W grudniu większość czasu zajmowało nam kupowanie i pakowanie prezentów, ubieranie choinki i inne zajęcia okołoświąteczne, ale udało nam się znaleźć chwilę czasu na lekturę.
Esensja czyta: Grudzień 2011
[ - recenzja]
W grudniu większość czasu zajmowało nam kupowanie i pakowanie prezentów, ubieranie choinki i inne zajęcia okołoświąteczne, ale udało nam się znaleźć chwilę czasu na lekturę.
Gdyby „Peanatema” Neala Stephensona nie wywodziła się z jego własnych książek – „Cryptonomiconu” i „Cyklu Barokowego” – to jej źródeł doszukiwalibyśmy się w powieściach takich jak „Eifelheim” Michaela Flynna. To, co Stephenson podał w postaci czystej, wydestylowanej fikcyjnym światem, alternatywną filozofią i odwołaniem do klasycznych konwencji, Flynn opakowuje w XIV-wieczne niemieckie średniowiecze z solidną porcją ówczesnej filozofii naturalnej i teologii. Niemniej kluczowe dla obu książek są dwie kwestie: zagadnienie rozumu jako głównego narzędzia poznawania świata (podkreślone ograniczeniami technologicznymi) i kontakt z obcą cywilizacją. O ile w pierwszym z tych obszarów książka Stephensona bezdyskusyjnie przewyższa „Eifelheim” rozległością zarówno filozoficznej podbudowy, jak i poruszanych tematów, to już kontakt mieszkańców średniowiecznej wioski z owadokształtnymi obcymi przynajmniej pod jednym względem wybija się ponad „Peanatemę” – perspektywą. Stephenson stworzył świat, któremu nadał religię rozumu. Flynn wziął na warsztat świat rzeczywisty, w którym rozum współistniał z wiarą, a nauki ścisłe rozwijały wraz z teologią, niekiedy w zgodzie, innym razem w ostrym sporze lub wzajemnej obojętności. Dialog obcej istoty i średniowiecznego księdza-filozofa naturalnego również połączy Boga z podróżami międzygwiezdnymi oraz feudalne i biologiczne hierarchie władzy z moralnością płynącą z nadprzyrodzonego źródła. I choć wnioski Flynna sprawiają niekiedy wrażenie nazbyt życzeniowych czy naiwnych (obcy zdają się bezradni wobec pojęć odwołujących się do transcendencji, choć w swej ewolucji mieli przynajmniej elementy religijności), „Eifelheim” jako całość broni się zarówno w roli opowieści, jak i przypowieści.
Niestety, przyjemność z lektury książki Flynna psuje nieco strona edytorska, a konkretnie jeden jej aspekt. Po raz kolejny Solaris skorzystał z drukarni, która stawia czytelnika tego dość obszernego woluminu przed dylematem: łamać grzbiet czy czytać na wpół otwartą książkę.
Joanna Kapica-Curzytek [90%]
Autora, mistrza historycznej eseistyki, przedstawiać nie trzeba. Książka opowiada o pogmatwanych losach powstania styczniowego. Dlaczego potoczyło się tak, a nie inaczej? Jasienica poszukuje odpowiedzi na pytania analizując osobiste losy ludzi, zaangażowanych w walkę o niepodległość. Na pierwszym planie jest Stefan Bobrowski (notabene wuj Josepha Conrada), młody i obiecujący przywódca frakcji „Czerwonych”, zdecydowanych na radykalną walkę o niepodległość. Niestety, miał zaledwie 23 lata, gdy zginął w pojedynku, wyzwany przez politycznego przeciwnika z grona „Białych”. W ten sposób powstanie styczniowe straciło inteligentnego i zdolnego przywódcę. Kto wie, czy „Dwie drogi” nie zawierają klucza do zrozumienia dzisiejszych sporów o polskość i wzorzec patriotyzmu? Książka zawiera głęboką refleksję na temat polskiej mentalności i próbę syntezy postania styczniowego, które zdaniem autora było w naszej historii potrzebne. W kraju dokonały się istotne zmiany cywilizacyjne, dzięki czemu Polska w 1918 mogła odrodzić się w miarę nowoczesnym kształcie. Barwna opowieść, napisana przepiękną polszczyzną. Imponująco rozległe horyzonty wiedzy autora. Do czytania wiele razy przez całe życie.
Joanna Kapica-Curzytek [70%]
Trzydzieści lat kultowego programu, jakim jest „Lista przebojów Trójki” to wspaniały i barwny rozdział w historii Polskiego Radia. Na „Liście” wychowały się pokolenia słuchaczy. Jej twórca – Marek Niedźwiecki to jeden z najsłynniejszych głosów Programu Trzeciego. Tak to już jest, że zawsze chcemy poznać kogoś znanego i popularnego bardziej prywatnie i dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Dzięki tej książce Marek Niedźwiecki staje się jakby mniej tajemniczy. Całkiem sporo pisze o sobie, o swoich rodzicach i rodzeństwie. Mamy okazję zobaczyć ciekawe zdjęcia z rodzinnego albumu pana Marka i przeczytać o mieście Szadek, miejscu urodzenia, Zduńskiej Woli – to tam autor spędził swoje lata szkolne. Wreszcie kolej na Łódź, gdzie Marek Niedźwiecki studiował na Politechnice i stawiał pierwsze radiowe kroki w tamtejszym Radiu Żak… Krótko potem – wymarzona praca w „Trójce” i „Złotych Przebojach” (o czym stosunkowo najmniej). Powrót do „Trójki”. Cała książka wydaje się mieć przesłanie: jestem bardzo zwyczajnym człowiekiem, nic we mnie nie ma specjalnego, a poza pracą w radiu najbardziej lubię być sam i nie mam o swoim życiu zbyt wiele do powiedzenia. Jest jednak coś szczególnego – wielką pasją Marka Niedźwieckiego są podróże, o których autor potrafi pisać naprawdę fascynująco. Zdjęcia z jego wypraw są prawdziwą ozdobą książki. Lektura pozostawia pewien niedosyt, bo książkę czyta się tak szybko, że… aż za szybko. Można było napisać coś więcej o samej Liście Przebojów. Ten program ma przecież na pewno swoją historię, jakieś szczególnie sympatyczne lub pechowe wydarzenia które zapisały się w pamięci. (Na przykład zawsze zastanawiało mnie, gdzie mieściły się wszystkie kartki pocztowe z głosami, które przychodziły do Trójki.) Można było też więcej napisać o spotkaniach z muzycznymi sławami – tu wspomniane są tylko niektóre gwiazdy, z którymi Marek Niedźwiecki miał przyjemność się spotkać. Są zdjęcia ze Stingiem, Lionelem Richie czy Philem Collinsem, ale o nich samych w książce – ani słowa. Szkoda! Ale być może pan Marek już planuje napisanie następnej książki?
Monika Twardowska-Wągrowska [80%]
„Mój mąż ma zdolność cieszenia się życiem, która dla mnie z jakiegoś powodu jest niedostępna”, pisze Joyce Carol Oates, po czym dodaje: „Są ludzie, którzy potrafią doświadczać życia, nie czując nawet nikłej potrzeby dodawania do niego czegoś – jakiegoś „twórczego” wysiłku – i są ludzie – przeklęci? – dla których aktywność ich mózgu i wyobraźni jest czymś nadrzędnym”. Można te słowa z „Opowieści wdowy” traktować jako motto całej twórczości Oates. Jej niezdolność przeżywania szczęścia i jej potrzeba aktywności twórczej zaowocowała całą serią bardzo emocjonalnych powieści o ludzkich dramatach, nierzadko opartych na faktach („Blondynka”, „Moja siostra, moja miłość”). „Opowieść wdowy” z jednej strony wpisuje się w ten trend, z drugiej strony jest wyjątkowa – bo po raz pierwszy całkiem jawnie swą główną bohaterką jest sama autorka. Oates bardzo emocjonalnie, wyjątkowo otwarcie opisuje śmierć swego męża i swe zmagania z tym faktem. Opisuje szczegółowo przebieg choroby, swe reakcje na – jednak zaskakującą – śmierć, relacje ze znajomymi, następne miesiące. Oates zastanawia się nad swym związkiem, rozważa co zostało, a co nie zostało w nim powiedziane, na co nie starczyło czasu, wraca do różnych chwil swego małżeństwa. Mówi: „Tak wiele jest do powiedzenia w małżeństwie, tak wiele pozostaje niewypowiedziane. Stwierdzasz, że będą jeszcze inne chwile, inne okazje. Lata!”. Wszystko to razem stanowi bardzo przejmującą osobistą opowieść kobiety, muszącej zmierzyć się z odejściem ukochanej osoby.
Sięgałem po tę książeczkę (zaledwie 160 stron), napisaną przez najsłynniejszego pilota I wojny światowej, który pisał ją, lecząc się z ran w 1917, nie wiedząc jeszcze, że nie dane mu będzie dożyć końca wojny, by co nieco dowiedzieć się z pierwszej ręki o lotniczych zmaganiach w tym konflikcie. Otrzymałem tymczasem rzecz ciekawą, ale z zupełnie innego powodu – „Wspomnienia” to zapis wojennego fanatyzmu, czegoś, co dziś zwykliśmy piętnować, a nie nagradzać (Czerwony Baron wciąż stawiany jest jako wzór żołnierza). W książce – wiadomo, pisanej zapewne w celach propagandowych, nie dowiemy się, czy w pełni odzwierciedlając poglądy autora – aż roi się od sformułowań „pięknie”, „cudownie”, „najwspanialsze chwile w moim życiu” dotyczących momentów wojennego zabijania. Z pogodnym uśmiechem Richthofen opowiada o francuskich mnichach, którzy dla niego byli całkiem mili, ale dla innych niemieckich żołnierzy już nie i „musieli zawisnąć”, Francuzi są dla niego tchórzliwi, Anglicy głupi, Rosjanie to „półdzicy Azjaci”. Generalnie zabijanie wrogów to frajda niebywała. Dwa cytaty: „Człowiek potrafi się wszystkim ekscytować. Przez pewien czas i ja byłem zafascynowany nalotami bombowymi. Zrzucanie bombek na tych w dole sprawiało mi niesamowitą radość”, „mój obserwator strzelał gęsto do ludków w dole, co sprawiało nam dziką radość”. I tak dalej, i tak dalej – dużo radości, zabawy, śmiechu. Słowem – wojna światowa.
Joanna Kapica-Curzytek [80%]
Ta książka wyróżnia się zdecydowanie na korzyść wśród powieści tego gatunku. Jej akcja osadzona jest w czasie II wojny światowej, w okupowanej Belgii. Claire, młoda Belgijka zaangażowana w ruch oporu, kładzie na szali swoje życie ukrywając u siebie w domu Teda, zestrzelonego amerykańskiego pilota. W tej pełnej grozy atmosferze, kiedy nie wiadomo, co przyniesie następna godzina – oboje chcą choć na chwilę przestać pamiętać o mrocznej rzeczywistości i rzucają się w nurt głębokiego uczucia. Wiedzą doskonale, że są w sytuacji bez wyjścia. „Skradziony czas” warto przeczytać przede wszystkim ze względu na jej świetnie odmalowane tło – realia i sceneria wojny nie są tylko nieważnym sztafażem dla romansowego wątku. Groza wojennej rzeczywistości oddana jest nad wyraz prawdziwie. Są tu ludzie balansujący na granicy heroizmu oraz ludzkich słabości, między bohaterstwem i zwyczajną podłością. Przychodzi im stanąć w obliczu wielu sytuacji, które nieraz ich przerastają. Świetnie sportretowane postacie, również drugoplanowe i trzymająca w napięciu do ostatnich stron akcja. Trudno książkę odłożyć, choćby tylko na chwilę. Czas poświęcony na przeczytanie tej książki bez wątpienia nie będzie skradziony.
Mieszko B. Wandowicz [80%]
Po „Chochołach”, tomiszczu ciężkim i fizycznie, i duchowo, Szostak proponuje lekkiego „Dumanowskiego”. Po 400-stronicowej książce traktującej o wydarzeniach toczących się na przestrzeni trzech miesięcy, w tym jednej wyjątkowo długiej Wigilii – snuje opowieść dwa razy krócej, ale o 123 latach. Proszę nie uznawać za zarzut stwierdzenia, że nowe dzieło autora jest czymś znacznie mniejszego kalibru niż to poprzednie: wszak ważne role odgrywają w świecie zarówno armaty, jak i małe pistoleciki w sam raz do damskiej torebki. Nie spodziewałem się jednak, że Szostak stworzy rzecz, która przyniesie skojarzenia z Vonnegutem, a przy której zamiast wciąż uśmiechać się w zadumie, będę co chwilę wybuchał śmiechem. Zapewne „Dumanowski”, również niepozbawiony głębi, jest książką mniej od „Chochołów” ważną, ale cieszę się, że autor ją napisał – choć mam nadzieję, że to raczej krótka, urozmaicająca wycieczka w bok niż trwałe zejście z dotychczasowego szlaku. Na marginesie: słowo „świtezianki” – w tej funkcji, jaką pełni w powieści – na długo wejdzie do mojego wokabularza.
wedle wikipedii ukazały się już 4 książki poświęcone samej LPPT, w tym dwie autorstwa samego MN