Kiedy na księgarskich ladach pojawia się nowa pozycja Siergieja Łukianienki, nieodparcie nasuwa się pytanie: Czy książka na pewno będzie tak dobra jak jej poprzedniczki? Na cud zakrawa bowiem fakt, iż z kilkunastu dotychczas wydanych w naszym kraju powieści Rosjanina, żadna nie zawiodła czytelników. „Nastaje świt” – kontynuacja „Zimnych brzegów” – również podtrzymuje tę znakomitą passę.
Apostoł zdrady na służbie Kusiciela…?
[Siergiej Łukjanienko „Nastaje świt” - recenzja]
Kiedy na księgarskich ladach pojawia się nowa pozycja Siergieja Łukianienki, nieodparcie nasuwa się pytanie: Czy książka na pewno będzie tak dobra jak jej poprzedniczki? Na cud zakrawa bowiem fakt, iż z kilkunastu dotychczas wydanych w naszym kraju powieści Rosjanina, żadna nie zawiodła czytelników. „Nastaje świt” – kontynuacja „Zimnych brzegów” – również podtrzymuje tę znakomitą passę.
Siergiej Łukjanienko
‹Nastaje świt›
Od kilku miesięcy dwa polskie wydawnictwa – Książka i Wiedza oraz Amber – konkurują ze sobą w publikowaniu powieści Siergieja Łukianienki alias Łukjanienki (specyficzna to jednak konkurencja, skoro korzystają z usług tej samej tłumaczki, Ewy Skórskiej). Widać to także w sposobie tytułowania autora „Gwiezdnego cienia”: Amber zwie go „mistrzem”, podczas gdy KiW idzie krok dalej i nazywa Rosjanina… „arcymistrzem”. Czytelnikom przynosi to jednak same korzyści, bowiem – dzięki staraniom obu oficyn – co kilka bądź kilkanaście tygodni mogą oni wziąć do ręki nową książkę lekarza-psychiatry, który postanowił zostać pisarzem fantastycznym. Mogą przy okazji co najwyżej ponarzekać na ceny książek, gdyż za powieści Łukianienki płacić trzeba, jak na „arcymistrza” przystało, całkiem sporo.
„Nastaje świt”, ukończony przez pisarza w połowie 2000 roku, to kontynuacja wydanych u nas latem ubiegłego roku „Zimnych brzegów”. Wiadomo już zatem, czego można się spodziewać: melanżu klasycznej przygodowej powieści fantasy z historią o świecie równoległym, mocno podlanego teologicznym sosem. Akcję tej dylogii, co dla literatury fantasy jest zabiegiem niezbyt często spotykanym, autor umieścił w wieku dwudziestym. Nie jest to jednak świat, który znamy z autopsji. Drogocennymi kruszcami wcale nie są srebro czy złoto, ale zwykłe żelazo, które najbogatsi kupcy i arystokraci przechowują w postaci sztabek w najprzeróżniejszych skrytkach, strzeżonych przy pomocy Słowa. Świat ów, w porównaniu z naszym, może wydawać się zacofany; ot, jakbyśmy pewnego dnia obudzili się mniej więcej wiek temu.
Specyficzny jest również polityczny podział stworzonego przez Łukianienkę na potrzebę tej dylogii świata. Europą włada Mocarstwo, którego centrum mieści się w Wersalu. Na jego czele stoi Władca poczynający sobie w sposób, jakiego nie powstydziłby się Ludwik XIV. Stosunki panujące na Starym Kontynencie (Mocarstwo sięga na wschodzie aż po Warszawę, należą doń także mocno zubożałe i wyniszczone przez wojnę Wyspy Brytyjskie) przypominają oświecony feudalizm. Jeszcze gorzej jest jednak pod tym względem w Chanacie Rosyjskim, którym włada chan Michał, toczący zresztą odwieczny spór z Mocarstwem. Świat pozaeuropejski przedstawiony jest jedynie w bardzo ogólnych zarysach: mowa jest o Afryce, Chinach, Indiach i koloniach, jakie Mocarstwo posiada w Indiach Zachodnich (czytaj: Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej). Reżim Władcy jest bardzo represyjny, aczkolwiek przesadą byłoby uznać Mocarstwo za państwo rządzone totalitarnie.
Ważną rolę odgrywa Kościół, ale i jego historia potoczyła się alternatywnie. Zdradzony przez jedenastu apostołów, Zbawiciel, będący „przybranym synem Boga”, został skazany przez judejskich kapłanów i przywiązany do drewnianego słupa. Wyzwoliwszy się, w towarzystwie jedynego prawowiernego apostoła (oczywiście Judasza), dotarł do Rzymu, gdzie stał się królem. W niespełna dwa tysiące lat później Kościołowi w Mocarstwie daleko jest do, chętnie podkreślanej na zewnątrz, jedności. Zagraża mu wielka schizma. Równolegle do kultu Zbawiciela rozwija się bowiem kult Siostry – „przybranej córki Boga”. Istnieją oddzielne zakony, służące Zbawicielowi i Siostrze, które toczą bezpardonową, krwawą walkę o Słowo. Słowo zaś, pochodzące bezpośrednio od Boga, to potężna broń, która może dać panowanie nad światem. Zupełnie przypadkowo, wertując w królewskiej bibliotece stare księgi, wszedł w jego posiadanie nastoletni Markus – tytularny młodszy książę Domu, a w rzeczywistości nieco irytujący młodzieniec w typie książkowego mola. Jak się jednak okazało, tajemnica, która stała się jego udziałem, zmienić miała nie tylko chłopca, ale i cały świat.
Narratorem obu części dylogii nie jest jednak wcale Markus, ale poznany przezeń podczas zesłania na katorgę złodziej Ilmar Przebiegły. To wraz z nim chłopiec uciekł z katorgi, a następnie – przeżywając niezliczoną ilość przygód (opisanych w „Zimnych brzegach”) – przemierzył niemal całą zachodnią Europę, uciekając przed polującymi nań braćmi zakonnymi. O ile jednak dla młodzieńca ucieczka zakończyła się powodzeniem, o tyle Ilmar został pojmany przez ludzi Pasierba Bożego Juliusza (czytaj: papieża) i wtrącony do lochu w Świętym Mieście, Urbisie (tzn. Watykanie). Część druga dylogii rozpoczyna się właśnie od ucieczki Ilmara z „watykańskiego” lochu. Doświadczony przez życie, ale potrafiący zdobyć sympatię innych, złodziej ima się różnych metod w walce o wolność: gdzie nie da się zastosować siły, stara się działać podstępem bądź perswazją, co – jak się okazuje – przynosi mu wymierne korzyści. Uciekając, zdobywa na dodatek przyjaciela, więziennego strażnika Jensa, skazanego na tak haniebne zajęcie za grzech, którego dopuścił się z nierządnicą. Znalazłszy się na wolności, Ilmar stara się nie tylko zgubić pościg, ale również trafić na ślad Markusa. Ostatecznym celem podróży chłopca jest zaś wzgórze Megiddo (dzisiejsza Syria), gdzie – jak zapisano w Biblii – powinna rozegrać się ostateczna bitwa, Armagedon. Jedynie tam Markus będzie mógł się przekonać (i przy okazji przekonać innych), czy jest nowym mesjaszem, inkarnacją Zbawiciela, czy jedynie… Kusicielem. Jak to w baśniach często bywa (a przecież powieści fantasy są, niekiedy tylko nieco okrutnymi, baśniami) los sprzyja bohaterom. Wpadają wprawdzie co rusz w tarapaty, ale za każdym razem udaje im się uniknąć kłopotów, zyskując pomoc tych, od których najmniej by się jej spodziewali.
Akcja powieści toczy się wartko, ale do tego przecież Łukianienko zdołał nas już przyzwyczaić. Co kilkanaście stron czeka nas zaskakujący zwrot akcji. Pojawiają się też wciąż nowi bohaterowie, którzy również poszukują odpowiedzi na wcześniej już sformułowane przez Ilmara i Jeana pytanie. Przeżycia Markusa coraz bardziej przypominają im bowiem dzieje Zbawiciela. Zastanawiają się więc, jaką rolę do spełnienia Bóg przydzielił im? Jeśli bowiem rzeczywiście staną się apostołami, a historia potoczy się tą samą koleiną, co dwa tysiące lat wcześniej, jeden z nich będzie musiał zdradzić, odejść, sprzeniewierzyć się. I kto to będzie…?
Powieść napisana jest z prawdziwie epickim rozmachem. Łukianienko po raz kolejny udowadnia, że ma niesamowity wręcz dar do tworzenia finezyjnych fabuł. Za każdym razem, gdy wydaje nam się, że autor dotarł do ściany, od której można się jedynie odbić, Rosjaninowi udaje się albo wziąć przeszkodę z rozpędu, przeskakując ją, albo wydrążyć tunel, przez który przedostaje się na drugą stronę muru. Czytelnik zaś nie może pozbyć się wrażenia, że po raz kolejny dał się autorowi zaskoczyć (ale jakąż przyjemność daje zaskoczenie takie!). Dodatkową – i kto wie, czy nie największą – wartością tej dylogii jest jednak toczący się na jej kartach dyskurs filozoficzno-teologiczny. Nie da się bowiem ukryć, że niektóre partie książki można odczytać jako subtelną, ale jednak (!), krytykę katolicyzmu i Watykanu. Czy wynika ona z typowego dla prawosławnego Rosjanina niezbyt przyjaznego spojrzenia na papiestwo (mającego swoje źródło w wydarzeniach, do których doszło w połowie wieku XI, czyli w schizmie wschodniej), czy też potraktowane zostało przezeń jedynie jako dodające fabule powieści atrakcyjności „koło zamachowe” – trudno orzec, nie znając poglądów samego pisarza na kwestie wiary i współczesnego chrześcijaństwa. Symboliczną może się jednak jawić w „Nastaje świt” postać szpiega Chanatu Moskiewskiego Farida Komarowa, który – zetknąwszy się z Markusem – porzuca swoją herezję (opartą na poglądach św. Tomasza z Akwinu, którego nauki są współczesnej Cerkwi raczej obce), i rusza za chłopcem, biorąc na swoje barki bliżej jeszcze nieokreślone „brzemię” apostolstwa.
Podobnie jak i inne powieści Łukianienki, także ta spodobać się może praktycznie każdemu: mniej wyrafinowany czytelnik odbierze ją jako świetnie napisaną książkę przygodową, wtajemniczeni z kolei będą doszukiwać się „kluczy” i rozszyfrowywać znaczenie postaci Markusa. Znających bliżej dzieje Kościoła zaintryguje zapewne wizja świata rządzonego w zasadzie – czego możemy się domyślać, bo wprost nie zostało to przez autora powiedziane – przez papieża, który jednak, mimo swej siły i autorytetu, nie potrafi zapewnić Kościołowi jedności. Łukianienko w swoich powieściach prochu wprawdzie nie wymyśla, ale dzięki niezwykłej lekkości pióra i nad wyraz bogatej wyobraźni jest w stanie wycisnąć złoto z najbardziej nawet, zdawałoby się, ogranych literackich schematów. Na dodatek nie boi się podjąć ryzyka – bo przecież napisanie powieści, w której poddaje się, choćby zakamuflowanej, transpozycji najświętszy mit chrześcijańskiego świata, jest ryzykiem. Przynosi mu to zresztą, jak sądzę, wymierne efekty: tysiące czytelników, co zapewne da się przeliczyć na gotówkę.