Punktem wyjścia historii opowiedzianej przez Mariusza Moroza (scenariusz i rysunki) jest wydarzenie, które miało miejsce na zamku w Marienburgu (Malborku) 18 listopada 1330 roku. Wtedy to ofiarą zamachu padł wielki mistrz zakonu krzyżackiego Werner von Orseln. Tym, który doprowadził do jego śmierci, okazał się natomiast inny rycerz zakonny, Jan von Endorf. Jemu poświęcony jest ten komiks.
Historia w obrazkach: „Z podszeptu diabła i własnej niegodziwości…”
[Mariusz Moroz „Endorf” - recenzja]
Punktem wyjścia historii opowiedzianej przez Mariusza Moroza (scenariusz i rysunki) jest wydarzenie, które miało miejsce na zamku w Marienburgu (Malborku) 18 listopada 1330 roku. Wtedy to ofiarą zamachu padł wielki mistrz zakonu krzyżackiego Werner von Orseln. Tym, który doprowadził do jego śmierci, okazał się natomiast inny rycerz zakonny, Jan von Endorf. Jemu poświęcony jest ten komiks.
Chociaż o wydarzeniach sprzed (prawie) siedmiuset lat pisali już średniowieczni kronikarze krzyżaccy, jak chociażby żyjący w czasach Wernera von Orseln Piotr z Dusburga (autor „Kroniki ziemi pruskiej” bądź prościej „Kroniki pruskiej”), a pod koniec XVI wieku toruński dominikanin, który następnie przeszedł na luteranizm, Maciej Marinius (w „Kronice mistrzów pruskich”) – tak naprawdę wciąż niewiele wiadomo, dlaczego 18 listopada 1330 roku po wieczornych modłach brat Jan (Johann) von Endorf zaatakował wielkiego mistrza Zakonu Najświętszej Marii Panny, dźgając go nożem i tym samym doprowadzając do jego śmierci. Kronikarz Piotr był przekonany, że stało się to „z podszeptu diabła i z własnej niegodziwości”. Czemu przeczą jednak najnowsze ustalenia badaczy, zawarte w wydanej przed trzema laty książce Hanny Bobińskiej i Grzegorza Ojcewicza „Zabójstwo wielkiego mistrza Wernera von Orseln”.
Ich zdaniem zamach był skutkiem rywalizacji o władzę wewnątrz krzyżackiej korporacji, a zamieszani w jego przygotowanie mieli być wielki komtur (w latach 1325-1330) Fryderyk von Wildenberg oraz Ludolf König von Wattzau, który z kolei został przełożonym zakonu dwanaście lat później. Jeśli rację mają Bobińska i Ojcewicz, to jaką rolę w wydarzeniach odegrał von Endorf? I czy na pewno to on zabił? Piotr z Dusburga nie miał wątpliwości co do tożsamości sprawcy, dlaczego więc mamy wątpić w to siedemset lat później? W każdym razie Mariusz Moroz daje wiarę krzyżackiemu kronikarzowi i na tym fundamencie wznosi fabularną konstrukcję swego komiksu. To trzeci w pełni samodzielny album tego autora i trzeci opublikowany przez radomskie wydawnictwo Kameleon. Dwa wcześniejsze to „Pani Twardowska …i inne opowieści…” (2016) oraz „Przeklęta puszcza 1280” (2017), w której po raz pierwszy w swej twórczości Moroz podjął wątek krzyżacki. „Endorf” jest w pewnym sensie rozwinięciem tej idei.
Właściwa część fabuły cofa czytelnika początkowo do 1320 roku. Właśnie wtedy poznajemy młodego Jana, który w wyniku nadzwyczaj nieszczęśliwego zbiegu okoliczności popełnia zbrodnię. Całkiem możliwe, że zapłaciłby za nią gardłem, gdyby nie bliska znajomość ojca chłopaka z sędzią Hildemarem. To on w rzeczywistości ratuje go przed „stryczkiem”, nakazując jednocześnie opuszczenie rodzinnej Saksonii. Pieczę nad młodym zawadiaką przejmują rycerze krzyżaccy; w ich szeregach Endorf trafia na wschód – najpierw do Marienburga (Malborka), a następnie do Memelburga (Kłajpedy), gdzie komtur Lothar von Berg wyznacza go do patrolowania granicy ze Żmudzią. Do pomocy Jan dostaje kilku służących zakonowi wojowników pruskich, wśród których prym wiedzie stary Matto. Młody Niemiec, mimo początkowej niechęci, z czasem nawiązuje bliskie relacje ze swoim pogańskim podwładnym, starając się przy tym zrozumieć, co pchnęło Prusa do przejścia na stronę śmiertelnych wrogów.
„Endorf” Mariusza Moroza to tak naprawdę komiks biograficzny – ma jednego wiodącego bohatera, którego losy poznajemy na przestrzeni całej dekady. Przy okazji otrzymujemy również całkiem zgrabny i dogłębny portret psychologiczny postaci. Jest to o tyle istotne, że to właśnie w nieposkromionym i konfliktowym charakterze Jana tkwią przyczyny problemów, w jakie tak często się pakuje. Moroz żywi wobec niego wiele sympatii. Z jednej strony idzie wprawdzie tropem wskazanym przez Piotra z Dusburga, który każe w Saksończyku widzieć zabójcę wielkiego mistrza, z drugiej jednak odrzuca przekonanie kronikarza o szaleństwie rycerza zakonnego. Stara się zracjonalizować jego postępowanie; w pewnym sensie wszelkie wątpliwości, jakie mogą pojawiać się w trakcie lektury kronik Piotra czy Macieja Mariniusa, rozstrzyga na korzyść oskarżonego. Nie czyni go przy tym wcale świętym, choć sprawia, że dotarłszy do ostatniej planszy komiksu, czytelnik patrzy na tę postać z zupełnie innej perspektywy.
Scenariusz jest sprawnie napisany i trzyma w napięciu aż do finału. Jedyne, do czego można się odrobinę w tej materii przyczepić – choć nieco na siłę – to dialogi. Niekiedy (ale nie zawsze, zaskakuje więc także brak konsekwencji) autor stara się bowiem stylizować język, jakim posługują się bohaterowie. Robi to w sposób nadzwyczaj prosty, stosując składnię łacińską i przesuwając czasownik na koniec zdania. Zupełnie niepotrzebnie. Raz, że brzmi to sztucznie; dwa, że i tak nijak ma się do języka, w jakim – obojętnie czy to niemiecki, pruski czy polski – mówiono w pierwszej połowie XIV wieku. Jeszcze większe zaskoczenie budzi natomiast elokwencja, z jaką wysławia się Matto – poganin i, jak można mniemać, analfabeta, który mimo to okazuje się godnym partnerem do rozmowy dla wykształconego Saksończyka. W sumie drobiazg, ale rzuca się w oczy.
O ile z warstwą fabularną dzieła Mariusz Moroz poradził sobie na mocną czwórkę, o tyle trochę słabiej wypada strona wizualna komiksu. Chociaż w tym przypadku na pewno nie można ilustratorowi zarzucić braku konsekwencji. Ma on jednak czasami problem z proporcjami postaci (wartownik strzegący murów kujawskiego grodu musiałby mieć kilka dobrych metrów). Bywa też, że kadry – pozbawione drugiego planu (bądź mające go tylko lekko zarysowany) – wyglądają po prostu ubogo. Przydałaby się również większa przejrzystość w odzwierciedleniu twarzy (i mimiki) bohaterów. Ale może tak właśnie miało być. Może taką formą Moroz chciał nawiązać do stylistyki belgijskiego mistrza
Hermanna Huppena, autora jednej z najlepszych (a może i najlepszej) komiksowych serii o średniowieczu, czyli „
Wież Bois-Maury”. Polakowi do starszego i dużo bardziej doświadczonego kolegi po fachu jeszcze daleko, ale przecież nic nie stoi na przeszkodzie, by w kolejnych latach doskonalił swój warsztat.