Fantazje, czy ucieleśnione wyrzuty sumienia, w każdym razie główną reakcją ludzi na „gości” jest „zniszczyć!”. Sytuacja jest całkowicie nierealistyczna, dlatego trudno tu wyrokować, można sobie tylko wyobrażać rozmaite warianty. Niemniej, muszę powiedzieć, że czytanie o postępowaniu badaczy mnie frustrowało.
Wszyscy pozwalali, by emocje brały górę, choć wiedzieli, że przybysze nie są pierwowzorami. Przecież to byli naukowcy, a więc ludzie, którzy powinni być bardziej ciekawi świata od reszty, gotowi dążyć do prawdy za wszelką cenę (tak, tak, sama zastanawiam się, jakim cudem wciąż hołubię gdzieś w swej głowie tak wyidealizowany obraz, mimo że przecież obracam się w tym środowisku od lat). Stanęli przed szansą na odkrycie, dokonanie przełomu i cofnęli się, ponieważ się wstydzili. Zamiast myśleć nad próbą kontaktu, nad „wyciągnięciem” z tej trudnej sytuacji czegoś korzystnego, zaszyli się osobno i zajmowali wynajdywaniem kolejnych sposobów unicestwiania istot.
Do tego od początku uznali je za podrzędne, najwyraźniej mniej żywe i mniej warte od ludzi, skoro można je zabijać raz za razem. Może to były istotnie tylko narzędzia. A może jednak ktoś więcej? Emisariusze? Albo, jeśli ocean nie byłby świadomy i do tej pory jedynie kopiował to, co znalazło się w jego pobliżu, jego twory mogłyby być zupełnie nowym gatunkiem, czymś więcej. W czasie przebywania wśród ludzi te byty zaczynały nabierać coraz więcej świadomości i niezależności. Czemu więc nie poczekać, nie dać im szansy, nie spróbować wychować dzieci oceanu na kogoś, kto mógłby stać się pomostem pomiędzy dwoma rozumnymi gatunkami? Ostatecznie, skoro ludzie nie byli w stanie wejść w jakieś twórcze relacje ze swoimi „gośćmi” z uwagi na zbyt gwałtowne uczucia, jakie ci ostatni budzili, mogli próbować się nimi wymieniać. Kelvin podobno był psychologiem – czy nie powinien wiedzieć więcej o reakcjach i sposobach myślenia, na tyle więcej, by zdobyć się na dystans, a także dotrzeć do reszty załogi i przekonać ich do współpracy?
Jak widać bzdurne notki okładkowe są domeną nie tylko naszych czasów, ponieważ na starym wydaniu ktoś stwierdził, że powieść Lema „wyraża głęboko humanistyczne przekonania pisarza o wysokich wartościach moralnych człowieka.” Banda owładniętych manią desperatów, uciekających przed prawdą o sobie, nie potrafiących porozumieć się z drugim człowiekiem i marnujących okazję na kontakt z obcym, jakoś nie kojarzy mi się z „wysokimi wartościami moralnymi”.
Małym księciem to on nie był
Osobną część zdecydowałam się poświęcić głównemu bohaterowi i jego relacji z Harey. Historia miłosna pobudzała wyobraźnię czytelników, choć to przecież bardziej historia niemocy. Na podstawie drobnych wzmianek doszłam do wniosku, że relacja bohatera z żoną istotnie nie miała szans na powodzenie. Wygląda na to, jakby nie łączyły ich te rzeczy, które pomagają tworzyć trwały związek – wspólne zainteresowania, wzajemny szacunek i traktowanie się poważnie, uczciwość.
Gdy już na stacji Kelvin widzi swoją „żonę”, wydaje mu się, że śni. Kiedy jednak scena okazuje się jawą, psycholog oszukuje kobietę i wystrzeliwuje ją w kosmos. Harey pojawia się po raz kolejny i wtedy Kris chyba próbuje ją chronić, ale w sposób pozbawiony szacunku – kłamie i unika wyjaśnień, choć przecież musi widzieć, jak bardzo nie ma to sensu w dłuższej perspektywie czasowej. Gdy dziewczyna wspomina o swoim zagubieniu i echach w głowie, zamiast drążyć temat mężczyzna ucina rozmowę i idzie spać. Zdaje sobie sprawę, że Harey-z-oceanu myśli i cierpi, a jednak ją odtrąca, skazuje na samotne zmaganie się z prawdą.
Dostawszy tę dziwaczną drugą szansę Kelvin miota się pomiędzy próbami odtworzenia relacji z „dawną Harey” a świadomością, że ma do czynienia z kimś innym. W pewnej chwili buńczucznie i malowniczo stwierdza „Jesteś mi droższa niż te dwanaście lat życia, które poświęciłem Solaris, i (..) chcę być z tobą dalej. (…) W tym, co od nas zależy, będziemy razem (…) Gdybyś naprawdę nią była, nie mógłbym cię kochać.” Ale czy za tą płomienną deklaracją idzie cokolwiek? Jakieś działania? Wzięcie odpowiedzialności za drugiego… już nie człowieka, ale przecież kogoś, kto myśli, czuje i niejako jest na Kelvina skazany?
Oto, jak rzecz wygląda w praktyce: „Kris… - jeszcze ciszej niż przedtem szepnęła Harey. Czułem raczej, niż słyszałem, jak bezszelestnie podeszła do mnie, i udałem, że o tym nie wiem”, „czułem, że od wczoraj jest między nami jakaś niezasypana szczelina i że powinienem okazać jej choć trochę serdeczności, ale opanowała mnie kompletna apatia”, „unikałem wzroku Harey, ale spojrzenia nasze zeszły się nagle. Chciałem podejść do niej, objąć ją, pogładzić po włosach, ale nie mogłem. Nie mogłem”, „wiedziałem, że jest z nami niedobrze i że się ten stan apatycznego i bezmyślnego zawieszenia nie może przeciągać w nieskończoność. Powinienem był przełamać go jakoś, zmienić coś w naszych stosunkach, ale samą myśl o jakiejkolwiek zmianie odsuwałem, niezdolny do powzięcia żadnej decyzji”, „czułem, jak leży wyprostowana, i leżałem obok niej, bezwładny, nie wiem, jak długo. Próbowałem układać pytania, ale im więcej mijało czasu, tym lepiej rozumiałem, że nie odezwę się pierwszy.” Żałosny tchórz.
Jednym zaniedbaniem przyczynił się do śmierci żony, a potem popełnił je po raz kolejny. A może inaczej – wyobrażenie Harey w głowie Kelvina, będące podstawą stworzenia „gościa” zakładało, że kobieta tak bardzo go kochała, iż była gotowa nawet popełnić samobójstwo, aby tylko nie robić mu problemów, nie martwić go i nie obciążać swoją osobą? Jakże urocze, nie wiem która interpretacja gorsza.
A może nowa Harey, rozumiejąca coraz więcej, doszła do wniosku, że śmierć to jedyny sposób, w jaki może się od Kelvina uwolnić.
Wygląda na to, że mam w sobie więcej optymizmu niż Lem, ponieważ choć także mam raczej złe zdanie o ludzkości jako takiej, a jeszcze gorsze o przyszłości naszej cywilizacji, nie wykluczyłabym możliwości porozumienia z obcymi tak definitywnie.
Tak, jesteśmy ograniczeni przez naszą percepcję i wyobrażenia, ale jednocześnie potrafimy dokonywać zdumiewających odkryć. Nie zdołamy w pełni zrozumieć drugiego człowieka, jednak – przynajmniej czasem – możemy się z nim porozumieć. Nasze mózgi, które przecież ewoluowały tak, by zapewnić nam przetrwanie, jako gatunkowi, potrafiły opracować koncepcję korpuskularno-falowej budowy materii, porównywać ze sobą nieskończoności i wyobrażać sobie n-wymiarowe przestrzenie. Nie widzimy ultrafioletu, podczerwieni i polaryzacji światła, nie wykrywamy pól elektrycznych jak niektóre ryby, nie stworzymy w naszych głowach obrazu, jaki dzięki echolokacji zyskuje nietoperz czy delfin, ale możemy zbudować urządzenia, które zarejestrują wyżej wspomniane bodźce. Pojedynczy człowiek nie zrozumie wiele, lecz w dużej grupie znajdą się tacy, którzy wpasują poszczególne elementy układanki. Lingwiści i łamacze szyfrów rozumieją naturę informacji w sposób, który pozwala rozkodowywać trudne komunikaty. Opracowano protokoły eksperymentalne pozwalające wnioskować, jak duży ból czują myszy wykorzystywane w eksperymentach nad nowotworami.
Życie prezentuje nam zdumiewającą mnogość form, która oszałamia i onieśmiela. Jednak, po iluś latach (a niektórzy szczęśliwcy może i wcześniej) gromadzenia wiedzy, uczenia się szeregu wydawać by się mogło osobnych szczegółów, przychodzi taki dzień, gdy zaczyna się dostrzegać to, co wspólne, podstawę, na której życie się opiera, główne zasady, powtarzające się wzorce, sposób, w jaki to wszystko się sprzęga, ponieważ ono tym właśnie jest u swojej podstawy – tysiącami, jeśli nie milionami pętli sprzężeń.
Podlega też ewolucji, która niejako wymusza konwergencję. Organizm żywy potrzebuje energii i materii, zatem – rozważam teraz obcego o bardziej rozwiniętym systemie przetwarzania informacji, choć na marginesie dodam, że osobiście już byłabym wniebowzięta, gdybyśmy odkryli na innej planecie jakiekolwiek życie, niekoniecznie rozumne – musi wiedzieć, co to głód. Musi też unikać zagrożeń, więc zna ból i strach. Jeśli miałby rozwinąć wyższe zdolności intelektualne, potrzebuje do tego ciekawości, elastyczności i pamięci. I wreszcie, konieczna jest jakaś motywacja do życia, a więc ów hipotetyczny obcy będzie miał swój układ nagrody, pozwalający mu doświadczać radości, przyjemności i poczucia satysfakcji. To jest coś, od czego można zaczynać. I na tym zakończę ten artykuł, mam nadzieję, że choć długi, nie aż tak nudny.

Ja uważam że te wtręty wykładowe nie służą wyłożeniu czegokolwiek oprócz pokazania że przykładanie miar ludzkiej nauki do czegoś całkowicie obcego mówi więcej o ludzkiej nauce niż o badanym obiekcie. Te wszystkie klasyfikacje i rozróżnienia mające opisywać ocean są sztuczne i do niczego nie prowadzą i moim zdaniem właśnie o to chodziło Lemowi. Nie dysponujemy narzędziami do badania czegoś absolutnie obcego ale i tak będziemy próbowali. Kilka zadań i komentarzy nie pozwoliłoby zrozumieć jak długo trwają i jak bezowocne są próby zbadania oceanu.