10 największych rozczarowań muzycznych 2019 rokuChoć miniony rok był niezły, jeśli chodzi o muzykę, nie zabrakło także momentów rozczarowań. Poniżej dziesiątka tych najbardziej bolesnych. Choć oczywiście największym rozczarowaniem jest nieustanna promocja i wszechobecność disco polo.
Piotr ‘Pi’ Gołębiewski10 największych rozczarowań muzycznych 2019 rokuChoć miniony rok był niezły, jeśli chodzi o muzykę, nie zabrakło także momentów rozczarowań. Poniżej dziesiątka tych najbardziej bolesnych. Choć oczywiście największym rozczarowaniem jest nieustanna promocja i wszechobecność disco polo. Debiut formacji Batushka stanowił powiew świeżości na blackmetalowej scenie. W brawurowy sposób połączyła starocerkiewne klimaty z ciężkim brzmieniem. Niestety konflikty wewnątrz składu sprawiły, że obecnie mamy dwie Batushki, rywalizujące ze sobą, o czym świadczy fakt, że prawie jednocześnie wydały swoje albumy. I niestety, choć odwołują się do wspólnej przeszłości, żaden z nich nie dorównuje kapitalnemu debiutowi. Gdybym miał wybierać, to „Hospodi” nieco wyprzedza pod względem jakości konkurenta, ale to wciąż za mało, jak na oczekiwania, jakie wiązano z tymi muzykami. Szczerze? Niniejszy zestaw jest absolutnie niepotrzebny. O tyle, o ile analogiczna kompilacja podsumowująca początek kariery Pink Floyd mogła się podobać, głównie ze względu na to, że psychodeliczne lata w karierze zespołu były traktowane po macoszemu i nie eksploatowano ich przesadnie na rozmaitych rocznicowych składankach, to już schyłkowy okres działalności zespołu nie ma do zaoferowania aż tylu niespodzianek dla fanów. Wydawca chyba zdawał sobie z tego sprawę, dlatego otrzymaliśmy niepotrzebnie odnowiony album „A Momentary Lapse of Reason”. Co by z nim nie zrobić i tak będzie brzmiał jak dziecko swojej epoki. Pozostałe dodatki też nie powalają. Koncerty z tamtego okresu, choć robiły wrażenie, stanowiły wyreżyserowany show i ich najdoskonalsze wersje otrzymaliśmy już w ramach „Delicate Sound of Thunder”, oraz „P.U.L.S.E.”. Co zaś się tyczy pozostałości po nagrywaniu „The Division Bell”, to przecież najciekawsze momenty i tak znamy z „The Endless River”. Szkoda pieniędzy. Spoko, ale po co. Podobno miało to być inne spojrzenie na dziecięce piosenki. Bardziej poważne. Zamysł się udał, tyle tylko, że osobiście wciąż wolę posłuchać oryginałów, a „Sen o 7 szklankach” traktuję jako ciekawostkę. Do posłuchania na raz. Szkoda zmarnowanej energii, zwłaszcza, że okazało się, iż to ostatni album Comy, która zasługiwała na o wiele bardziej spektakularny finał działalności.
Wyszukaj / Kup 7. Blind Guardian Twilight Orchestra „Legacy of the Dark Lands” Panowie z Blind Guardian od dawna ostrzegali, że marzy im się ambitne, orkiestrowe dzieło. I niestety wreszcie je zrealizowali. Tyle tylko, że poza rozmachem i epickim zadęciem przydałoby się, aby coś z tego zostawało w pamięci, a z tym jest problem. Całość jest przytłaczająca i irytująca. A co najlepsze, o wiele lepiej wypada, kiedy sięgniemy po płytę bez wokali, które wydają się doklejone na siłę i przegadane. Zdecydowanie bardziej wolałem kiedy w twórczości Blind Guardian było więcej metalu, niż symfonii. Uwielbiam Jacka White’a, ale nie uważam, że wszystko, czego się tknie z miejsca zamienia się w złoto. To właśnie przypadek trzeciej płyty The Raconteurs. Zespołu tworzonego m.in. z Brendanem Bensonem. Debiut formacji był świetny, jego kontynuacja niezła, ale teraz jest po prostu nijako. I nie tylko chodzi o brak hitów, co po prostu dobrych utworów. A jeśli dorzucić spadek energii, otrzymamy jedną z najsłabszych płyt w dorobku byłego lidera Th White Stripes. Black Star Riders to zespół założony przez muzyków, z których większość grała niegdyś w Thin Lizzy. Z początku czuło się radość z faktu, że ponowne mogą razem współpracować. Niestety zapału wystarczyło tylko na kilka lat. Już poprzedni album „Heavy Fire” zdradzał oznaki wypalenia. Te jednak przyszło w pełni dopiero teraz, ponieważ „Another State of Grace” nie ma w sobie nic ciekawego: ani dobrych utworów, ani radości. W efekcie powstało coś, co można nazwać kwintesencją emeryckiego grania. Miało być kpiarsko i na luzie, a wyszło, jak z okładką. Po wszystkim pozostaje uczucie niesmaku. Choć w przypadku muzyki jest to niesmak związany z jałowością materiału, z którego nic nie zostaje w pamięci. Ot, takie tam gitarowe granie z siłowaniem się na przebój, ale ostatecznie nie przynoszące ani grama oryginalności. Krązek wymęczony i bez polotu. Nie należę do tych, którzy idą na koncert Kata prowadzonego przez Piotra Luczyka, by przez półtorej godziny wydzierać się: „nie ma Kata bez Romana” i szanuję decyzję, że „Without Looking Back” nie jest odcinaniem kuponów od legendarnej marki, a próbą wkroczenia na nowe terytoria muzyczne. Tyle tylko, że to jest po prostu słaba płyta. Bez polotu, dobrych riffów, czy zapamiętywalnych melodii. A to, że jest śpiewana po angielsku stawia ją w jednym rzędzie z rzeszą nieudanych epigonów Judas Priest. Po odpaleniu najnowszego dokonania Of Monsters and Men, nie uwierzyłem, że to ten sam zespół, który zachwycił świat energetycznymi, folkrockowymi utworami, jak „Little Talks”, czy „Mountain Sound”. Obecnie w ich muzyce nie ma ani folku, ani rocka, ani nawet energii. Są za to miałkie popowe kawałki, skrojone według najnowszych trendów, które nie wyróżniają się niczym pośród oceanu podobnych produktów. Aż przykro się robi, że dał sobie zrobić to zespół z Islandii, która dała nam przecież tyle muzycznego dobra. „Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść"… To motto od jakiegoś czasu jest synonimem kariery muzycznej Madonny. I w momencie, kiedy wydaje się, że nie nagra gorszego albumu, ukazuje się następny, jeszcze słabszy. Przykro patrzeć, jak artystka, która niegdyś wyznaczała trendy w popkulturze, obecnie starając się dogonić modę, po drodze dostaje zadyszki. Sorry, ale czasu się nie oszuka i kiedy ma się sześćdziesiątkę na karku, nie sposób udawać trzydziestolatkę. Madonna powinna brać przykład z Tiny Turner, czy Cher, by zobaczyć jak się powinno starzeć z godnością. A nie zapraszać młodych producentów i wokalistów, narzucić na siebie tonę tapety i terroryzować ich seksualnie na wideoklipach. I jeszcze ten pretensjonalny image z opaską na oku. Dramat. 5 lutego 2020 |
Longplayem „Future Days” wokalista Damo Suzuki pożegnał się z Can. I chociaż Japończyk nigdy nie był wielkim mistrzem w swoim fachu, to jednak każdy wielbiciel niemieckiej legendy krautrocka będzie kojarzył go głównie z trzema pełnowymiarowymi krążkami nagranymi z Niemcami.
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj wspólny album czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma i kanadyjskiego trębacza Maynarda Fergusona.
więcej »W latach 1968-1971 życie muzyków Can ogniskowało się wokół pracy. Mieszkając w Schloß Nörvenich, praktycznie nie wychodzili ze studia. To w którymś momencie musiało odbić się na kondycji jeśli nie wszystkich, to przynajmniej niektórych z nich. Pewien kryzys przyszedł wraz z sesją do „Ege Bamyasi” i nie wiadomo, jak by to wszystko się skończyło, gdyby sprawy w swoje ręce nie wziął nadzwyczaj zasadniczy Holger Czukay.
więcej »Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
Pink Floyd w XXI wieku: Wczesne późne lata
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
40 najgorszych okładek płyt roku 2019
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Prezenty świąteczne 2019: Ja chcę to! (Prezentownik muzyczny 2019)
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Tu miejsce na labirynt…: Hospodi pomiłuj! Albo lepiej nie…
— Sebastian Chosiński
Esensja słucha: Grudzień 2013
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Mateusz Kowalski
Esensja słucha: Luty 2013
— Łukasz Izbiński, Dawid Josz, Michał Perzyna, Przemysław Pietruszewski
Pot i Kreff: 100 tysięcy jednakowych piosenek
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Pot i Kreff – Oni czasem wracają: Szkoda, że ich tu nie ma
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Zaprzepaszczone siły wielkiej armii świetnej muzyki
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Idź do krateru wulkanu Snæfellsjökull…
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
I ty możesz być Kubą Rozpruwaczem
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
My i Oni
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Wielki mały finał
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Piołun w sercu a w słowach brak miodu, czyli 10 utworów do tekstów Ernesta Brylla
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Kim był Józef J.?
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Ilu scenarzystów potrzea by wkręcić steampunkową żarówkę?
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Baldwin Trędowaty na tropie
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Nie należy mylić zagubienia się w masie z tkwieniem w gównie
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Diabeł rozbiera się u Prady
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Totalnie się zgadzam co do Batushki. Przerażająco smutny przypadek zmarnowania potencjału zespołu, który mógł być wielki.