W kolejnym opublikowanym przez Macieja Słomczyńskiego pod pseudonimem Kazimierz Kwaśniewski kryminale ponownie pojawia się postać kapitana Milicji Obywatelskiej Kazimierza Ziętka. W „Każę aktorom powtórzyć morderstwo” stara się on rozwikłać okoliczności śmierci cenionego profesora chemii Romana Rudzińskiego. Wiele wskazuje na to, że popełnił on samobójstwo, ale… Właśnie, zawsze musi być jakieś „ale”!
PRL w kryminale: Wyretuszowany PRL jak „zgniły Zachód”
[Maciej Słomczyński „Każę aktorom powtórzyć morderstwo” - recenzja]
W kolejnym opublikowanym przez Macieja Słomczyńskiego pod pseudonimem Kazimierz Kwaśniewski kryminale ponownie pojawia się postać kapitana Milicji Obywatelskiej Kazimierza Ziętka. W „Każę aktorom powtórzyć morderstwo” stara się on rozwikłać okoliczności śmierci cenionego profesora chemii Romana Rudzińskiego. Wiele wskazuje na to, że popełnił on samobójstwo, ale… Właśnie, zawsze musi być jakieś „ale”!
Maciej Słomczyński
‹Każę aktorom powtórzyć morderstwo›
Kapitan Kazimierz Ziętek stał się bohaterem dwóch powieści milicyjnych opublikowanych przez Macieja Słomczyńskiego pod pseudonimem Kazimierz Kwaśniewski, które wydane zostały w jednym tomie przez Iskry w 1965 roku w serii „Klub Srebrnego Klucza”. Chodzi o „
Zbrodniarza i pannę” oraz „Każę aktorom powtórzyć morderstwo”. Obie wcześniej doczekały się adaptacji: ta pierwsza – filmowej (chodzi o znane kinowe dzieło Janusza Nasfetera), druga natomiast – teatralnej. Co ciekawe, premiera telewizyjnego Teatru Sensacji „Kobra” w reżyserii Józefa Słotwińskiego odbyła się 22 października 1959 roku, a więc na sześć lat przed publikacją książkowej wersji tej historii. Główne role zagrali w niej Mariusz Dmochowski, Tadeusz Pluciński, Tadeusz Woźniak i Barbara Drapińska. Czy spektakl zachował się w archiwach TVP do dzisiaj – nie wiem. Na stronie FilmPolski.pl nie ma o tym mowy, a internetowa Encyklopedia Teatru Polskiego w ogóle takiego przedstawienia nie uwzględnia. Należy jednak pamiętać, że w końcu lat 50. spektakle telewizyjne (nie tylko „Kobra”) grane były w studiu na żywo i niezwykle rzadko rejestrowano je na taśmie.
Reasumując: nie jestem w stanie stwierdzić, na ile powieść wydana w 1965 odpowiada treścią przedstawieniu teatralnemu z 1959 roku, którego autor podpisał się zresztą jako Joe Alex. Przy aktorach pojawiających się w spektaklu nie podano bowiem nawet, w jakie postaci się wcielali, czyli czy właśnie w te, które potem pojawiły się w książce. Jest to o tyle istotne, że pozwoliłoby – być może (stuprocentowej pewności nie mam) – określić kolejność powstania obu historii z kapitanem Ziętkiem w roli głównej. Na razie można stwierdzić jedynie, że pierwszą upublicznioną było „Każę aktorom powtórzyć morderstwo” (tytuł został wzięty z Szekspirowskiego „Hamleta”), ale chronologicznie plasuje się ono mimo wszystko już po „
Zbrodniarzu i pannie”. To w drugiej z wymienionych powieści kapitan poznał Małgorzatę Makowską, kasjerkę bankową z Kamocka, która następnie została jego żoną. Pytanie czy tak już było w przedstawieniu emitowanym w „Kobrze”, czy też wątek ten Słomczyński vel Kwaśniewski dopisał później?
Dobiegająca trzydziestki Anna Strachowska jest historykiem; pracuje w dziale starodruków w Bibliotece Narodowej. Możemy domyślać się więc, że, choć samotna, jest osobą stateczną i odpowiedzialną. W pewnym sensie do tego zmusiło ją życie. Po śmierci rodziców Anna musiała zaopiekować się młodszą siostrą, niesforną Marią. Odetchnęła dopiero, kiedy ta przed dwoma laty wyszła za mąż za profesora chemii Romana Rudzińskiego. Nie spodziewała się jednak, że dość szybko istotnym problemem stanie się duża różnica wieku między małżonkami, w efekcie czego młodsza od Romana o pokolenie Maria znudzi się nim szybko i zakocha w Henryku Szulcu, który jeszcze do niedawna był asystentem Rudzińskiego. Gdy ich romans stał się tajemnicą poliszynela, Szulc zrezygnował z pracy naukowej i znalazł inne zajęcie, w jednej z fabryk. Anna obawia się teraz, że siostra zdecyduje się na dobre odejść od męża i związać z nie wzbudzającym za grosz zaufania Henrykiem.
By przemyśleć życiowy zakręt, na jakim się znalazła, Maria decyduje się na wyjazd na tydzień do Zakopanego. Po kilku dniach przysyła jednak do Strachowskiej telegram, że wraca do Warszawy. Nie podaje wprawdzie godziny przyjazdu pociągu, więc Anna postanawia poczekać na siostrę na Dworcu Głównym już z samego rana, a kiedy nie zauważa jej na peronie, wraca kilka godzin później. I wtedy spotykają się. Starsza z kobiet jest przekonana, że ten niespodziewany powrót Rudzińskiej nie niesie ze sobą nic dobrego, chce więc, zanim Maria spotka się z mężem, mieć jeszcze trochę czasu na rozmowę z nią i ewentualne wyperswadowanie jej idiotycznego pomysłu, jakim byłoby związanie się z Szulcem. Przeczucie Strachowskiej nie myli – siostra wróciła wcześniej, aby ostatecznie już rozmówić się z Romanem i odejść do kochanka. Chociaż Anna nie aprobuje tego planu, godzi się pojechać z Marią do męża. Jakież jest zdziwienie obu kobiet, kiedy po wejściu do willi znajdują profesora martwego. Rudziński siedzi na krześle przy stole, wygląda jakby zasnął w czasie picia herbaty.
Ale to nie wyczerpanie fizyczne ani zawał serca były przyczyną jego śmierci. Patolog po sekcji zwłok stwierdza, że Rudziński zmarł z powodu zatrucia cyjankiem potasu pomiędzy godziną 7.30 a 8.00 rano. Obecny na miejscu zdarzenia kapitan Ziętek musi znaleźć odpowiedź na pytanie, czy było to samobójstwo popełnione przez pogrążonego w rozpaczy zdradzonego i porzuconego męża (profesor posiadał w piwnicy swej willi małe laboratorium chemiczne i znajdował się tam pojemniczek z cyjankiem), czy też został on zamordowany? A jeżeli to drugie, to przez kogo? Po pierwszych przesłuchaniach oficer Komendy Głównej typuje trzech ewentualnych sprawców: Annę, Marię oraz Szulca. Problem tylko w tym, że cała trójka ma, jak się zdaje, na czas śmierci profesora żelazne alibi. A więc może jednak należy rozpatrzyć na poważnie kwestię samobójstwa? Lub wziąć pod uwagę, że zabić mógł jeszcze ktoś inny.
Ziętek to bardzo ambitny milicjant, chociaż jego sposób bycia sprawia akurat, że nie jest do końca poważnie traktowany. Dla niego to nawet lepiej – przestępca przekonany o tym, że ma do czynienia z mało inteligentnym stróżem prawa, będzie się mniej pilnował i szybciej popełni błąd. Na to właśnie liczy kapitan. Jakby jednak nie sprawdzał, jakich by pytań nie zadawał – nic z tego nie wychodzi. A przełożony naciska, bo przecież profesor Rudziński był znaną postacią i przedłużanie śledztwa w sprawie jego śmierci nikomu nie jest na rękę. Podobnie jak w przypadku „
Zbrodniarza i panny”, także w „Każę aktorom powtórzyć morderstwo” Słomczyński wymyślił bardzo interesującą i wciągającą intrygę, jakiej w tamtym czasie nie powstydziłby się żaden z cenionych twórców powieści kryminalnych na Zachodzie. I taki też posmak musiała mieć ta książka dla czytelników, którzy sięgnęli po nią w połowie lat 60. ubiegłego wieku.
Bo chociaż jej bohaterem jest funkcjonariusz Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej, to jednak niewiele jest w niej elementów charakterystycznych dla peerelowskich „powieści milicyjnych”. Przede wszystkim za grosz nie ma w niej propagandy politycznej, nikt nikomu nie „towarzyszuje”, nie pojawiają się też żadne peany pod adresem dzielnych przedstawicieli służb mundurowych. Nie brakuje natomiast wtrętów typowych dla „zgniłego Zachodu”: Rudziński nie mieszka w Gomułkowskim bloku, ale ma willę; Szulc przez całą noc gra ze znajomymi w brydża i z samego rana idzie prosto do pracy; Maria w celu przemyślenia ważnej decyzji jedzie sobie do Zakopanego; alfons wyszukujący nowych dziwek do pracy okazuje się być całkiem sympatycznym człowiekiem; wreszcie morderstwo nie zostaje zaś popełnione nożem czy łomem, lecz „dostojnym” cyjankiem potasu. Ponad pół wieku temu czytelnicy mogli sobie chwalić ten brak komunistycznej siermiężności, dzisiaj – na odwrót – książce Słomczyńskiego brakuje właśnie tamtych realiów (można by rzec: prawdziwego życia). Owszem, dzięki temu nie straciła ona na świeżości, ale z drugiej strony trudno uznać ją za świadka epoki. Dobrze to czy źle – zależy od czytelniczych upodobań.
Brak obciążenia otoczką PRL-owską może być zasługą tego że Słomczyński, już wówczas zasłużony tłumacz, publikując pod pseudonimami mógł sobie pozwolić na trochę więcej swobody. Wszak kryminały Joe Alexa, takie jak "Cichym ścigałam go lotem" czy "Zmącony spokój pani labiryntu", nawet nie wspominały o PRL-u.