Od Siergieja według możliwości, czytelnikowi według potrzeb
[Siergiej Łukianienko „Linia Marzeń”, Siergiej Łukianienko „Imperatorzy Iluzji”, Siergiej Łukianienko „Zimne błyskotki gwiazd”, Siergiej Łukianienko „Labirynt odbić”, Siergiej Łukianienko „Fałszywe lustra”, Siergiej Łukjanienko „Jesienne wizyty”, Siergiej Łukjanienko „Nocny Patrol”, Siergiej Łukjanienko „Zimne brzegi” - recenzja]
W sieci
Siergiej Łukianienko
‹Labirynt odbić›
Następną po „Linii marzeń” powieścią była w Polsce dylogia „Labirynt odbić” i „Fałszywe lustra”. Tym razem wystąpił Łukianienko jako autor cyberpunkowy, ale nadający temu gatunkowi bardzo specyficzny styl. Zdania na temat jego wizji są podzielone dość skrajnie – jednym przeszkadza swojskość techniki komputerowej w niej przedstawianej, inni, w tym i ja, widzą w niej największą zaletę książki. Obojętnych co prawda trudno policzyć, bo z natury rzeczy nieczęsto się wypowiadają, ale wydaje mi się że jest ich stosunkowo niewielu.
Dotychczasowy model rzeczywistości wirtualnej kojarzył się zazwyczaj z gustownym gniazdkiem z tyłu głowy. Jako że na razie takie połączenia są daleko poza zasięgiem techniki i biologii, równie daleko w czasie trzeba było odsuwać akcję książek i filmów. Sama zaś wirtualność wyglądała jak matryca kwadracików nad którą się latało, a przynajmniej takie jest chyba najczęstsze skojarzenie. Z tego wszystkiego u Łukianienki została tylko ulica Gibsona w Deeptown, przez którą czasem przejeżdża Lonia, nurek znany najlepiej jako Strzelec, zastanawiając się, któż to mógł być ten Gibson.
Głębia w gruncie rzeczy nie jest tworem technicznym. Niezbędne minimum to ledwie komputery klasy 386, czyli coś, co już teraz co młodsi znają tylko z opowiadań. Cała reszta powstaje w podświadomości, specyficznie zahipnotyzowany odpowiednim obrazem mózg dorysowuje szczegóły widzianych scen, wygładza dźwięk, nadaje smak. Właściwie Głębia jest po prostu sterowaną halucynacją. I taka właśnie rzeczywistość wirtualna wydaje mi się teraz najłatwiejsza do stworzenia, bo to, co wymyślił, warto przy tej okazji pamiętać że psychiatra, Łukianienko, w zasadzie działa już teraz. Nie raz podczas czytania z ekranu wypowiedzi kogoś, kogo znam osobiście, mam lekkie, ale wyraźne wrażenie, że słyszę jego głos. I podobno nie jestem w tym wyjątkiem. Jeden tylko warunek – ten głos trzeba było rzeczywiście kiedyś słyszeć, podobnie jak dla posmakowania w Głębi koniaku trzeba było najpierw wykosztować się raz na spróbowanie go w rzeczywistości. Jakiż więc problem, aby odpowiednio posterowana podświadomość popracowała bardziej? Właściwie tylko taki, że nie wiemy, co mogłoby być takim pobudzeniem.
Jak wspomniałem, technika w „Labiryncie odbić” jest znajoma. Te same praktycznie komputery, ten sam Windows, tylko w nowszej, jak zwykle wersji, Linuksowi nieszczególnie się powodzi w domach, ale też książka jest sprzed ładnych paru lat, za to los Macintoshy porównywany jest do neandertalczyków, na co mimo wszystko przyjdzie chyba jeszcze trochę poczekać. Ale co się odwlecze… Ciekawostką jest, że na tyle lat przed Windows XP Home Edition na komputerze Loni pracuje Windows Home. Czyżby znowu autorowi udała się drobna przepowiednia? Pierwsza w tej powieści, bo jest i druga, większa. Opis rozpadającej się w Głębi wielkiej betonowej iglicy, z sypiącym się najpierw gruzem, potem większymi kawałami ścian, aż po chmurę kurzu nad rumowiskiem jest o dwa lata wcześniejszy niż zdjęcia walącego się WTC.
Siergiej Łukianienko
‹Fałszywe lustra›
Wracając jednak do innego rodzaju znajomych widoków. Nie tylko przy sprzęcie można się czuć jak u siebie, w samej Sieci także. Mimo znacznie rozbudowanego przez Głębię sztafażu, zachowania ludzi są tak trafnie uchwycone, że wręcz można je dopasowywać do konkretnych osób. Trolle, spamerzy, wirtualne zmiany płci i wieku, oraz kompensowanie sobie urazów z rzeczywistości, jest cały koloryt jaskrawego marginesu. Oczywiście przytłaczająca większość niczym szczególnym się nie wyróżnia, tak w świecie książki, jak w naszym, ale właśnie dlatego uwagę zwracają odchylenia.
Kiedy czytałem tę powieść, moją uwagę zwróciła bezbłędna nomenklatura informatyczna. Było to o tyle łatwe, że używam jej na co dzień, natomiast przyjemnie mnie zaskoczyło, że Ewa Skórska, jak by nie było komputera używająca głównie jako maszyny do pisania, zadbała o terminologię, zwłaszcza że rosyjska od polskiej potrafi się dość znacznie różnić, że wspomnę o Wincziesterze, który jako synonim dysku twardego zanikł u nas kilkanaście lat temu, a fonetyczna Ekstiszka zawsze była zwykłym Ikstekiem. Jak się później okazało, jej tłumaczenia w ogóle są bardzo staranne, ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem. Chyba jedyną większą uwagą czytelników była ta o niedopasowaniu pseudonimu „Strzelec” do polskiego tłumaczenia książki Stephena Kinga, z której on pochodzi, brzmiącego bodajże „Rewolwerowiec”. Zresztą to przeniesienie imienia z wersji rosyjskiej wyszło właściwie powieści na dobre, bo brzmi ono lepiej, nie kojarzy się tak topornie z kowbojem, a i tak większego znaczenia dla treści nie ma.
Jak mówiłem, „Labirynt odbić” przedstawia obraz Internetu znajomy, z rozpoznawalnymi bez trudu szczegółami. Jest to doskonała wizja przyszłości Sieci. Trudno mi powiedzieć, jak może odbierać ją ktoś, czyj związek z Internetem jest okazjonalny, natomiast bardziej wtajemniczeni znajdą sporo elementów, które całkiem możliwe że zobaczą później w rzeczywistości. Tendencje rozwoju, zanikanie tego, co kiedyś było ważne, pojawianie się nowości, a zwłaszcza rozwój sieciowej gospodarki, wszystkiemu warto się dokładniej przyjrzeć, niczym Japończycy książkom Lema w tym instytucie, który podobno postawili do badania ich pod kątem pomysłów na wynalazki. Może nie od razu ktoś napisze program wprowadzający w Głębię, ale czy to wiadomo, co człowiekowi do głowy przyjdzie, jak się go zainspiruje?
W Moskwie
Siergiej Łukjanienko
‹Jesienne wizyty›
Na początku tego roku do wydawania książek Łukianienki włączyło się, zmieniając mu raczej bez sensu pisownię nazwiska, wydawnictwo Książka i Wiedza. Zaczęło od „Jesiennych wizyt”, wyjątkowo będących tym razem pozycją samodzielną. Trudno określić, jakiego to właściwie gatunku powieść. Trochę filozoficzna, trochę socjologiczna, w każdym razie na pewno fantastyka, chociaż i sporo zwykłych rosyjskich scenek obyczajowych się w niej znajdzie. Właściwie, może to więc jest raczej jakiś realizm magiczny?
Oto co kilkadziesiąt lat sześć sił kierujących światem materializuje się jako kopie sześciu ludzi, aby wybrać dalszą drogę historii. W zasadzie ta szóstka, nazywająca się Wizytorami, mogłaby usiąść spokojnie przy stole i ustalić wspólny plan, ale nic z tego. Co prawda kiedyś zdarzył się przypadek współpracy dwóch z sił, ale to sytuacja wyjątkowa, a i tak w ramach sojuszu przeciwko wspólnemu, silniejszemu przeciwnikowi. Metody negocjacji są po prostu bardzo podobne do tych, które można obejrzeć w „Nieśmiertelnym”, a które krótko opisuje hasło „może być tylko jeden”. Ale jest też możliwość, że nie będzie żadnego, jeżeli zwycięży siódma postać, nie wchodząca w żadne układy, bo wysłana przez Ciemność.
Ponieważ, jak wspomniałem, personifikacja polega nie na „opętaniu” wybranego człowieka, a na powieleniu się jako jego sobowtór, nie ma powodu aby oryginałów nie włączyć w całe przedsięwzięcie. Chociaż można też od razu usunąć, jak kto woli. Oczywiście takie włączenie wiąże się dla zainteresowanych z, eufemistycznie mówiąc, poważnymi komplikacjami.
Kolejne starcia w tym wieloletnim cyklu rozgrywają się w różnych miejscach. Co jakiś czas w książce pojawiają się mniej lub bardziej bezpośrednie wzmianki o tym, że jakaś postać historyczna była w rzeczywistości Wizytorem – zwycięzcą. Tym razem wszyscy trafiają do Rosji, a właściwie lepiej powiedzieć do WNP, bo mają swój udział także Ukraina (A może to nawet nie Wspólnota?) i Kazachstan. Można po tym, nawiasem mówiąc, znowu zobaczyć, że Związek Radziecki wcale się tak do końca nie rozpadł, choćby nawet powstały formalnie oddzielne państwa. To, że podróże części Wizytorów do Moskwy wymagają przekroczenia granicy nie jest chyba w ogóle wspomniane. Zresztą, jak już mówiłem, cała książka jest usiana epizodami z życia Rosji i, nazwijmy to, okolic. Wizytorzy pojawiają się u różnych ludzi, mamy więc możliwość podejrzenia zachowań przeciętnych Rosjan w domach, pociągach, metrze czy na targu. Przypuszczam, że są one dość autentyczne, ostatecznie po cóż miałby autor męczyć się i wymyślać sztucznych ludzi, skoro miał dookoła prawdziwych, zwłaszcza że jak by nie było jest lekarzem. Oczywiście z drugiej strony lepiej nie traktować „Jesiennych wizyt” jako podręcznika socjologii, pewien dodatek fantazji z całą pewnością te scenki zawierają.
Trudno oceniać tę książkę. Z jednej strony, pomysł jest bardzo interesujący, z drugiej chodzące po ulicach alegorie są jakby zbyt ludzkie w jednych aspektach, a zbyt mało w innych. Nie stanowi praktycznie od początku tajemnicy, kto jest kim, co chociaż nieobowiązkowe, to jest miłym urozmaiceniem książek. Ale za to wynik starcia nie jest przewidywalny, ani też, że tak powiem antyprzewidywalny, czyli najsilniejsi nie odpadają na samym początku.
W skrócie – czyta się tę powieść całkiem dobrze, mając równocześnie dziwne wrażenie, że się nie powinno. Podejrzewam, że to skutek odwrócenia właściwej, moim zdaniem, kolejności pracy nad książką: zamiast napisać ciekawą i wciągającą historię, której czytelnik ponadaje później znaczenia, Siergiej Wasiliewicz obudował założone z góry przesłanie powieścią. Jako że jest dobrym pisarzem, efekt wyszedł mu niezły, ale jednak nie tak, jak mógłby być. W każdym razie „Jesienne wizyty” warto przeczytać, i to nawet jeżeli komuś w ogóle nie leży fantastyka; przynajmniej można rzucić okiem na sąsiadów ze wschodu.