50 najlepszych płyt muzycznych 2017 rokuEsensja50 najlepszych płyt muzycznych 2017 rokuPiotr ‘Pi’ Gołębiewski Śledzę na bieżąco dokonania Feist (nie jest tego znów tak wiele), ale wolta stylistyczna, jaką zaproponowała na „Pleasure” zaszokowała nawet mnie. To już nie jest łagodne, poprockowe granie z „The Reminder”, a surowy, gitarowy atak jak z pierwszych płyt PJ Harvey. Z początku może nawet odrzucić, ale kto powiedział, że muzyka zawsze musi być łatwa i przyjemna. Najważniejsze by były w niej emocje, a tych nie brakuje. Głównie takich, o których się nie mówi. Tymczasem Feist nie tylko potrafi o nich opowiadać swoim ciepłym głosem, ale także je wykrzyczeć. Tego jeszcze na jej poprzednich krążkach nie było. Sebastian Chosiński Spidergawd bezwzględnie zasługuje na miano supergrupy – nie tylko dlatego, że od zarania istnienia zespół tworzą muzycy doskonale znani z innych norweskich formacji rockowych, ale również z uwagi na prezentowany poziom artystyczny. Każda z kolejnych płyt zespołu wybijała się zdecydowanie ponad średnią – i nie inaczej jest z najnowszą produkcją kwartetu. Mimo oczywistych inspiracji dokonaniami zespołów hardrockowych i psychodelicznych sprzed kilku dekad, o twórczości Spidergawd na pewno nie można powiedzieć, że jest wtórna. Broni się także przebojowością i wieloma smaczkami, spośród których najistotniejszym jest wykorzystanie saksofonu. Cała recenzja tutaj. Przemysław Pietruszewski Nicolas van Meirhaeghe to bardzo płodny artysta. Zamiast typowych dla niego elektronicznych wsamplowanych bitów postanawia uderzyć w bardziej dostojne brzmienia. 11 album to raptem dwa utwory, a ich masywne konstrukcje wymagają skupienia, bo pomimo oszczędnej, dark ambientowej formy, dźwięki często zahaczają o post-industrialny klimat. „Lueur” czerpie garściami od swoich kolegów z niestety już zamkniętej wytwórni Cold Meat Industry. Jeśli ktoś zasłuchuje się w takich zespołach jak Ordo Rosarius Equilibrio, Raison D’Etre czy Deutsch Nepal poczuje się jak w niebie. Choć kierunek obrany na płycie zbliża ją bardziej w rejony czarnej dziury. Suspens budowany jest bardzo długo, a same wokalizy mogą mocno kojarzyć się blackmetalowymi projektami. Warto dać „Lueur” szansę bo brzmi niczym zła siostra bliźniaczka Dead Can Dance. Przemysław Pietruszewski Problem z drugą płytą jest zazwyczaj taki. Albo nagrywa się mamoniowatą kopię debiutu ku uciesze fanów, albo rozwija się formułę debiutu. „The Underside of Power” nadal garściami czerpie z proto-punka, muzyki lat 70. Nadal Fisher hipnotyzuje swoim gospelsko-profetycznym głosem, choć jakby ucieka w stronę bardziej piosenkową. Mniej tutaj nieokiełznanego diabolicznego bluesa, więcej synthpopowych melodi przeplatanych sążnistymi elektronicznymi bitami. Nadal eklektyczna oprawa pracuje niczym dobrze naoliwiona maszyna. Nadal ciężko zdefiniować przynależność gatunkową. Jednak całościowo odczuwa się brak spontaniczności jaki towarzyszył pierwszemu wydawnictwu. Może po prostu zespół dojrzał i zaaranżował kompozycje bardziej klarownie? To jest chyba odpowiednie słowo podsumowujące krążek. Zamiast rozedrganej intensywności i apokalipsy dostaliśmy diabła w smokingu palącego cygaro. To nadal zaskakująco bardzo dobra płyta, tylko akcenty rozłożone zostały inaczej. A jeśli komuś przeszkadza zło pod krawatem, zawsze może wrócić do dzikiego debiutu. Warto jednak pamiętać, że Algiers już teraz zapisuje się jako jedno z najciekawszych odkryć w muzyce ostatnich lat. Piotr ‘Pi’ Gołębiewski Gizmodrome to najbardziej nieoczekiwana supergrupa, jaka pojawiła się w zeszłym roku. W jej skład wchodzą Stewart Copeland, były perkusista The Police, Adrian Belew, wieloletni gitarzysta i trzon King Crimson, Mark King, basista Level 42 i włoski pianista jazzowy Vittorio Cosma. Nagrany przez nich album stanowi niezwykłe połączenie stylów, w jakich na co dzień poruszają się muzycy, a jednocześnie rzecz bardzo świeża i energetyczna. mamy więc i trochę jazzu, i rocka, i funky, a także delikatne eksperymenty z dźwiękiem. Co ważne żaden z panów nie góruje nad pozostałymi i łaczy ich unikatowa wręcz harmonia. poza tym już dawno nie słyszałem aby Copeland i Belew byli w tak dobrej formie. Pozycja nie tylko dla miłośników wyżej wymienionych grup. Przemysław Pietruszewski Największą wadą i zaletą albumu jest jego jednostajne tempo. Przypomina to tlącego się z wolna papierosa odstawionego gdzieś daleko na popielniczce. Chciałoby się wyciągnąć rękę i wciągnąć cały ten żar do płuc, aby wywołać efekt kaszlu, albo po prostu zgasić go natychmiastowo. Lekko drgająca gitara basowa zahacza swoim monotonnym rytmem o klimat rodem z Twin Peaks. Ale nie dajcie się zwodzić, bo debiut Amerykanów nie ma powodować niepokoju. Brakuje trochę żywszej melodii, choć zapewne nie o to chodziło muzykom, a już w szczególności androgyniczny acz czarujący wokal Grega Gonzalesa wskazuje na spokojne romantyczne uniesienia z pogranicza snu i jawy. Tutaj z pewnością nie dacie się zwodzić po raz drugi. Przy pierwszym kontakcie możecie poczuć się nieswojo. W głowie cały czas tli się myśl, że może to jednak kobieca wrażliwość dyktuje tempo całości. Choć nigdy nie ma się drugiej okazji, żeby zrobić pierwsze wrażenie, to jednak po powtórnym odsłuchaniu płyty rozmarzony klimat zaczyna bardzo przyjemnie układać się w głowie. Niespieszne tempo i oniryczna atmosfera przywodzi na myśl australijski zespół HTRK. Tyle, że tam seksualne napięcie można było zdrapywać z każdego dźwięku. „Cigarettes after sex” jak w miłości tantrycznej potrzebuje czasu i cierpliwości. Piotr ‘Pi’ Gołębiewski Wielce niepokojące jest to, że piosenkę z najlepszym polskim tekstem 2017 roku zaśpiewał Czech. Chodzi oczywiście o „Czarną dziurę”. Reszta płyty „Poruba” jest już w języku naszych południowych sąsiadów, niemniej przy odrobinie dobrej woli sporo można zrozumieć. Najważniejsze jest jednak to, że pomimo dość ascetycznego akompaniamentu, Nohavica stworzył trzynaście pięknych pieśni, które w jego wyjątkowej interpretacji chwytają za serce. Bez wątpienia jest to jedna z jego najlepszych płyt, po którą spokojnie mogą sięgnąć także ci, którzy wcześniej nie mieli styczności z twórczością barda. Sebastian Chosiński Przed paroma laty świat jazzowy oszalał na punkcie kolejnych wcieleń prowadzonej przez szwedzkiego saksofonistę Martina Küchena grupy Angles. Ale też trudno się dziwić, skoro nadzwyczaj udanie łączyła ona w swojej muzyce bigbandowy rozmach z modern jazzem z lat 60. ubiegłego wieku i jak najbardziej współczesnym jazzem improwizowanym. Na dodatek Szwed sukcesywnie poszerzał skład formacji, wzbogacał tym samym jej brzmienie, czyniąc z niej ostatecznie małą orkiestrę. Sesja nagraniowa, podczas której powstał najnowszy materiał Angles 9, trwała zaledwie jeden dzień – 30 maja ubiegłego roku – a spotkanie artyści wyznaczyli sobie w podsztokholmskim Sickla. Biorąc pod uwagę, że rejestracja nagrań odbyła się praktycznie na żywo, muzycy musieli być do niej perfekcyjnie przygotowani. Ale czy to może dziwić, skoro prawie każdy z nich to postać na skandynawskiej scenie jazzowej wielce znacząca? Nie da się też ukryć, że Martin Küchen ma wielki dar do komponowania zapadających w pamięć i chwytających za serce melodii, a jeśli dodać do tego jeszcze porywające aranżacje zespołowe – otrzymujemy dzieło, które poraża zarówno na poziomie emocjonalnym (angażując słuchacza w stu procentach), jak i wykonawczym (perfekcyjna sekcja dęta wsparta świetnie zgraną sekcją rytmiczną i doprawiona smaczkami w postaci fortepianu i wibrafonu). Cała recenzja tutaj. Przemysław Pietruszewski „Granit” to doskonały punkt wyjścia dla wszystkich punkowców do poznania jazzu, a dla wszystkich jazzmanów do poznania punka. Choć wrzucanie ich do konkretnego gatunkowego tygla jest dla nich krzywdzące, to inspiracji i zaproszonych gości już ukryć się nie da. Trzaska, Walicki czy Ziętek wypełniają plan swoimi yassowymi improwizacjami. Ale jeśli już pojawia się gdzieś kontrabas, trąbka czy saksofon to duet Witkowski i Salomon trzymają wszystko w ryzach, tak aby zbilansować udział instrumentów. Ta multimieszanka kompozycyjna, pomimo prostej struktury wabi słuchacza swoistym dance macabre. Tematyka płyty w dużej mierze ociera o motywy śmierci, ale w kontekście piosenkowych aranżacji, bliżej jej do tragifarsy czy czarnego humoru niż poważnych rozważań o życiu po życiu. Nad całością unosi się folkowy szlif, mocno osadzony w kulturze polskiej i co jakiś czas hałaśliwie daje o sobie znać. Mocniejszych uderzeń na „Granicie” jest co prawda jak na lekarstwo, a sama płyta jest z gatunku tych kontemplacyjnych. Więc jeśli znudził wam się odgrywany któryś raz z rzędu „Marsz Żałobny” Chopina, posłuchajcie tej płyty. Najlepiej chowając się na kolejny rok w urnie. Piotr ‘Pi’ Gołębiewski Zanim zacznie się mówienie o tym, że nasz zwycięzca to nic nowego pod słońcem, spieszę powiedzieć, że… owszem. Electric Moon na „Sturdust Rituals” prochu nie wymyślili. Wciąż grają vintage’owo brzmiący space rock, ale nie w tym rzecz. Chodzi o to jak go grają! A to już maestria na najwyższym, światowym poziomie. Na płycie nie znajdziemy ani jednego zmarnowanego dźwięku. Każde zgrzytnięcie gitary, każdy dźwięk sitaru tworzy niezwykły klimat, który raz jest potęgowany przez ostre partie instrumentów, a raz płynie spokojnie, niczym w krainie łagodności. Tradycyjnie wygląda również podział utworów. Odpalając album można poczuć się, jakbyśmy obcowali z reedycją winylu, albowiem pierwsze trzy utwory są bardziej zwarte, natomiast ostatni, który zajmowałby całą stronę czarnego krążka trwa ponad 22 minuty. Gdyby faktycznie został on nagrany w latach 70., dziś mówiłoby się o nim jako o żelaznej klasyce. Electric Moon rzadko wchodzą do studia (ostatni krążek nagrali w 2011 roku), preferując granie na żywo, czasem jednak muszą jakoś urozmaicić setlistę. Wplatając w nią fragmenty „Stardust Rituals” bez wątpienia spowodują, że scena z nimi odleci daleko w kosmos. |
"ale tak mogą pisać tylko osoby, które niczego poza boysbandem Dave Gahana nie słyszeli".
Myślałem, że to jest poważny portal a ludzie piszący o muzyce mają o niej choć śladowe pojęcie. Myliłem się.
"Violator" dziełem boysbandu... Ciekawe co jeszcze jest dziełem boysbandu? "Master of Puppets"? "Dark Side of the Moon"? Kpię, ale tego nie można brać na poważnie.
A jeśli celebrytka Lorde jest na 36 miejscu to Ulver zasługuje na co najmniej 10 miejsce. Najlepsza popowa płyta od lat.
@zyx: to było napisane bardziej z przekory, bo w co drugiej recenzji każdy pod Ulver podpina tylko Depeche Mode, co jest krzywdzące zarówno dla jednych i drugich. Cenię ich bardzo, zarówno za starsze jak i nowsze płyty, ale "Violator" nie jest ich najlepszym długograjem.
@Miekko Pallbearer to był dobry na debiucie. W tym roku zdecydowanie w doom metalu karty rozdał The Ruins Of Beverast
@Przemek
Nie zakumałem. Faktycznie, porównywanie Ulver TYLKO do Depeche Mode w recenzjach czy wywiadach dotyczących ostatniej płyty rzuca się w oczy i jest irytujące. Zresztą sam Kristoffer Rygg wskazuje na trochę inne inspiracje: Kate Bush czy Tears For Fears.
A co do "Violatora" - dla mnie to nie tylko zdecydowanie najlepsza płyta DM, ale jedna z najlepszych płyt w ogóle. Ich ostatnie albumy nie powalają, choć trzeba przyznać, że jak na zespól z takim stażem starają się nie odcinać kuponów. Dobre i to.
@zyx
Właśnie o to mi chodziło. Odnośnie Depeche Mode. Ja bardzo się cieszę że ostatnie płyty bardziej poszły w stronę Kraftwerk i tej transmechanicznej nuty. Do takiej "Sounds of The Universe" bardzo długo się przekonywałem, ale dzisiaj uważam że to jest jedna z ich najlepszych płyt w ogóle, głownie przez źródło inspiracji które wspomniałem wyżej.
"Violator" oczywiście też cenię, ale na mnie bardziej działa "Music for the Massess" głównie przez to, że nie wpisuje się tak koniunkturalnie w "piosenkowe" lata 80. To jest wyjście poza schemat, które chciałbym aby w ich zespole pojawiało się na każdej płycie. Niestety ostatnio idzie im to gorzej.
@Przemek
U mnie "Music..." jest na drugim. Tam jest rzeczywiście dużo eksperymentowania w sferze produkcyjnej, brzmieniowej. Choćby takie "To Have And To Hold" - niesamowity numer, sprawdziłby się jako podkład do jakiegoś horroru. Ale za to "mieszanie" chyba był głównie odpowiedzialny Alan Wilder, po jego odejściu brzmienie zespołu nie jest już tak frapujące i dopracowane. Abstrahując od tego, że Martin Gore swoje najlepsze utwory tez już skomponował.
Jeszcze co do ostatnich płyt - faktycznie, chyba inspiracja Kraftwerk jest na nich bardziej widoczna, ale to żenienie bluesa z elektroniką tez już jest u nich pewnym schematem. Ja bym chciał więcej utworów jak "Scum". Może jak by za produkcję wziął się Atticus Ross(a były takie plotki)...
Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj najbardziej jazzrockowy longplay czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma.
więcej »Longplayem „Future Days” wokalista Damo Suzuki pożegnał się z Can. I chociaż Japończyk nigdy nie był wielkim mistrzem w swoim fachu, to jednak każdy wielbiciel niemieckiej legendy krautrocka będzie kojarzył go głównie z trzema pełnowymiarowymi krążkami nagranymi z Niemcami.
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj wspólny album czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma i kanadyjskiego trębacza Maynarda Fergusona.
więcej »Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
Pakiet startowy: 50 najlepszych utworów Kazika według czytelników Esensji
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Wybierz najlepsze utwory Kazika!
— Esensja
Weekendowa Bezsensja: 60 najgorszych okładek płyt 2017 roku
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Tu miejsce na labirynt…: Zgrzytliwa psychodelia prosto z Raju
— Sebastian Chosiński
Nie przegap: Lipiec 2017
— Esensja
Tu miejsce na labirynt…: Pożegnanie z legendą
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Z głowami w gwiazdach…
— Sebastian Chosiński
Nie przegap: Maj 2017
— Esensja
Koniec jest blisko. Coraz bliżej…
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Prawdziwe oblicze pana Haydena. Petera Haydena!
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Może i vintage, ale jaki nowoczesny!
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: W oczekiwaniu na… pierwszy śnieg
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Zmiany, które wychodzą na dobre
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Nie gaście tego pożaru!
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Koniec wieczności i wieczność bez końca
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Dzisiaj słuchaj tak, jakby jutro miał być koniec świata
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Żywy! Jeszcze żywszy. Ciężki! Jeszcze cięższy
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Idealna kompania: ośmiu Szwedów i Norweg
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Powrót ludzi zwanych Pająkami
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Gdyby Coltrane kochał krautrock…
— Sebastian Chosiński
Wybierz najlepsze utwory Kazika!
— Esensja
50 najlepszych płyt 2018 roku
— Esensja
Zmarł Zbigniew Wodecki
— Esensja
Chris Cornell nie żyje
— Esensja
Music For Mr. Fortuna - konferencja prasowa
— Esensja
50 najlepszych płyt 2014
— Esensja
Moda na Castle Party
— Esensja
Wybierz najlepsze utwory Black Sabbath bez Ozzy’ego!
— Esensja
Wybierz najlepsze utwory Metalliki!
— Esensja
Masha Qrella - trasa koncertowa
— Esensja
Brak na tej liście najnowszej płyty Pallbearer jest wręcz szokujący. G... warta taka lista :).