Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 29 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Muzyka

Magazyn CCXXXV

Podręcznik

Kulturowskaz MadBooks Skapiec.pl

Nowości

muzyczne

więcej »

Zapowiedzi

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup

50 najlepszych płyt muzycznych 2017 roku

Esensja.pl
Esensja.pl
« 1 2 3 4 5 »

Esensja

50 najlepszych płyt muzycznych 2017 roku

WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Album ten najlepiej określa stwierdzenie „muzyka ilustracyjna”. Aby w pełni docenić walory „History of the Future”, należy się wyciszyć i dać unieść wypełniającym ją delikatnym dźwiękom. Choć w skład Watter wchodzą doświadczeni muzycy, nie starają się popisywać swoimi umiejętnościami, a stawiają na klimat. Dlatego też dużo tu przestrzeni i minimalizmu. Nie oznacza to jednak, że nie natkniemy się i na mocniejsze fragmenty, jak utwór tytułowy z szaloną partią saksofonu. Album dla wymagających, poszukujących w muzyce ukrytego piękna.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
O Decapitated w ubiegłym roku było wyjątkowo głośno. Niestety nie ze względu na muzykę, a posądzenie o to, że w czasie swojego pobytu w USA muzycy uprowadzili i zgwałcili fankę (ostatnio zostali uniewinnieni). Szkoda, że te wszystkie plotkarskie portale nie poświęciły tyle samo miejsca albumowi „Anticult”, co relacjonowaniu procesu. A było o czym pisać, ponieważ zespół zaprezentował na nim zwięzłą, treściwą dawkę nowocześnie brzmiącego black metalu na prawdziwie światowym poziomie. Do słuchania nie tylko przez zagorzałych sympatyków stylu.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Kadavar z godną podziwu regularnością publikuje kolejne albumy. Zawsze stoją na wysokim poziomie, ale nie wszystkie w równym stopniu przekonują. Dla mnie niedoścignionym wzorem pozostaje „Abra Kadavar” z 2012 roku. Czwarty w kolejce „Rough Times” co prawda nie jest tak udany, ale wypada o wiele lepiej niż poprzedni – „Berlin”. Brodacze urozmaicili swoją muzykę, nie tracąc przy tym mocy. To wciąż jest rewelacyjnie chrupiący stoner rock w vintage’owym stylu. Niemniej sięgnęli także po dotychczas nieeksplorowane środki wyrazu, czego najlepszym przykładem jest psychodeliczno-doorsowski „The Lost Child”. Już za sam ten utwór „Rough Times” powinno znaleźć się w niniejszej pięćdziesiątce. A przecież to tylko jeden z dziesięciu świetnych utworów.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Sebastian Chosiński
Najnowszy materiał Duńczyków, choć krótki, artystycznie trzyma odpowiednio wysoki poziom i w niczym nie ustępuje ubiegłorocznemu, rewelacyjnemu „Ouroboros”. Na płycie wciąż dominuje spacerockowa psychodelia podrasowana garażowym brzmieniem i noise’owymi zagrywkami gitar, których nie powstydziliby się panowie Thurston Moore czy Lee Ranaldo z Sonic Youth. Te wszystkie zgrzyty nie są jednak bezsensowne, muzycy znajdują dla nich przekonujące uzasadnienie, wpisują w konwencję, którą – gdyby tworzyli cztery dekady wcześniej – określono by zapewne mianem eksperymentalnego krautrocka. Niemal pewne jest, że po trzydziestu pięciu minutach spędzonych w towarzystwie „Land Between Rivers” słuchacz będzie odczuwał niedosyt. Tak chyba właśnie pomyślana została ta płyta (podobnie zresztą jak „Ouroboros”) – ma zaostrzyć apetyt, aby za kilkanaście miesięcy na muzycznym głodzie rzucić się na jej następczynię.
Cała recenzja tutaj
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Przemysław Pietruszewski
W dobie retrosentymentów, gdzie każdy zespół chce znaleźć złotą receptę na bycie najlepszym wśród plagiatorów, niespodziewanie wpada Idles ze swoim bezpośrednim debiutem. Debiutem, który rozstawia obecną punkową gównażerię po kątach. „Brualizm” w jakimś stopniu przypomina to co Pissed Jeans zatraciło jakieś dwie płyty temu. Jest punkowo, agresywnie, a Joe Talbot – frontman zespołu nie szczędzi krytyki wobec obecnego systemu czy bezcelowej pracy od 9 do 5. Jaki sens ma życie, jeśli tylko się po nim prześlizgujesz, zamiast z niego korzystać? Jeśli ograniczasz się do checklisty z wykonanymi korpo zadaniami i grubym portfelem oszczędnościowym to znaczy, że zapomniałeś o swoich potrzebach. Tematów oczywiście jest więcej, ale nie będę psuł zabawy. A jeśli połączymy chropowaty wokal muzyka z jazgotliwą dynamiczną gitarą, perkusją momentami pędzącą na złamianie karku, to otrzymamy album bezwgzlędnie dewastujący. „Brutalizm” to doskonałe podsumowanie obecnego pokolenia. Zblazowanego, pozbawionego chęci działania, zamykającego się w malutkich ekranach swoich cyfrowych czterech ścian. „Brutalizm” to doskonała pobudka i lewy sierpowy dla wszystkich bojaźliwców.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Jak się okazało, w archiwach grupy Träd, Gräs och Stenar nie brakowało utworów nagranych z nieżyjącymi już Torbjörnem Abellim i Thomasem Gartzem, które nie zostały dotąd upublicznione. Stąd wziął się pomysł na wydanie płyty „Tack för kaffet”, którą wypełniło siedem kompozycji z lat 2006-2012. Album zawiera nieco ponad siedemdziesiąt minut muzyki. Muzyki – poza jednym wyjątkiem („Pengar”) – stylistycznie bardzo jednorodnej, psychodelicznie hipnotycznej, która jednych może przyprawić o ciarki na plecach, innych natomiast doprowadzić swą monotonią do rozstrojenia nerwowego. Komu zatem można ją polecić? Na pewno wielbicielom pierwszego wcielenia Träd, Gräs och Stenar z przełomu lat 60. i 70. XX wieku. Także słuchaczom niestroniącym od klasycznego minimalizmu Amerykanina Terry’ego Rileya. Zawiedzeni nie poczują się również fani współczesnej psychodelii i post-rocka, szukający w muzyce romantycznych uniesień i dekadenckiego nastroju.
Cała recenzja tutaj
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Przemysław Pietruszewski
Aż dziw, że ten włoski konglomerat muzycznych osobliwości nie jest znany szerzej. Każdy kto choć raz zachłysnął się najpłodniejszym okresem w historii muzyki odkryje tutaj wpływy krautrocka, psychodelii, improwizacji, jazzu, czy space-rocka. „Materia oscura” to tylko 3 numery, ale już „Massa mancante” to puszczenie oka w stronę tuzów z CAN. Tyle, że tutaj funkowy podkład płynie gdzieś w futurytycznym kierunku. Z jednej strony jammowy otwieracz to doskonały popis improwizatorskich umiejętności kolektywu, z drugiej to też nawiązanie do kosmicznych wirtuozów, tym razem z Hawkwind. Uściślijmy, to nie jest zwykła kalka wymienionych. Squadra Omega wprowadza pewien rodzaj szamańskiej wędrówki dusz w swojej muzyce, co doskonale słychać pod koniec „Mondo brana”. Pierwsze dwa utwory charakteryzują się transową strukturą i systematyką. W trzecim każdy artysta poszukuje swojej stylistycznej przestrzeni. Wydaje się jakby dźwięki wzajemnie walczyły o swoje miejsce. Nie brak tutaj wsamplowanych elekronicznych „przeszkadzajek”, gitarowych podkładów, plemiennych fletów czy wyśpiewanych mantr. Zaskakujące jak Squadra Omega gładko radzi sobie z przenoszeniem jednej ekspresji w kolejną, bez oznak niedopasowania. „Materia oscura” to album wciągający, wymagający medytacyjnego skupienia, ale im więcej dacie mu szans tym bardziej dostępny się okaże.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Przemysław Pietruszewski
Właściwie od czasów „Blood inside” Rygg dryfował sobie na koniunkturalnej łodzi, wydając koncertówki, EPki, nikomu niepotrzebne wspominkowe wydawnictwa jego najskrytszych inspiracji. Ktoś napisze: „sztuka”. Ja napiszę „wyrachowanie”. Puszka Pandory została otwarta już przy okazji ckliwej i bezjajecznej „Wars of the Roses”. I tak sobie Ulver pływał po bezkresach niemocy twórczej, do czasu wolty z tego roku – „The Assassination of Julius Caesar”. Zespół niczym z Feniks odradza się z popiołów. Zamiast egzaltowanego zmanierowania, frontman bierze na swoje barki lata 80 i trawestuje synthpopowe dźwięki na współczesną modłę. Można się spotkać z opiniami, że to najlepszy album Depeche Mode jakiego samo Depeche Mode nie nagrało, ale tak mogą pisać tylko osoby, które niczego poza boysbandem Dave Gahana nie słyszeli. Na kilogramy tutaj Talk Talk, Tears for Fears czy Eurythmics, tyle że jak na Norwegów przystało, wplatają w owe proste konstrukcje ten boski pierwiastek dźwiękowej alchemii znanej z „Blood Inside”. Często utwory podszyte są jakimś niepokojącym wątkiem, wsamplowanym noise’owym podkładem, czy transowym, industrialnym bitem. To wszystko przypomina w jakimś stopniu sławny duet z Coil, który często, pod płaszczykiem popowych kompozycji budował wielowarstwowe tło. „Tragedies repeat themselves / In a perfect circle.” – śpiewa Garm w jednym z utworów. Miejmy nadzieję, że więcej tragedii już nie będzie i na następny dobry album nie będziemy musieli czekać kolejnych 12 lat.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Pierwsze, co zwraca uwagę w przypadku trzeciego krążka Mothership to okładka. Szczęśliwie nie tylko ona w tym wypadku jest godna uwagi, albowiem od strony muzycznej otrzymujemy stoner metal/rock najwyższej klasy. Panowie zdecydowanie okrzepli i zaprezentowali najbardziej spójny materiał w swojej karierze. Riffy zagrane na przesterowanych gitarach miażdżą, a energia rozsadza głośniki. Niemniej znalazło się również miejsce dla czystej frazy w niemal akustycznym instrumentalnym utworze „Eternal Trip”. Wrażenia piorunujące jak na najlepszych płytach Black Sabbath z Ozzym. Legenda może więc spokojnie iść na emeryturę, pozostawia w postaci Mothership godnych następców.
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Przemysław Pietruszewski
Bez charyzmatycznego Andreasa Westmarka zespół straciłby połowę pierwotnego plemiennego impetu. Ton nadawany przez kaznodziejskie wokalizy ustawia muzykę gdzieś na pograniczu tego co potrafią wyczarować Nick Cave z Warrenem Ellisem oraz przesterowanej ściany hałasu, prezentowanej przez Swans z Michaelem Girą. „Doubt Is My Rope Back To You” to jak zderzenie pustynnej burzy z fatamorganą. Klimat wydaje się być żywcem wyjęty z „Hell or High Water” czy „The Road” gdzie świat chyli się ku upadkowi. To w końcu odejście od prostej zwrotkowo refrenowej struktury na rzecz elegijnych etiud. Zachwyca dbanie o każdy muzyczny detal. Zachwyca post-rockowa ekspresja, uciekająca często z wolnych temp w dysonanse i gitarowe sprzężenia. To 47 minut dźwiękowej apokalipsy, przy której pozostaje tylko zamknąć się w barze na końcu drogi z butelką whisky w ręce.
« 1 2 3 4 5 »

Komentarze

19 I 2018   17:53:39

Brak na tej liście najnowszej płyty Pallbearer jest wręcz szokujący. G... warta taka lista :).

19 I 2018   20:35:49

"ale tak mogą pisać tylko osoby, które niczego poza boysbandem Dave Gahana nie słyszeli".

Myślałem, że to jest poważny portal a ludzie piszący o muzyce mają o niej choć śladowe pojęcie. Myliłem się.

"Violator" dziełem boysbandu... Ciekawe co jeszcze jest dziełem boysbandu? "Master of Puppets"? "Dark Side of the Moon"? Kpię, ale tego nie można brać na poważnie.

A jeśli celebrytka Lorde jest na 36 miejscu to Ulver zasługuje na co najmniej 10 miejsce. Najlepsza popowa płyta od lat.

20 I 2018   01:54:43

@zyx: to było napisane bardziej z przekory, bo w co drugiej recenzji każdy pod Ulver podpina tylko Depeche Mode, co jest krzywdzące zarówno dla jednych i drugich. Cenię ich bardzo, zarówno za starsze jak i nowsze płyty, ale "Violator" nie jest ich najlepszym długograjem.

20 I 2018   02:05:27

@Miekko Pallbearer to był dobry na debiucie. W tym roku zdecydowanie w doom metalu karty rozdał The Ruins Of Beverast

20 I 2018   19:40:07

@Przemek
Nie zakumałem. Faktycznie, porównywanie Ulver TYLKO do Depeche Mode w recenzjach czy wywiadach dotyczących ostatniej płyty rzuca się w oczy i jest irytujące. Zresztą sam Kristoffer Rygg wskazuje na trochę inne inspiracje: Kate Bush czy Tears For Fears.
A co do "Violatora" - dla mnie to nie tylko zdecydowanie najlepsza płyta DM, ale jedna z najlepszych płyt w ogóle. Ich ostatnie albumy nie powalają, choć trzeba przyznać, że jak na zespól z takim stażem starają się nie odcinać kuponów. Dobre i to.

22 I 2018   15:48:40

@zyx
Właśnie o to mi chodziło. Odnośnie Depeche Mode. Ja bardzo się cieszę że ostatnie płyty bardziej poszły w stronę Kraftwerk i tej transmechanicznej nuty. Do takiej "Sounds of The Universe" bardzo długo się przekonywałem, ale dzisiaj uważam że to jest jedna z ich najlepszych płyt w ogóle, głownie przez źródło inspiracji które wspomniałem wyżej.
"Violator" oczywiście też cenię, ale na mnie bardziej działa "Music for the Massess" głównie przez to, że nie wpisuje się tak koniunkturalnie w "piosenkowe" lata 80. To jest wyjście poza schemat, które chciałbym aby w ich zespole pojawiało się na każdej płycie. Niestety ostatnio idzie im to gorzej.

22 I 2018   20:25:59

@Przemek
U mnie "Music..." jest na drugim. Tam jest rzeczywiście dużo eksperymentowania w sferze produkcyjnej, brzmieniowej. Choćby takie "To Have And To Hold" - niesamowity numer, sprawdziłby się jako podkład do jakiegoś horroru. Ale za to "mieszanie" chyba był głównie odpowiedzialny Alan Wilder, po jego odejściu brzmienie zespołu nie jest już tak frapujące i dopracowane. Abstrahując od tego, że Martin Gore swoje najlepsze utwory tez już skomponował.
Jeszcze co do ostatnich płyt - faktycznie, chyba inspiracja Kraftwerk jest na nich bardziej widoczna, ale to żenienie bluesa z elektroniką tez już jest u nich pewnym schematem. Ja bym chciał więcej utworów jak "Scum". Może jak by za produkcję wziął się Atticus Ross(a były takie plotki)...

28 I 2018   11:37:53

Brak Slowdive podważa sens robienia takich zestawień...

12 III 2018   00:28:52

@Robert
Slowdive to akurat jedno z największych rozczarowań 2017 roku

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Non omnis moriar: Brom w wersji fusion
Sebastian Chosiński

27 IV 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj najbardziej jazzrockowy longplay czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Czas (smutnych) rozstań
Sebastian Chosiński

22 IV 2024

Longplayem „Future Days” wokalista Damo Suzuki pożegnał się z Can. I chociaż Japończyk nigdy nie był wielkim mistrzem w swoim fachu, to jednak każdy wielbiciel niemieckiej legendy krautrocka będzie kojarzył go głównie z trzema pełnowymiarowymi krążkami nagranymi z Niemcami.

więcej »

Non omnis moriar: Praga pachnąca kanadyjską żywicą
Sebastian Chosiński

20 IV 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj wspólny album czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma i kanadyjskiego trębacza Maynarda Fergusona.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.