Opublikowana w 1971 roku „Jedna noc w «Carltonie»” jest nietypową „powieścią milicyjną”. Jej konstrukcja w niczym nie nawiązuje do opowieści o dzielnych funkcjonariuszach MO, którzy z narażeniem życia łapią zbrodniarzy. Jerzy Edigey zastosował w niej bowiem schemat żywcem przejęty z klasycznej literatury brytyjskiej: pułkownik Lasota i podporucznik Klimczak bardzo przypominają Herkulesa Poirota i kapitana Hastingsa.
PRL w kryminale: Równanie z wieloma niewiadomymi
[Jerzy Edigey „Jedna noc w „Carltonie”” - recenzja]
Opublikowana w 1971 roku „Jedna noc w «Carltonie»” jest nietypową „powieścią milicyjną”. Jej konstrukcja w niczym nie nawiązuje do opowieści o dzielnych funkcjonariuszach MO, którzy z narażeniem życia łapią zbrodniarzy. Jerzy Edigey zastosował w niej bowiem schemat żywcem przejęty z klasycznej literatury brytyjskiej: pułkownik Lasota i podporucznik Klimczak bardzo przypominają Herkulesa Poirota i kapitana Hastingsa.
Jerzy Edigey
‹Jedna noc w „Carltonie”›
Nie robił tego wprawdzie zbyt często, ale bywało, że konstruując fabułę kolejnej swojej książki, Jerzy Edigey czerpał inspiracje od klasyków brytyjskiego kryminału. Najbardziej wyrazistym tego przykładem jest opublikowana w 1971 roku w katowickim wydawnictwie Śląsk (w serii, którą potocznie czytelnicy nazywali „Z krukiem” bądź „Z tukanem”) „Jedna noc w «Carltonie»”. Akcja powieści rozgrywa się w ciągu zaledwie kilku godzin, na dodatek w jednym tylko miejsce – tytułowym zakopiańskim pensjonacie (z rzadka nazywanym również hotelem) „Carlton”. Motorem napędowym całej historii są natomiast… przesłuchania prowadzone przez oficerów Milicji Obywatelskiej, którzy starają się rozwikłać zagadkę morderstwa popełnionego na osobie jednego z pensjonariuszy. I chociaż Edigey robi sporo, aby zagmatwać sytuację, przyznam, że nazwisko zabójcy (ze znakiem zapytania, dlaczego – dowiecie się z samej książki) udało mi się – właściwie, jak potem okazało się – odgadnąć mniej więcej w połowie lektury. W jaki sposób? Odpowiadając sobie na jedno proste pytanie: Od kogo przez cały czas, a przynajmniej do tego momentu, autor stara się za wszelką cenę odwrócić uwagę? (Swoją drogą ciekawe, czy Państwo mieli podobnie…)
Nie oznacza to jednak, że „Jednej nocy w «Carltonie»” nie warto czytać. Przeciwnie! To powieść, która zapewnia całkiem godziwą rozrywkę na co najmniej dwa wieczory. Napisana jest sprawnie, a pisarzowi – w przypadku Edigeya to wcale nie było zjawisko powszechne – nie zabrakło tym razem sarkazmu we właściwym odmalowaniu peerelowskiej obyczajowości (choć, gwoli ścisłości, ta z czasów III RP wcale tak się od tamtej nie różni) oraz obrazu elit intelektualnych. Do pensjonatu „Carlton” na wypoczynek przyjeżdżają bowiem nie robotnicy czy urzędnicy, ale osoby o wyższym, przynajmniej jak na Polskę Ludową, statusie społecznym. To – na swój sposób – ośrodek zamknięty, dla znanej od lat klienteli. Nic więc dziwnego, że zdecydowana większość osób, która w październiku zameldowała się u kierownika pensjonatu zna się doskonale. Co jednak wcale nie oznacza, że się lubi lub – tym bardziej – za sobą przepada.
Jerzy Edigey rozpoczyna powieść w klasycznym stylu – od ekspozycji praktycznie wszystkich bohaterów. Stosuje w tym celu prosty zabieg: gdy turyści wracają ze szlaku górskiego, są głodni i zmęczeni, z chęcią zasiadają więc do obiadu. Wszyscy (niemal) pojawiają się przy stole, do tego dochodzą kierownik ośrodka (nieznany z imienia i nazwiska), pokojówka Rózia oraz portier Jasio. Niezwykle ciekawy jest przekrój zawodowy i społeczny bohaterów. Mamy wśród nich panią profesor farmakologii z Białegostoku Marię Rogowiczową i inżyniera z huty we Wrocławiu Adama Żarskiego, początkującą aktorkę Zofię Zachwytowiczową (nazwisko jest jak najbardziej znaczące) i krytyka literackiego Jerzego Krabe, jubilera i metaloplastyka w jednym Mieczysława Dobrozłockiego oraz dziennikarza, który niedawno zaczął swoją przygodę z beletrystyką kryminalną Andrzeja Burskiego, wreszcie przedstawicielkę handlową amerykańskiego koncernu chemicznego Barbarę Miedzianowską i awangardowego malarza-taszystę Pawła Ziemaka. Szybko też dowiadujemy się, kto padnie ofiarą zbrodni.
Nie może bowiem być inaczej. Skoro Edigey już w pierwszym rozdziale poświęca sporo czasu na to, aby wyeksponować osobę i zajęcie Dobrozłockiego – to właśnie on musi zostać skrytobójczo napadnięty. Po posiłku, poproszony przez innych pensjonariuszy, jubiler z Warszawy przedstawia im swoje drogocenne wyroby, które przygotowuje na zbliżającą się wielkimi krokami wystawę we Florencji. Są wśród nich pierścienie z rubinami, jak i kolia wysadzana brylantami. Wartość tych przedmiotów przekracza ówczesny milion złotych. Wystarczająco dużo, aby zaryzykować kradzież, a może nawet morderstwo. I tak właśnie się dzieje. Po obiedzie goście rozchodzą się do swoich pomieszczeń, by ponownie spotkać się parę godzin później na kolacji, a zaraz potem oglądnąć spektakl w ramach
Teatru Sensacji „Kobra” (stąd wiemy, że akcja powieści rozpoczyna się w czwartkowe popołudnie). Tyle że najpierw trzeba uregulować telewizor, za co z wielką ochotą zabiera się inżynier Żarski.
Gdy goście hotelowi schodzą się na kolację, pokojówka Rózia przypomina sobie, że jubiler prosił ją o przyniesienie mu do pokoju herbaty. I to właśnie ona dokonuje makabrycznego odkrycia. Znajduje Dobrozłockiego leżącego na podłodze w kałuży krwi, ewidentnie ktoś rozbił mu głowę jakimś ciężkim przedmiotem, a następnie zrabował klejnoty, o czym świadczy fakt, że zniknęła szkatułka z biżuterią. Profesor Rogowiczowa, mająca także podstawową wiedzę medyczną, stwierdza, że zaatakowany człowiek oddycha, a więc żyje. Natychmiast zostają więc wezwane dwie służby – pogotowie ratunkowe i milicja. Na miejsce zdarzenia przybywa młody oficer, który zaledwie miesiąc wcześniej został absolwentem szkoły w Szczytnie – podporucznik Andrzej Klimczak. Jest przerażony. Jego przełożeni wyjechali właśnie z Zakopanego – komendant powiatowy na urlop, a jego zastępca służbowo do Krakowa. Klimczak bliski jest paniki, lecz na szczęście ma u swego boku doświadczonego sierżanta, który podpowiada mu, że w miejscowym domu wczasowym Ministerstwa Spraw Wewnętrznych wypoczywa pułkownik Edward Lasota z Komendy Głównej MO, będący – uwaga! uwaga! – śledczym do spraw specjalnych.
Podporucznik ma pewne obawy. Nie zna pułkownika. Możliwe, że poproszony o pomoc, nie odmówi jej, ale potem odpowiednio skomentuje fakt, że miejscowi funkcjonariusze nie poradzili sobie z najprostszą nawet sprawą. A takie słowa wypowiedziane przez wysoko usytuowanego oficera mogłyby Klimczakowi nawet zwichnąć karierę. Sierżant zapewnia swego przełożonego, że Lasota nie z takich. I rzeczywiście: pojawia się w „Carltonie”, służy wszelką pomocą i dobrą radą, ale nie ingeruje w przebieg dochodzenia. Raczej skupia się na korygowaniu zbyt daleko idących wniosków zapalczywego podporucznika i schładzaniu jego nazbyt gorącej głowy. Na pewno intrygującym rozwiązaniem, jakie wprowadził Edigey, jest to, że całe śledztwo sprowadza się praktycznie do przesłuchiwania osób związanych z „Carltonem”. Ostateczną konkluzję Klimczak i Lasota muszą wykoncypować na podstawie tego, co usłyszą od potencjalnych świadków (szybko się zresztą okazuje, że każdy z nich ma coś wstydliwego do ukrycia), oraz własnej dedukcji. W pierwszej kolejności trzeba znaleźć odpowiedź na pytanie, czy napastnikiem jest ktoś, kto przyszedł z zewnątrz (są ku temu pewne przesłanki), czy też osoba zamieszkująca pensjonat (na co wskazuje znalezienie młotka, jakim rozbito głowę Dobrozłockiemu, na kanapie w holu).
Apetycznie, prawda?