Przyznam, że poznając kolejne powieści polskiego emigracyjnego pisarza Romana Orwid-Bulicza, darzę go coraz większą sympatią i uznaniem. W omawianej nie tak dawno w tym cyklu książce „Europa nie odpowiada” jako jeden z pierwszych zmierzył się z tematem powstania w getcie warszawskim (i jego konsekwencji). Z kolei w dwutomowym dziele „Jeśli jutro wojna…” przyjrzał się procesowi przejmowania władzy w Polsce przez komunistów.
Ten okrutny XX wiek: …i od „wyzwolicieli” racz nas chronić, Panie!
[Roman Orwid-Bulicz „Jeśli jutro wojna… Tom 1” - recenzja]
Przyznam, że poznając kolejne powieści polskiego emigracyjnego pisarza Romana Orwid-Bulicza, darzę go coraz większą sympatią i uznaniem. W omawianej nie tak dawno w tym cyklu książce „Europa nie odpowiada” jako jeden z pierwszych zmierzył się z tematem powstania w getcie warszawskim (i jego konsekwencji). Z kolei w dwutomowym dziele „Jeśli jutro wojna…” przyjrzał się procesowi przejmowania władzy w Polsce przez komunistów.
Roman Orwid-Bulicz
‹Jeśli jutro wojna… Tom 1›
Roman Orwid-Bulicz – polski emigrant (najpierw w Monachium, a następnie w stolicy Anglii) – zaczynał karierę pisarską jako dramatopisarz jeszcze przed wojną. Wtedy jednak nie zdążył zadebiutować oficjalnie w roli literata. Pełnię swego talentu objawił więc dopiero po wyjeździe na Zachód, co nastąpiło krótko po „wyzwoleniu” (w cudzysłów to słowo wziąłby zapewne sam autor). Zaczął od publikacji trylogii kryminalnej, której część ostatnią, rozgrywającą się zresztą w okupowanej przez nazistów Polsce (a zatytułowaną „
Dolary… Dlaczego czyste?”), prezentowaliśmy w cyklu „Zbrodnie w stylu retro”. Rozgłos w „polskim” Londynie zdobył za sprawą dramatu „Świadek” (1947), w którym jako jeden z pierwszych – na polu stricte literackim – podjął temat zbrodni katyńskiej. Trzy lata później opublikował z kolei poświęconą powstaniu w getcie, ale zahaczającą także o powstanie warszawskie, powieść „
Europa nie odpowiada” – i ona okazała się dziełem prekursorskim. Zaraz po jej ukończeniu Orwid-Bulicz zabrał się do pracy nad, jak można sądzić, swoim opus magnum – dwutomowym „Jeśli jutro wojna…” (które następnie planował kontynuować w książce „Sztandary i ludzie”, ale tej prawdopodobnie nigdy nie ukończył).
Polski prozaik, patrząc z perspektywy czasu, zaskakiwał jeszcze jednym – publikował swoje powieści za własne pieniądze i rozprowadzał je wśród czytelników na zasadzie subskrypcji. Tak działo się chociażby w przypadku „Jeśli jutro wojna…”, której kolejne części rozsyłał pocztą co tydzień. Zawsze dwa arkusze drukarskie, czyli trzydzieści dwie strony. Do ostatniej przesyłki dołączył natomiast kolorową obwolutę. Przyznacie, że to niecodzienny sposób propagowania własnej twórczości. Dzięki temu mógł jednak unikać jakichkolwiek (potencjalnych) nacisków ze strony wydawcy. I pisać to, co uważał za słuszne. W promocyjnych ulotkach, zapowiadających ukazanie się powieści, Orwid-Bulicz zapowiedział (i jednocześnie obiecywał), że „czytelnik zetknie się w niej z wiernym opisem scen, na które autor patrzył własnymi oczami. Sylwetki żołnierzy i oficerów sowieckich, ich rabunki, gwałty i zbrodnie, to nie wyobraźnia pisarska, lecz – fakty”. A następnie dodawał: „A jednak powieść ta nie ma charakteru reportażu, gdyż Orwid-Bulicz [sic! – przyp. SCh] rozmyślnie wyłączył siebie, a na swoje miejsce wprowadził innego człowieka – bohatera powieści. Jemu kazał żyć, patrzeć i cierpieć”. Zapewnienie, że w „Jeśli jutro wojna…” pisarz nie zamieścił „ani jednej sceny, której by nie widział i nie przeżył” – musiało mocno działać na wyobraźnię emigracyjnego czytelnika.
W polskiej literaturze nie brakuje opowieści o tym okresie – gdy nad Wisłą pojawia się Armia Czerwona, a w Lublinie rodzi się „nowa”, komunistyczna Polska, która wraz z postępami żołnierzy Stalina rozszerza swoją strefę wpływów aż po Odrę. Czesław Miłosz opisywał ten przełomowy czas w „Zdobyciu władzy” (1953), a Roman Bratny – oczywiście z nieco innej perspektywy – w tomie trzecim „Kolumbowie. Rocznik 20” (1957). Roman Orwid-Bulicz okazał się być jednak szybszy od nich – „Jeśli jutro wojna…” napisał w 1951, a opublikował w 1952 roku. Akcja pierwszego tomu jego, podzielonej na trzy części („Góry”, „Miasto” oraz „Dnie i noce”), opowieści rozgrywa się w ostatnich miesiącach wojny, a jej głównym bohaterem jest czterdziestodwuletni literat Stefan Sobecki, stanowiący alter ego pisarza. Okupacja niemiecka dała mu się we znaki; już podczas pierwszej wojennej zimy stracił żonę, która zmarła z powodu zapalenia płuc. Przejął wtedy pełną opiekę nad nieletnią siostrą małżonki, Basią Smolarską (jej nazwisko poznajemy jednak dopiero w tomie drugim) – dziewczyną tyleż utalentowaną, co nierozważną i skłonną do podejmowania ryzyka, która mimo młodego wieku zaangażowała się w działalność konspiracyjną. Oboje wzięli udział w powstaniu warszawskim, po klęsce którego zmuszeni byli opuścić stolicę.
Najważniejsze jednak, że z powstańczego piekła wyszli cało, a nawet zachowali wolność. By wylizać symboliczne rany, za radą znajomych wyjeżdżają w góry, do Zakopanego, gdzie u mieszkającego na peryferiach miasteczka górala wynajmują dwa pokoje. Tam czekają spokojnie na dalszy rozwój sytuacji. Ten spokój kończy się jednak w styczniu 1945 roku – w tym momencie zaczyna się właściwa akcja powieści – gdy ze wschodu nadciąga Armia Czerwona. Nikt tak naprawdę nie wie, czego można spodziewać się po „wyzwolicielach”; docierające skąpo informacje nie wróżą w każdym razie nic dobrego. W mieście rośnie więc nerwowość, która udziela się Stefanowi. Z racji wieku mężczyzna jest bardziej skłonny do czarnowidztwa niż Baśka, która korzysta z życia, zwłaszcza że w Zakopanem mieszka teraz także jej przyjaciel z warszawskiej konspiracji Edward Szczepiński. Dziewczyna jest nim tak zauroczona, że przyjmuje nawet jego oświadczyny, nie dostrzegając przy tym, jak wielki sprawia tym ból Stefanowi. Wkrótce jednak wydarzenia nabierają takiego tempa, iż Sobecki nie ma nawet czasu rozczulać się nad sobą. Nieopodal chaty, w której mieszkają, powieszony zostaje zdrajca Wacław Krzeptowski (to postać historyczna, niesławny przywódca ruchu Goralenvolk), następnego zaś dnia Zakopane zostaje zajęte przez Sowietów. W mieście dzieją się dantejskie sceny; niewiele brakuje, by ofiarą gwałtu padła Baśka. Jakby tego było mało jej świeżo upieczony narzeczony okazuje się sprzedawczykiem i od pierwszego dnia kuma się z komunistami.
Grunt zaczyna się Stefanowi i Baśce palić pod nogami. Z pomocą przychodzi im doktor Broniewski z zakopiańskiego szpitala, który karetką ekspediuje ich do Krakowa. W mieście łatwiej się przyczaić, uniknąć aresztowania. Najpierw jednak trzeba tam dotrzeć, co w sytuacji wojennej, na dodatek w bezpośredniej bliskości frontu wcale nie jest takie łatwe. Zwłaszcza że co rusz można natknąć się na niekoniecznie pokojowo ustosunkowanych krasnoarmiejców, którzy są jak potężna, zalewająca wszystko i wszystkich bezlitosna fala. Fala niosąca wszelkie brudy i nieczystości. Oczyma Sobeckiego patrzymy nie tylko na najeźdźców-„wyzwolicieli”, ale także na tych rodaków, którzy widząc w nich nowych władców Polski, ulegają im. Niektórzy stopniowo (jak kombinator i aferzysta Szwedowski), inni z miejsca, bo przecież od dawna na tę chwilę czekali. Główny bohater stara się trzymać na uboczu, jest przecież pisarzem, nie powinien więc angażować się politycznie. Wykazuje się przy tym wielką naiwnością, sądząc, że skoro on nie ma zamiaru mieszać się do polityki, to i polityka zostawi go w spokoju. Pod tym względem dużo bardziej racjonalna jest młodsza od Stefana o prawie ćwierć wieku Baśka, która z jednej strony stara się odnaleźć w nowej rzeczywistości, z drugiej natomiast wcale nie uważa się za zwolnioną ze złożonej przed swymi akowskimi przełożonymi przysięgi.
Orwid-Bulicz stara się – oczywiście w miarę możliwości – przedstawić pełną panoramę polskiego społeczeństwa i jego reakcje na dokonujący się w kraju polityczny przełom. Mamy więc – obok Sobeckiego, Smolarskiej i Szwedowskiego – wspomnianego już doktora Broniewskiego (powiązanego ze strukturami poakowskimi); mamy socjalizującego już przed wojną doktora Dwornika, dawnego przyjaciela Sobeckiego, który nie ma wątpliwości, że to z takimi jak on komuniści rozprawią się w pierwszej kolejności (nawet przed nacjonalistami); nie brakuje także „pełniącego obowiązki Polaka” przybyłego ze Związku Radzieckiego pułkownika Stoływina (w cywilu naukowca) i całego zastępu młodych hipokrytów i koniunkturalistów, którzy wianuszkiem otaczają najbardziej tajemniczą bohaterkę powieści – Olgę Bielawską. Kobietę w takim samym stopniu piękną, co niebezpieczną; tyleż fascynującą, co bezwzględną i budzącą grozę. Los stawia ją na drodze Stefana, by kusić go nie tylko cielesnością, ale i zaszczytami, jakimi może obdarzyć go nowa władza. Pod warunkiem, że jej ulegnie. Że wyrzeknie się swoich ideałów. Orwid-Bulicz wykorzystuje też postać Olgi, by nieco zniuansować zbiorowy portret „wyzwolicieli”. Na tle wynędzniałych i obdartych czerwonoarmistów, pozbawionych manier i rekompensujących sobie zacofanie cywilizacyjne agresją nasłanych z Kraju Rad urzędników – Bielawska lśni jak diament. Czy prawdziwy? Jej przeszłość zdaje się skrywać tyle sekretów, że dojście do prawdy zajmie zapewne sporo czasu i miejsca. Ale to już w tomie drugim „Jeśli jutro wojna…”.
