Zły wybór [Anne Holt „Wybór pani prezydent” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Spośród wszystkich skandynawskich autorów kryminałów, których dzieła dotarły nad Wisłę, Norweżka Anne Holt stara się być najbardziej amerykańską. Wiąże się z tym przede wszystkim wyeksponowanie sensacyjnej akcji kosztem głębi psychologicznej postaci, jak również – co staje się pochodną tego zabiegu – rezygnacja z mrocznego klimatu. W efekcie wychodzą jej bardzo szablonowe powieści, które da się wprawdzie przeczytać, ale trudno je zapamiętać. „Wybór pani prezydent” idealnie wpisuje się w ten schemat.
Zły wybór [Anne Holt „Wybór pani prezydent” - recenzja]Spośród wszystkich skandynawskich autorów kryminałów, których dzieła dotarły nad Wisłę, Norweżka Anne Holt stara się być najbardziej amerykańską. Wiąże się z tym przede wszystkim wyeksponowanie sensacyjnej akcji kosztem głębi psychologicznej postaci, jak również – co staje się pochodną tego zabiegu – rezygnacja z mrocznego klimatu. W efekcie wychodzą jej bardzo szablonowe powieści, które da się wprawdzie przeczytać, ale trudno je zapamiętać. „Wybór pani prezydent” idealnie wpisuje się w ten schemat.
Anne Holt ‹Wybór pani prezydent›Pierwszą bohaterką stworzoną przez Anne Holt – prawniczkę z wykształcenia, która ma w swoim curriculum vitae zapisany nawet epizod polityka (na przełomie 1996 i 1997 roku przez trzy miesiące pełniła funkcję ministra sprawiedliwości i policji) – była ambitna oficer policji w Oslo Hanne Wilhelmsen. Ta zdeklarowana, podobnie zresztą jak sama panna Holt, lesbijka pojawiła się w siedmiu powieściach Norweżki, po czym – z powodu tragicznego wydarzenia, które miało miejsce podczas służby – została przez nią odesłana na rentę. Pisarka nie zdecydowała się jednak na zakończenie kariery beletrystki, a jedynie sięgnęła po nowe postacie. Tym razem była to mocno doświadczona przez życie „para po przejściach”: oficer Kripos, czyli Centralnej Policji Kryminalnej, komisarz Yngvar Stubø (wdowiec, który w tragikomicznym wypadku stracił nie tylko żonę, ale i dorosłą już córkę) oraz pani psycholog po zorganizowanych przez amerykańskie Federalne Biuro Śledcze (FBI) kursach dla policyjnych profilerów Inger Johanne Vik (a jednocześnie matka przez długi czas samotnie wychowująca upośledzoną umysłowo dziewczynkę). Poznali się przy okazji rozwiązywania przez Yngvara sprawy seryjnego mordercy dzieci (vide wydana w Polsce przed dwoma laty przez oficynę Jacka Santorskiego powieść „To co moje” z 2001 roku), wkrótce też zostali parą, w efekcie czego na świat przyszła córeczka Ragnhild. Przebywająca na urlopie macierzyńskim Inger Johanne pomogła swemu partnerowi wyjaśnić, choć bez spektakularnego sukcesu, zagadkę morderstw popełnianych na norweskich celebrytach, co Anne Holt opisała w „ To, co się nigdy nie zdarza” (2005). Jak się jednak później okazało, najtrudniejsze wyzwanie było dopiero przed nimi. „Wyborowi pani prezydent” Norweżka postanowiła – wzorem Szweda Henninga Mankella (vide „ Zapora”, „ Chińczyk”) – nadać ogromny rozmach. Dlatego też akcja rozpięta została pomiędzy trzema kontynentami: Ameryką Północną (Waszyngton i prowincjonalne Farmington w stanie Maine), Azją (Rijad w Arabii Saudyjskiej) oraz Europą (norweskie Oslo). Preludium do właściwej intrygi stanowi zaś odbywające się 20 stycznia 2005 roku zaprzysiężenie nowego, czterdziestego czwartego prezydenta Stanów Zjednoczonych, którym wybrana została – uwaga! – mająca norweskie korzenie pani Helen Lardahl Bentley. Wybór kobiety na przywódcę największego mocarstwa świata zogniskował oczywiście uwagę wszystkich: od Chin po Meksyk oraz od Grenlandii po Republikę Południowej Afryki. Transmitowaną przez chyba wszystkie stacje telewizyjne globu uroczystość szczególnie uważnie oglądają jednak, oczywiście poza samymi Amerykanami, przede wszystkim Norwegowie oraz pewien mieszkaniec Rijadu, Abdallah al-Rahman. I nie w tym nic dziwnego. Al-Rahman to bowiem, choć muzułmanin, światowiec w każdym calu, kształcił się przecież w najbardziej renomowanych szkołach i uczelniach Zjednoczonego Królestwa i USA; teraz prowadzi interesy w najdalszych nawet zakątkach Błękitnej Planety. Ma ogromne pieniądze, wpływy, talent i… pewien plan, który – jak mniema – pozwoli mu wziąć odwet na tych, którzy przed laty skrzywdzili jego brata. A że w dzieciństwie bawił się w piaskownicy z samym Osamą bin Ladenem – należy się go bać! Tymczasem prezydent Bentley, umościwszy się na „tronie” w Białym Domu, postanawia odbyć wreszcie pierwszą podróż zagraniczną. Jej celem staje się – a jakże! – ojczyzna przodków. Do kraju fiordów przybywa w wigilię święta narodowego Siedemnastego Maja, kiedy to dumni potomkowie wikingów obchodzą rocznicę wydarzeń z 1814 roku, związanych z zerwaniem odwiecznej unii z Danią i uchwaleniem konstytucji (mówiąc na marginesie, wbrew pozorom Norwegia nie odzyskała jeszcze wtedy pełnej suwerenności, zawarła bowiem jednocześnie unię personalną ze Szwecją, która przetrwała aż do początków XX wieku). To ważny gest, ale przysparzający zarazem Skandynawom ogromnych problemów logistycznych. Trzeba zapewnić pani prezydent bezpieczeństwo, a przecież wszyscy wiedzą, że z racji pełnionej funkcji jest ona głównym celem ataku wszelkiej maści terrorystów i wywrotowców. I to najgorsze właśnie się ziszcza. Kiedy we wtorkowy poranek 17 maja do hotelowego pokoju Bentley wkraczają ochroniarze, nikogo w nim nie zastają, na stole leży zaś kartka z krótkim, ale za to bardzo konkretnym przesłaniem: „Mamy ją. Skontaktujemy się”. Jeszcze tego samego dnia do centrali norweskiej służby bezpieczeństwa spływają informacje od przypadkowych osób, jakoby nad ranem widzieli oni panią prezydent wsiadającą w towarzystwie dwóch mężczyzn do niebieskiego forda. Każdą z wiadomości trzeba szczegółowo sprawdzić. Kiedy policja zaczyna przyglądać się bliżej zeznaniom świadków oraz analizować zapisy z kamer przemysłowych, okazuje się, że coś tu wyraźnie nie gra. Pierwszym, który, przypadkowo zresztą, zwraca na to uwagę, jest komisarz Yngvar Stubø; robi tym samym pierwszy krok na drodze do oficjalnego włączenia go do śledztwa. Prosi o to także przysłany z Waszyngtonu szef Secret Service Warren Scifford, przed laty wykładowca w Akademii FBI w Quantico, w której studiowała psychologię Inger Johanne Vik. Yngvar wie, że jego obecną żonę i Warrena łączył niegdyś ognisty romans, choć nie zna dramatycznych szczegółów jego zakończenia. I chociaż współpraca ze Sciffordem średnio mu się uśmiecha, nie może nie wykonać rozkazu przełożonych, czym z kolei naraża się Inger Johanne. Ta, uznając postępowanie męża za nielojalność, zabiera bowiem Ragnhild i wyprowadza się z domu. Dokąd? Do znanej z wcześniejszych powieści Anne Holt Hanne Wilhelmsen. Męża jednak nie informuje o tym, gdzie znalazła bezpieczną przystań na najbliższe dni, co prowadzi do poważnych komplikacji w dalszym ciągu dochodzenia. Norweska policja i amerykańscy agenci muszą odpowiedzieć sobie na kilka zasadniczych pytań: Kto i dlaczego porwał panią prezydent? Jak również: W jaki sposób to się stało? I gdzie została ukryta? Śledztwo, początkowo nieznośnie się wlokące, z biegiem czasu nabiera rumieńców i zostaje zwieńczone odpowiednio wystrzałowym – i to dosłownie – finałem. Czyli… mówiąc jednym słowem: Super!? Jednak nie. „Wybór pani prezydent”, choć czyta się łatwo i przyjemnie, nie trzyma w napięciu. I to z kilku istotnych powodów. Przede wszystkim niezbyt mądrze, jak na sytuację, w której się znaleźli, zachowują się główni bohaterowie dramatu. Najmniej zastrzeżeń można mieć do biednego i nieco skołowanego komisarza Stubø, który znajduje się między młotem (Scifford) a kowadłem (Vik). Ale już postępowanie Inger Johanne i prezydent Bentley jest kompletnie irracjonalne i niewytłumaczalne. Owszem, gdyby takie nie było, intryga zostałaby zapewne rozwiązana w ciągu zaledwie kilku godzin i Holt nie miałaby w zasadzie o czym pisać. Pytanie tylko, czy to jest wystarczające usprawiedliwienie dla mnożenia niedorzeczności i sztucznego komplikowania fabuły? Jak w wielu kryminałach skandynawskich autorów, również w „Wyborze…” okazuje się, że źródła intrygi tkwią w odległej i nie do końca nieskazitelnej przeszłości bohaterów. Tyle że w tym wypadku ta głęboko skrywana Tajemnica (sic!, przez duże „T”) sprawia wrażenie wyjątkowo mocno naciąganej. Z kolei dyżurny czarny charakter praktycznie do samego końca wzbudza sympatię. I mimo że czytelnik zdaje sobie sprawę z tego, że został on z rozmysłem przedstawiony tak, by złamać konwencję i schemat, to podświadomie tęskni za bandytą, nawet i najmilszym w obejściu, który jednak będzie choć odrobinę przerażał. Umieszczenie akcji w różnych miejscach globu, co mogło być dodatkową atrakcją książki, okazało się zupełnie zbyteczną fanaberią, bo tak naprawdę absolutnie nic z tego nie wynika. Rozmach powieści jest tym samym sztucznie napompowany. To, co bez większych wpdaek udało się Mankellowi w „ Chińczyku”, znajdując pełne uzasadnienie w fabule, dla Anne Holt okazało się przeszkodą nie do wzięcia. Jakby tego było mało, wiele wątków „Wyboru pani prezydent” trzyma się kupy jedynie na słowo honoru; całość wygląda zatem jak domek z kart, który grozi zawaleniem przy lekkim nawet chuchnięciu. Gdyby przerobić to na scenariusz filmowy, otrzymalibyśmy średniej jakości thriller polityczny formatu telewizyjnego. Podsumowując: Dolne rejony klasy B. Tłumaczka natomiast, pani Iwona Zimnicka, powinna jak ognia wystrzegać się formy „całkiem po prostu”, która powoli staje się jej znakiem rozpoznawczym, o czym mogą przekonać się ci, którzy są już także po lekturze „ Pierwszego śniegu” Jo Nesbø.
|