodów kilkakrotnie eksponuje muskulatury swoich bohaterów. Torsy prężą się właściwie na zasadzie „mięso dla mięsa”, no bo z jakiego innego powodu? Pewnie przełknąłby to Elton John, ale „rosyjska dusza” Tarkowskiego mogłaby się zakrztusić.
A tak przy okazji torsów ojca i syna – wypadałoby zarysować fabułę filmu (bo fabuła jest raczej przy okazji). Nad wyraz ze sobą zżyci po śmierci matki/żony, ojciec i syn (Aleksander) mieszkają wspólnie na poddaszu kamienicy. Ojciec już zzuł kamasze, zaś syn kształci się w szkole wojskowej. Jego relacja z dziewczyną sypie się z powodu nadmiernej więzi emocjonalnej łączącej go ze „staruszkiem”, wyglądającym prędzej na starszego brata lub, biorąc pod uwagę zupełny brak podobieństwa, kuzyna. W każdym razie obaj się kochają i cierpią, ale w taki sposób, że trudno wyważyć proporcje między fochem a weltschmerzem. Niby unosi się tu jakiś opar przemijania, śmierci, ale dialogi są tak niedorzeczne, roztkliwione wyznaniami miłości, przywiązania i egzystencjalnego niepokoju, że jak człowieka nie mdli, to żenuje. Powtórzona dwa razy, więc pewnie najdonioślejsza w filmie kwestia, zaczerpnięta prawdopodobnie od któregoś z Ojców Kościoła, głosi, że miłość ojcowska krzyżuje, a miłość syna pozwala się ukrzyżować. Hmm… Tak?
Podobne pogaduszki okraszane są zbliżeniami twarzy (nie: na twarz) kojarzącymi się zwykle z preludium do heteroseksualnych scen usta-usta. Na nieszczęście, do zetknięcia warg nie dochodzi. Wtedy przynajmniej wiedzielibyśmy, że nie trzeba się drapać po głowie, tylko rechotać na całego.
Czy coś się tu dzieje, oprócz indukowania napięcia homoseksualno-egzystencjalnego? Powiedzmy. Ni stąd, ni zowąd pojawia się młodzian, poszukujący swojego ojca, wojskowego kolegi ojca Aleksandra. Dochodzi tutaj do kuriozalnej sekwencji zdarzeń. Saszka odrywa gościa od rozmowy z ojcem i zaczyna go poszturchiwać do swojego pokoju, bełkocząc przy tym dziwne zdania, a następnie dusi zdjęciem rentgenowskim płuc ojca… W końcu wyciąga zdezorientowanego rówieśnika na kładkę, łączącą okno jego mieszkania z przeciwległym lokum kolegi. Finałem całej sprawy jest kotłowanina mężczyzn na podłodze… Elton John, check this out!
Do pewnego stopnia ratują ten film natchnione, niekiedy surrealnie, zdjęcia o antykwarycznej aurze, dość urzekające ujęcia miasta (Petersburg?) i… dachów. Jest jeszcze jedno potencjalne koło ratunkowe. Seans w doborowym towarzystwie, obdarzonym nieobyczajnym poczuciem humoru.
A może czysta ciekawość poznania Sokurowa?
Byle nie z bliska.