Z krain odległych i baśniowych...Niemało jest takich zespołów jak brytyjska SPIROGYRA. Chociaż swego czasu cieszyły się – przynajmniej w określonych środowiskach – ogromną popularnością, nigdy nie osiągnęły wielkiego sukcesu komercyjnego. Dziś odeszły już prawie całkowicie w zapomnienie. Pamiętają o nich bowiem jedynie najbardziej zagorzali fani…
Sebastian ChosińskiZ krain odległych i baśniowych...Niemało jest takich zespołów jak brytyjska SPIROGYRA. Chociaż swego czasu cieszyły się – przynajmniej w określonych środowiskach – ogromną popularnością, nigdy nie osiągnęły wielkiego sukcesu komercyjnego. Dziś odeszły już prawie całkowicie w zapomnienie. Pamiętają o nich bowiem jedynie najbardziej zagorzali fani… Grupa powstała w końcu lat 60. w Canterbury. Co absolutnie nie dziwi, bowiem tamtejsze środowisko artystyczne – w tym i muzyczne – wydało wówczas na świat całą masę wspaniałych kapel, którym dane było stworzyć podwaliny pod brytyjską odmianę progresywnego jazz-rocka: SOFT MACHINE, NUCLEUS, CAMEL, HENRY COW i inne. Różnie potoczyły się w późniejszych latach kariery tych wykonawców; jedni zapisali się na trwałe w historii rocka, nazwijmy umownie, symfonicznego (jak np. grupy dowodzone przez Kevina Ayersa i Andrew Latimera), inne – choć ich wpływ na rozwój art-rocka i jazz-rocka był niepodważalny – okazały się być jedynie efemerydami. Do nich zaliczyć trzeba również zespół SPIROGYRA (którego w żadnym wypadku – mimo podobieństwa nazw – mylić nie należy z typowo jazzową formacją SPYRO GYRA). Grupę powołał do życia gitarzysta i wokalista Martin Cockerham, młody i niezwykle zdolny człowiek, zafascynowany nie tylko brytyjskim folklorem, ale również muzyką dawną. Przez kilka miesięcy szukał wśród studentów potencjalnych współpracowników – ludzi, którzy podzielaliby jego muzyczne i kulturowe fascynacje. Wreszcie znalazł ich. Nowymi członkami zespołu zostali: piękna i obdarzona anielskim wprost głosem Barbara Gaskin oraz dwaj hippisujący młodzieńcy, basista Steve Borrill i Julian Cusack (skrzypek i pianista w jednej osobie). W ten sposób powstał zespół, który krytycy natychmiast określili mianem jednego z najważniejszych przedstawicieli „New British Folk Rock”. Grupa rzeczywiście czerpała inspiracje z brytyjskiej muzyki ludowej; jednakże – zarówno w warstwie muzycznej, jak i tekstowej – sięgała znacznie głębiej, niż większość współczesnych jej wykonawców z tego samego kręgu: odnosiła się wprost do magicznych, baśniowych opowieści z czasów średniowiecza (popularnie zwanych na Wyspach „fairy-tales”). Tworzyła spokojne, melancholijne piosenki, które dzisiaj spokojnie moglibyśmy określić mianem poezji śpiewanej. Takie zaszufladkowanie ułatwia poniekąd instrumentarium zespołu; muzycy korzystali bowiem tylko i wyłącznie z instrumentów akustycznych. Nie brakowało jednak w ich muzyce również elementów czysto rockowych. Szaleńcze improwizacje skrzypiec, przebogate – nieomal „symfoniczne” – aranżacje przywodziły na myśl dokonania JETHRO TULL. Dlatego też płyty SPIROGYRY znaleźć można najczęściej na półce z klasycznym rockiem progresywnym. Wzlot i upadek Pierwszymi odbiorcami muzyki zespołu byli stali bywalcy klubów studenckich. Folk-rock był wtedy na czasie (triumfy w Wielkiej Brytanii święciła już nie tylko wspomniana wyżej kapela Iana Andersona, ale także FAIRPORT CONVENTION; z drugiej strony Oceanu natomiast swoją uwagę w stronę rocka kierowali i Bob Dylan, i duet Simon & Garfunkel), a więc koncerty tego typu zespołów przyciągały dość liczną publikę. SPIROGYRA, chociażby z uwagi na urodę Barbary, mogła liczyć na jeszcze większą uwagę. Ale broniła się także sama muzyka, niemal w całości autorstwa Martina. Entuzjastycznie przyjmowany przez rosnące grono fanów, zespół szybko zwrócił na siebie uwagę „łowców talentów”. Pierwsza zgłosiła się wytwórnia B&C Records i ona też wydała debiutancki album Martina, Barbary, Steve’a i Juliana – zatytułowany „St. Radigunds”. Materiał nagrany został w londyńskich studiach wiosną (w maju i czerwcu) 1971 roku, w sprzedaży pojawił się natomiast jesienią. Dziennikarze odnieśli się doń z szacunkiem, zwracając uwagę zwłaszcza na udany melanż muzyki klasycznej (czasów elżbietańskich) ze współczesnym rockiem. Do zespołu przylgnęła też, niezbyt chyba adekwatna (i zdecydowanie spłycająca jego przesłanie), etykietka „romantycznego rocka”. Album, mimo że sprzedał się w ilości ponad 200.000 egzemplarzy, nie trafił jednak na listę przebojów. Byli lepsi. Rok później (1972) ukazała się na rynku druga płyta SPIROGYRY. Nosiła ona tytuł „Old Boot Wine„ i nagrana została w mocno rozszerzonym, w porównaniu z debiutem, składzie. Grono dotychczasowych muzyków powiększył bowiem Mark Francis, grający na gitarze, organach i fortepianie, udzielający się zresztą również wokalnie. Liczna była także grupa współpracowników, wśród których znaleźli się m.in. bębniarz Dave Mattacks (którego usłyszeć można już na debiutanckim krążku), wiolonczelista Alan Laing oraz Rick Biddulph, jedna z czołowych postaci tzw. „sceny Canterbury”, tutaj grający na mandolinie. Drugi longplay, zgodnie z panującą ówcześnie modą, zdradzał jeszcze większe inspiracje folkowe. Trasa promocyjna po klubach studenckich, chociaż – jak za dawnych czasów – przyjęta została owacyjnie, nie wpłynęła jednak na poprawienie pozycji zespołu na muzycznym rynku. „Old Boot Wine”, o dziwo, sprzedawał się gorzej niż „St. Radigunds”. Być może właśnie brak sukcesu komercyjnego wpłynął na decyzje Steve’a Borilla i Juliana Cusacka o odejściu od grupy – obaj panowie postanowili wrócić na uczelnię i dokończyć przerwane studia. Życie po „śmierci” W końcu roku 1972 SPIROGYRA była więc duetem, który tworzyła niezwykle dobrana para: Martin Cockerham i Barbara Gaskin. Okazjonalnie współpracowali z nimi następujący muzycy: Stan Sulzman (flet), Henry Lowther (trąbka), John Boyce (wiolonczela) oraz – znany już dobrze – Dave Mattacks. Ich też usłyszeć można na – wydanej w 1973 roku – trzeciej (i ostatniej) płycie zespołu „Bells, Boots & Shambles„, której produkcji podjęli się… panowie Borrill i Cusack. Był to już jednak łabędzi śpiew SPIROGYRY. Piosenki, choć nadal romantyczne i melancholijne, bliższe już były stylistyce popu aniżeli folk-rocka. Powoli mijała moda na taką muzykę. Nic więc dziwnego, że rok później zespół rozpadł się. Martin odszedł w zapomnienie; nie zarzuciła natomiast muzycznej kariery Barbara. U schyłku lat 70. nagrywała z Billem Brufordem (m.in. perkusistą KING CRIMSON, U.K. i YES) – efektem ich współpracy były albumy „One Of A Kind” (1979) i „Gradually Going Tornado” (1980). W połowie lat 80. stworzyła natomiast kolejny, również bardzo udany, muzyczny duet – tym razem z klawiszowcem Dave’em Stewartem (niegdyś podporą zespołów ARZACHEL, EGG, HATFIELD AND THE NORTH i NATIONAL HEALTH; natomiast nie Eurythmics – to inny Dave Stewart). Do początku następnej dekady wydali razem pięć dużych płyt: „Up >From The Dark” (1985), „Broken Records – The Singles” (1986), „As Far As Dreams Can Go” (1987), „The Big Idea” (1990) oraz „Spin” (1991), które nie osiągnęły jednak większego sukcesu. Umiarkowaną popularnością cieszyła się jedynie, wydana w roku 1985 na singlu, piosenka „Leipzig”. 10 sierpnia 2003 |
W połowie lat 70. zespół Can zmienił wydawcę. Amerykanów z United Artists zastąpili Brytyjczycy z Virgin. Pierwszym albumem, jaki ujrzał światło dzienne z nowym logo na okładce, był „Landed” – najsłabszy z wszystkich dotychczasowych w dorobku formacji z Kolonii.
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj album z „trzecionurtowymi” kompozycjami Pavla Blatnego w wykonaniu Orkiestry Gustava Broma.
więcej »Pierwsza nagrana po rozstaniu z wokalistą Damo Suzukim płyta Can była dla zespołu próbą tego, na co go stać. Co z tej próby wyszło? Cóż, „Soon Over Babaluma” nie jest może arcydziełem krautrocka, ale muzycy, którzy w składzie pozostali, czyli Michael Karoli, Irmin Schmidt, Holger Czukay i Jaki Liebezeit, na pewno nie musieli wstydzić się jej.
więcej »Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
Kto nie ryzykuje, ten… w spokoju nie żyje
— Sebastian Chosiński
W starym domu nie straszy
— Sebastian Chosiński
Czas zatrzymuje się dla jazzmanów
— Sebastian Chosiński
Płynąć na chmurach
— Sebastian Chosiński
Ptaki wśród chmur
— Sebastian Chosiński
„Czemu mi smutno i czemu najsmutniej…”
— Sebastian Chosiński
Pieśni wędrujące, przydrożne i roztańczone
— Sebastian Chosiński
W kosmosie też znają jazz i hip hop
— Sebastian Chosiński
Od Bacha do Hindemitha
— Sebastian Chosiński
Z widokiem na Manhattan
— Sebastian Chosiński