Esensja czyta: Listopad 2013 [ - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl
Znany ze świetnych książek o wojnie w Rwandzie Jean Hatzfeld „Ostatnim wyścigiem” oszukał wszystkich: napisał powieść będącą tak bliską konwencji literatury faktu, że niektórzy czytelnicy wzięli ją za bezczelnie zawoalowany reportaż. I tylko guglanie w poszukiwaniu bohaterów książki nie daje oczekiwanych wyników, a filmik na Youtube wyraźnie pokazuje, że maratonu w Pekinie wcale nie wygrał Ayanleh Makeda, mający pochodzić z Etiopii fenomenalny biegacz. Czy istniał więc ktoś o takim nazwisku? Tak naprawdę nie ma to dla odbiorcy szczególnego znaczenia, a wyłapywanie drobnych oszustw, których dokonał na rzeczywistości autor, daje czytelnikowi nieoczekiwaną satysfakcję. Zresztą postać olimpijskiego zwycięzcy maratonu jest tylko punktem wyjścia dla meandrującej wieloma torami opowieści. Pisarz dokonał interesującego zabiegu, obdarzając kilku bohaterów po równo prawem głosu. Jest tu zatem miejsce dla wędrującego szlakiem zbrojnych konfliktów francuskiego dziennikarza, będącego zarazem narratorem powieści, dla żony Makedy, dla jego fizjoterapeutki i dla kilkorga innych postaci – każda z nich ma czas na własną opowieść. Historia upokorzonego po przyłapaniu na dopingu etiopskiego biegacza staje się tym samym wyzwolicielem wielu innych indywidualnych historii, pozostając jednak w centrum uwagi. Bo „Ostatni wyścig” to w głównej mierze bajka o sportowcu, który nigdy nie istniał, ale mógłby istnieć. O jego wyśnionej karierze, w której nie było miejsca na gorycz porażki, a jedynie na radość rywalizacji. O bliskim ideale życiu, z piękną, mądrą i kochającą żoną u boku i gromadką dzieci wokół. A także o dramacie przegranej i w konsekwencji zapomnieniu. I, co nie mniej ważne, o dawno skompromitowanej przez pieniądz i doping idei sportu. Jak na ogół nie przepadam za prozą poetycką ze względu na częstokroć bełkotliwą, siloną na górnolotny ahtyzm zawartość, tak akurat ten zbiór opowiadań z grubsza przypadł mi do gustu. Stało się tak głównie za przyczyną bogatej wyobraźni pochodzącej z Japonii autorki, jej lekkiego pióra, a także z powodu stonowanej, kulturalnie podanej fabuły, w której elementy fantastyczne w sposób nadzwyczaj naturalny i swobodny przenikają się ze światem rzeczywistym. „Nadepnęłam na węża” to taka miła, ciepło skrojona wędrówka w głąb surrealistycznego szaleństwa, stopniowo wciągająca czytelnika w świat coraz bardziej odległy od tego znanego za oknami, rządzący się coraz mniej zrozumiałymi prawami. Przygoda zaczyna się od tytułowej, najdłuższej historii, na pozór normalnej, lekko tylko ubarwionej akcentem nadprzyrodzonym (w mieszkaniu bohaterki pojawia się wąż i – po przemianie w kobietę – twierdzi, że jest jej matką). Następna historia – „Znikają” – proponuje już nie tylko delikatnie fantastyczny wątek (kłopoty rodziny z ożenieniem najstarszego syna, który niedługo przed ślubem literalnie rozpłynął się w powietrzu), ale i zauważalnie odmienne od naszych realia, pełne dziwnych rytuałów i osobliwych reguł. Natomiast trzeci tekst, „Zapiski z pewnej niezwykłej nocy”, to już zupełne popuszczenie wodzy wyobraźni i – z biegiem kolejnych opowiastek, bo „Zapiski…” składają się z aż dziewiętnastu samodzielnych historii – zanurzanie się w głębiny, gdzie rzeczywistość w końcu zupełnie się rozpływa, a sens zanika, zostawiając czytelnika z eterycznym lwem wysysającym ludziom z szyj sake, z ptakami kiwi zadającymi absurdalne pytania i z tańcem, który przyspiesza rozrost grzybów na karku pary tancerzy. Przyznam, że im bliżej końca, tym trudniej nadążyć za autorką, ale każdy z zawartych w zbiorze tekstów jest napisany płynnie, ciekawie i niesie w sobie wiele magicznego piękna. Niezmiernie rzadko sięgam ponownie po przeczytane książki, jednak po lekturze „ Szklanego tronu” miałam serdecznie dość Yelen, Celaen i innych cielęcin anglosaskiej fantasy dla dziewczyn i postanowiłam odświeżyć sobie „Jesienne ognie” Walerii Komarowej w ramach odtrutki. Zrąb powieści rosyjskiej autorki jest w zasadzie zbliżony – klasyczne motywy, wydarzenia opisywane z perspektywy głównej bohaterki, obdarzonej potężną mocą, istotny (choć nie najważniejszy) wątek romansowy. O różnicy zadecydowała realizacja. Komarowa zdawała sobie sprawę z ograniczeń konwencji i zastosowanych rozwiązań fabularnych, wykorzystała je jednak jako źródło humoru i gry z czytelnikiem. Głównej bohaterce zdarza się nieraz uprzedzać wątpliwości odbiorcy, co czyni w typowym dla siebie stylu: „Północne Ziemie były jednym z najniebezpieczniejszych miejsc na Rusi (…) Że co? Że po jaką zarazę pchaliśmy się właśnie przez te tereny?”. A skoro już o tym mowa – Rey-line (zwana przez przyjaciół bardziej swojsko Rejką) to postać, którą da się lubić: harda, uparta, autoironiczna i obdarzona ciętym językiem. Relacjonując akcję dziewczyna nie szczędzi zjadliwych komentarzy, także tych piętnujących jej własne błędy. Rey jest wyrazista, ma charakter. W wyprawie podjętej w celu ratowania świata towarzyszy jej także, choć niestety na dalszym planie, całkiem barwna kompania. Świat przedstawiony sprawia wrażenie dość chaotycznego, ale przy drugim czytaniu ta z pozoru nieskładna mieszanka (Ruś, cerkwie, popi, wsie i miasta o nazwach Wołogród, Kostriaki czy Podpschowki, za to imiona w rodzaju Verl, Leyri, En-ne Dennar, ale też Akir, czy Kito, elfy, zwierzołaki, jednorożce, prządki, Tkaczka Losu, wojna Ładu z Chaosem – a wszystko to relacjonowane językiem, w którym lekka stylizacja przeplata się ze współczesnym slangiem) wydaje się mieć własny wyraz. Bardzo dobrym pomysłem, który przydaje „Jesiennym ogniom” nieco indywidualizmu jest koncepcja feyrów (choć po zerknięciu na zapis cyrylicą wydaje mi się, że chodziło po prostu o faerie) – istot będących personifikacją żywiołów i sił natury. I tak głową Jesiennego Rodu, jest złotooki Łowiec w koronie z liści klonu, „dusza i istota jesieni”, który raz do roku przemierza ziemię w orszaku widmowych psów, ognistych lisów i szkarłatnych jastrzębi. Rey-line jest jego wnuczką, Płomieniem Jesiennych Ognisk, Panią Października. Włada mocą prawdziwego żywiołu ognia i potrafi zawezwać do walki dusze poległych wojowników. Szczęśliwie opisy feyrów i ich mocy są barwne – ogólnie Komarowej udaje się, gdy trzeba, stworzyć odpowiedni klimat. Niektóre sceny zostały opisane na tyle sugestywnie, że wręcz same malują się przed oczami i pozostają w pamięci. Wspominałam o humorze (to bardzo indywidualna sprawa, więc mogę tylko napisać, że do mnie on trafia), elementy komiczne przeplatają się jednak z dramatycznymi. Bywa to przesadzone (zwłaszcza wątek rozdzielonych kochanków, którzy spotykają się ponownie, a wtedy jedno nie rozpoznaje drugiego i uważa go za wroga), niemniej są w powieści fragmenty, które mnie autentycznie wzruszyły. Od czasu do czasu bohaterów ogarnia też nostalgia, wtedy mają w zwyczaju rozpamiętywać przeszłość i śpiewać rzewne piosenki o niekończącej się wędrówce i stracie. Ot, słowiańska dusza. O odbiorze „Jesiennych ogni” decyduje to, czy obrana przez autorkę konwencja trafi do danego czytelnika. Obiektywnie patrząc, z pewnością wiele rzeczy można by tej powieści wytknąć, ja jednak darzę historię Rey szczególnym sentymentem. Książka składa się z dwóch przeplatających się wątków – zapisu wydarzeń z życia Rilkego (lata 1898-1900) oraz prób poetyckich i prozatorskich nieraz opatrzonych odautorskim komentarzem. Wydany po raz pierwszy w Polsce dziennik pozwala prześledzić dojrzewanie Rilkego zarówno w życiu, jak i, przede wszystkim, w poezji. Rilke zaczął go pisać za sprawą Lou von Andreas–Salomé, o piętnaście lat starszej pisarki, z którą przeżył burzliwy romans, a z którą potem pozostawał w przyjacielskich stosunkach. To za jej namową jako dwudziestodwuletni student wyjechał w samotną podróż do Włoch, a później, już razem z Lou, odwiedził Rosję, uczył się rosyjskiego, a z czasem zaczął tłumaczyć Lermontowa oraz Czechowa. Dziennik powstawał przeważnie w trakcie rozłąki Rainera i Lou, stał się dla poety samotnym dialogiem, który rekompensował mu nieobecność kochanki. Nie ma co ukrywać, że czytelniczą satysfakcję odnajdą w tym tomie ci, którzy z twórczością niemieckiego symbolisty są choć trochę obznajomieni. Są tu fragmenty opowiadań, całe wiersze, które opatrzył poeta meta-literackim komentarzem; wiele tu także szkiców, ostatecznie publikowanych w innej wersji – ich lektura pozwala przyjrzeć się kształtującej się samoświadomości pisarza i odkrycia przynajmniej niektórych tajników procesu twórczego. Twórczość Jarosława Marka Rymkiewicza: to, jak pisarz ze słów korzysta, oraz to, jakimi myślami o słowach się dzieli, pozwala nie tyle dostrzec, ile doznać niektórych właściwości języka. Albo wręcz jego istoty, ale na przywołanie tu czegoś tak podejrzanego autor „Samuela Zborowskiego” mógłby się odrobinę nasrożyć. Niemniej przeto sama okoliczność, że da się to lub owo słowami wyrazić, choćby dzięki składniowym niuansom, mówi o rzeczywistości – jej wychwytywanych przez nas skrawkach – bardzo wiele; kiedy zaś polszczyzna się zmienia, a może nawet ubożeje i zanika, wówczas zmienia się wraz z nią zakres tego, co do pomyślenia, czyli – przeobrażają się kolejne kawałki świata. Dlatego ani Rymkiewiczowska maniera – ostatniego wyrazu używam bez śladu ujemnego zabarwienia – ani niby-dygresje, obejmujące tak naprawdę pół książki, nie są po prostu popisem bądź ozdobnym dodatkiem do sedna. Nie jest nimi, w każdym razie nie tylko, wciąż ujawniana ochota autora, by czytelnika zakłopotać umiłowaniem przemocy albo pikanterią. Rozważania o znalezionym w szesnastowiecznej kronice zdaniu (zachowuję pisownię) „w miasteczku […] mrze barzo” i o powodach, dla których nie potrzebuje ono podmiotu; wywód o licznych imionach, jakie Kochanowski potrafił nadać prąciu – to wszystko służy raczej próbie wgryzienia się w tkanki ludzi i kosmosu, dostępne nam pod postacią nieprzystających do siebie, częstokroć groźnych drobin. Składanie z nich jednej opowieści to karkołomne zadanie, o czym Rymkiewicz daje znać bodaj jeszcze wyraźniej niż we wcześniejszych esejach: rwie wątki, tuż po rozdziale o polskich rodach komentuje wyimki z Heraklita, by zaraz potem znów zająć się Zborowskim. Bo jednak nićmi przewodnimi pozostają epoka złotej wolności oraz losy tytułowego szlachcica, straconego za sprawą knowań Jana Zamoyskiego. Łatwo o pokusę, by w owej pozbawionej ciała głowie Samuela, w „delikatnych, białych panieńskich paluszkach dotykających przeciętych arterii, przekrojonego przełyku, przerąbanej krtani”, w tych – jeśli przywołać tytuły rozdziałów – „Synach Beliala” tudzież „Ślimakach w wannach z hydromasażem” szukać przede wszystkim współczesnej Polski. Pewnie można. Na pewno można, bo wielość odczytań jest czymś, czego autor niemalże bezpośrednio się domaga. „Ale – powiada Rymkiewicz – za daleko pojechaliśmy, wróćmy raczej do Krakowa koło roku 1574, tam ja czuję się bezpieczniej, wiem o tamtych czasach trochę więcej niż o tych, w których teraz żyję, trochę lepiej tamte czasy i tamtych ludzi rozumiem”. I to jego rozumienie – nierozumienie wyznane między wierszami zresztą też – wespół ze sposobem, w jaki zostaje wyrażone, pozwala domyślać się czegoś bardzo znaczącego. Że czy tego chcemy, czy nie – ja chcę, część z Państwa najpewniej niekoniecznie – Jarosław Marek Rymkiewicz jest najważniejszym żyjącym polskim pisarzem. Pomna słów, że nie należy tykać posągów, bo pozłota zostaje na rękach, raczej nie spieszyłam się do lektury „Sezonu burz”. Zresztą, zamieszczony na sieci początek nie przekonywał, że wspomnę taki fragment, jak choćby „drgania i impulsy budowały już w nim radość, jakiej dozna, gdy ofiara zaszamocze się pod jego ciężarem, euforię, jaką sprawi mu smak gorącej krwi. Rozkosz, jaką odczuje, gdy powietrze rozerwie wrzask bólu”. Na szczęście potem Sapkowski odzyskuje część dawnej swady, ale wciąż zdarzają się kwiatki, jak choćby: „[mag] szczerzący zęby w złośliwym uśmiechu. Uśmiechu każącym myśleć o skolopendrach, przeciskających się przez szpary pod drzwiami. O rozkopywanych grobach. O białych robakach wijących się w padlinie. O tłustych końskich muchach poruszających nóżkami w talerzu rosołu”. Zniknął gdzieś dynamiczny tok narracji, różnicowanie tempa, charakterystyczne dla wiedźmińskich opowiadań krótkie zdania i równoważniki zdań, używane w szczególnie dramatycznych momentach. W „dawnym” wiedźminie chwilami świat wydawał się ledwie naszkicowany – w „Sezonie burz” jest sporo opisów: potraw, miejsc i innych szczegółów, jednak bardziej rozwadniają one akcję niż tworzą klimat. Obraz nadmorskiego państewka wydawał mi się o niebo lepszy w „Trochę poświęcenia”. Najgorzej ze wszystkiego ma się fabuła zbudowana z kilku grubymi nićmi szytych wątków. Sprawia ona wrażenie, jakby autor znalazł notes z niewykorzystanymi pomysłami i z tychże pomysłów postanowił coś sklecić – romans z Lyttą Neyd, pałacowa intryga, masakry w okolicach zamku magów, kradzież wiedźmińskich mieczy i sprawa porwanej przez aguarę dziewczynki nie składają się we wdzięczną całość. Prym na czarnej liście wiedzie zły czarnoksiężnik, gej, psychopata i wielbiciel modyfikacji genetycznych w jednym. Scena, w której wyjawia unieruchomionemu Geraltowi swoje mroczne plany jest w moim odczuciu żenująca (choć może to miała być drwina z konwencji…). Drugie zaszczytne miejsce przypada szantażowi, mającemu skłonić wiedźmina do współpracy. Nie mogli mu po prostu zapłacić? I w ogóle dlaczego Biały Wilk miałby się przejmować procesem grożącym mu w jakimś maleńkim, nic nieznaczącym państwie? Czemu, gdy ta pożal się Melitele intryga wyszła na jaw, w ogóle chciał w całej sprawie brać udział? Pozycję trzecią zajmuje pojawiający się nagle wpół książki (by chwilę potem zniknąć i objawić się na krótką scenę tuż przy końcu) wątek lisicy i jej niebywałych mocy. Sapkowski chyba za długo pisał o Reynevanie – Geralt w „Sezonie burz” jest kukiełką miotaną po mapie i popadającą w tarapaty, gdy jest to potrzebne dla fabuły. Zostawia swoje miecze na przechowanie w miejscu, które oględnie mówiąc bezpieczne nie jest, później notorycznie chadza bez broni, godzi się na walkę na arenie (przy czym najpierw narrator informuje, że była to propozycja nie do odrzucenia, jednak już po fakcie przypomina sobie, że wiedźmin powinien być twardy i bandę oprychów za nic mieć), znalazłszy winowajcę w wiosce pełnej wypatroszonych trupów znienacka ma skrupuły przed zabiciem go (przy Vereenie, czy Renfri skrupułów takowych nie miewał, choć ich przewiny były mniejsze), daje się aresztować i łapać. Dość smętnie prezentuje się nawet wątek romansowy – gdy sobie przypomnieć historię Oczko, czy krótką znajomość z Fringillą robi się aż smutno. Lytta Neyd ma może rude włosy i używa innych perfum, ale jej sposób mówienia do złudzenia przypomina chłodno-sarkastyczny styl Yennefer. Humor na mój gust zbyt często jest lotów nader niskich – strażniczki miejskie pierdzące na potęgę wonią przetrawionej fasoli, krasnolud, śpiewający piosnkę o machaniu fiutem, opowieść o wydobywaniu relikwii proroka Lebiody ze smoczego łajna. No, tośmy się uśmiali… Najbardziej jednak doskwiera to, że opowiadania wiedźmińskie były gęste od emocji, czego nie można powiedzieć o „Sezonie burz”. Czytając tę powieść nieraz zadawałam sobie pytanie, jak bym oceniła tę książkę, gdyby napisał ją ktoś inny. Odpowiedź brzmi – niezbyt pochlebnie. Pojawia się kilka bardziej udanych scen, ale wszystko razem wzięte wydaje się miałkie. Dawno temu w jednym z wywiadów Sapkowski rozwodził się nad tematem „książka jako produkt”. Rozwijając to określenie – „Sezon burz” jest towarem niezbyt dobrej jakości, który próbuje się sprzedać pod szyldem uznanej marki. Z dawna (czyli mniej więcej od półtora roku, bo tyle czasu minęło od pierwszej oficjalnej wzmianki do ukazania się „Sezonu burz”) oczekiwany powrót jednym przyniósł dużo radości, innym rozczarowanie. Owszem, ta książka ma wady. Nie posiada wiodącej lini fabularnej. Wygląda jak trzy opowiadania sztucznie połączone w jedną całość. Niektórymi scenami sprawia wrażenie, jakby autor postanowił lekko sparodiować sam siebie. Niebieska farba ściera się z grzbietu. Niemniej te trzy historie same w sobie są atrakcyjne, pod warunkiem, że naszą potrzebą czytelniczą jest lektura lekkiej prozy przygodowej, a nie chęć immersji w świat przedstawiony. Poza tym, są świetnie napisane; tak, jak potrafi pisać jedynie Sapkowski, jeśli tylko mu się chce. Pytania „a jak by to ludzie oceniali, gdyby autorem był ktoś inny?” są bezsadne. Niemal od początku po narracji i dialogach czuć, że autor może być tylko jeden i można by go rozpoznać nawet bez nazwiska na okładce. Potoczysto-kwiecisto-wulgarny styl w pięciotomowej sadze raz był, a raz zanikał. W „Sezonie…” powrócił w sposób totalny – prawie każdy akapit i dialog są nim wypełnione. Niczym w tym „bonusowym” opowiadaniu sprzed lat, „Coś się kończy, coś się zaczyna”, tyle że nieco mocniej i ostrzej. „Sezon burz” to duchowo chyba coś w rodzaju tamtej opowiastki, ale w znacznie dłuższej formie i jako prequel, a nie alternatywne zakończenie. Taki raczej humorystyczny, niezobowiązujący i nie do końca poważny dodatek, obojętnie, czy pisany z potrzeby serca, czy dla pieniędzy. Poza tym, pomijając już wszystko inne, przyjemnie było powrócić do postaci Geralta z czasów opowiadań, kiedy jeszcze nadmiernie nie filozofował, nie był tak zmęczony życiem i stanowił postać centralną, a nie dodatek do czarodziejek i dzieci przenaczenia. I zresztą powrócić do Geralta w ogóle. Jakby nie patrzeć, to w naszej popkulturze postać kultowa. A CD Projekt nie będzie wiecznie przedłużał jego historii i wydawał kolejnych gier. Możliwe więc, że wiedźminowi pozostało już niewiele życia i okazji do powrotu. Cieszy więc, że pojawiła się ta jedna więcej.
|
Biedni są recenzenci. Nie mogą napisać prostego "nie podobało" czy "nie lubię". Muszą to jeszcze próbować uzasadniać, wszak takie są wymogi bycia recenzentem. No to napiszę długi tekst na ten temat.
Jakoś się porobiło, że najprostszym sposobem uwalenia pozycji jest czepialstwo. Ba, w dodatku czepialstwo na różnych poziomach, wszak recenzent nie z jednej książki już natchnienie czerpał i nie może przyczepić się tylko jednego. Od razu jedziemy szeroko.
Zacznijmy w recenzji od paru cytatów, które recenzentowi nie pasują. W sumie nieważne dlaczego, nieważne, że nic szczególnego w nich nie ma, nieważne, że pasują do treści, kontekstu. Ale jak się napisze, cytuję: "Zresztą, zamieszczony na sieci początek nie przekonywał, że wspomnę taki fragment, jak choćby" to już czytelnik recenzji wie, że zacytowany fragment jest łajno warty. A jakby tego nie widział na pierwszy rzut oka to przecież zawsze może polegać na słowie recenzenta. No przecież dyskusji z takim stwierdzeniem chyba nie podejmie. Mimo, że argumentów dlaczego wskazane fragmenty są kiepskie jakoś recenzja nie zanotowała.
Innym, ważniejszym sposobem czepialstwa jest: "a dlaczego nie XXX". Przy czym pod XXX podstawiamy zachowanie bohatera, postaci któregoś planu, samej akcji. Często odpowiedzi na te pytania znajdują się w tekście recenzjowanego utworu, zwykle jednak recenzent wie lepiej, że to XXX powinno się odbyć zupełnie inaczej. Dyskwalifikacja tego fragmentu utworu recenzowanego. W sumie dlaczego orły nie zaniosły Froda do Mordoru? A nie, to już było.
Do tego koniecznie należy dorzucić parę faktów zalegających w pamięci recenzenta z wcześniejszych zdarzeń recenzowanego świata. Nie muszą być zgodne z prawdą, po co. Czemu ktoś miałby sprawdzać fakty, w końcu ma słowo recenzenta, że tak właśnie było. Co z tego, że przy Vereenie czy Renfri chodziło o coś zupełnie innego niż przy winowajcy we wiosce, w końcu nie trzeba rozumieć skrupułów bohatera jeśli się wie lepiej.
Jeszcze jedną sprawą jest zarzut, że coś się pojawia zbyt wiele razy. Zarzut bardzo częsty przez całą działalność literacką Sapkowskiego. Zwykle zbyt subiektywny, po sprawdzeniu w tekście okazuje się, że na przykład występuje dwa lub trzy razy.
Oczywiście recenzent może mieć własne zdanie, tego nie odmawiam. Jednak taka argumentacja jak w niniejszej recenzji sprowadza się do "nie podobało mi się bo nie i już".
Pozdrawiam wszystkich, którzy dotarli do końca :)