Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 17 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Goth mit uns

Esensja.pl
Esensja.pl
1 2 »
Tegoroczne Castle Party, tradycyjnie odbywające się na zamku w Bolkowie, było już piętnastą edycją imprezy. Jubileusz udał się średnio, chociaż kilka koncertów zapewne na długo pozostanie w pamięci fanów gotyku. W sobotę o szybsze bicie serc przyprawiły ich przede wszystkim dwie kapele: XIII. Století i Garden of Delight, w niedzielę natomiast najlepsze wrażenie pozostawili po sobie Closterkeller oraz – inaczej zresztą być nie mogło – Deine Lakaien.

Sebastian Chosiński

Goth mit uns

Tegoroczne Castle Party, tradycyjnie odbywające się na zamku w Bolkowie, było już piętnastą edycją imprezy. Jubileusz udał się średnio, chociaż kilka koncertów zapewne na długo pozostanie w pamięci fanów gotyku. W sobotę o szybsze bicie serc przyprawiły ich przede wszystkim dwie kapele: XIII. Století i Garden of Delight, w niedzielę natomiast najlepsze wrażenie pozostawili po sobie Closterkeller oraz – inaczej zresztą być nie mogło – Deine Lakaien.
Castle Party – Dark Independent Festival 2008
XIII. Stoleti – od prawej Jana Havlova i śpiewający o Smutnych czasach Petr Stepan<br/>Fot. Sebastian Chosiński
XIII. Stoleti – od prawej Jana Havlova i śpiewający o Smutnych czasach Petr Stepan
Fot. Sebastian Chosiński
Pierwsi fani zjechali do Bolkowa na Dark Independent Festival Castle Party – tak bowiem brzmi pełna nazwa imprezy – kilka dni przed jego inauguracją. Kilkutysięczne dolnośląskie miasteczko po raz kolejny zaroiło się od wymyślnie ubranych fanów mrocznej muzyki. I chociaż kolorem dominującym tradycyjnie była czerń, to jednak w oczy rzucały się również osoby ubrane na biało, czerwono, a nawet… różowo. Festiwal z roku na rok zmienia swój odcień, podobnie jak zmienia się grana na zamku muzyka – coraz rzadziej trafiają się kapele grające klasyczny rock gotycki, coraz częściej pojawiają się takie, których domeną są szeroko pojęte electro i industrial. Mieszkańcy miasteczka zdążyli się już jednak przyzwyczaić do „przebierańców” i dziś nikogo już nie szokuje majestatycznie spacerujący uliczkami hrabia Drakula czy Nosferatu. Tym bardziej że najczęściej towarzyszą im wyzywająco ubrane kobiety. Castle Party to dla Bolkowa ogromna szansa – nie tylko na to, by zaistnieć medialnie w całej Europie (na imprezę zjeżdżają bowiem także fani z Niemiec, Czech, Rosji i wielu innych krajów), ale przede wszystkim by zarobić. Nie ma się więc co dziwić, że najbardziej zadowoleni z festiwalu są właściciele okolicznych sklepów, restauracji, pubów, hoteli i pensjonatów. Nawet jeśli nie podoba im się zbytnio obecna w Bolkowie muzyka, to do jej wielbicieli odnoszą się ze zrozumieniem i sympatią.
Początek mroczno-kameralny
Tegoroczne Castle Party nieoficjalnie rozpoczęło się już w czwartek 24 lipca, kiedy to w bolkowskich klubach Arena oraz Hacjenda z głośników popłynęły dźwięki techno. Zdecydowana większość fanów czekała jednak na piątek – wówczas to w dwóch miejscach (na małej scenie, usytuowanej na wewnętrznym dziedzińcu zamku, oraz w kościele nieopodal zamkowego wzgórza) pojawiły się pierwsze zespoły. Introdukcją okazał się koncert austriackiego zespołu Persephone, będącego pobocznym projektem Sonji Kraushofer, na co dzień wokalistki L’Âme Immortelle. Niestety, do kościoła wpuszczono zaledwie około dwustu osób, zdecydowana większość musiała więc obejść się smakiem, ewentualnie odstać swoje na chodniku pod świątynią i wsłuchiwać się w dźwięki docierające z wnętrza. Sonja zaśpiewała z akompaniamentem trzech wiolonczelistów, co już samo w sobie było niemałym zaskoczeniem. A czy przekonała do tej formy swojej twórczości – pozostaje rzeczą sporną. Krótko po zakończeniu koncertu Persephone wystartowała mała scena na zamku. Jej pierwszymi gośćmi byli węgierscy dark folkowcy z The Moon and the Nightspirit. Śpiewająca i grająca na skrzypcach Agnes Toth oraz towarzyszący jej na gitarze akustycznej i cytrze Mihaly Szabo, wspomagani przez dwóch perkusjonalistów, zaprezentowali repertuar bliski temu, co proponuje Ritchie Blackmore w duecie z Candice Night. Nawiązujące do muzyki dawnej folkowe pieśni niezaprzeczalnie miały swój urok, choć o oryginalności zespołu raczej trudno mówić.
Całkowitą zmianę klimatu zafundował kolejny artysta – ukrywający się pod pseudonimem Sieben brytyjski wokalista i skrzypek Matt Howden. O przynależność gatunkową jego muzyki można się kłócić; w każdym razie gdzieś w tle pobrzmiewały echa fascynacji Legendary Pink Dots. Problem polega jednak na tym, że jednemu niepozornemu gościowi ze skrzypcami raczej trudno skupić przez dłuższy czas uwagę publiczności, zwłaszcza jeśli nie jest wirtuozem pokroju Nigela Kennedy’ego. Dlatego też czterdziestominutowy recital Howdena pozostawił uczucie pewnego niedosytu. Odtrutką na to mógł być kolejny punkt programu – performance w wykonaniu ekipy o nazwie Diva’ine Eye. „Mógł być” nie oznacza jednak, że był. Owszem, popatrzyć było na co. Wijące się na scenie panienki w strojach sado-maso to miły widok dla męskiego oka – cóż z tego jednak, skoro sam pokaz sensu nie miał za grosz, a jego przesłanie lokowało całość na poziomie uczniów podstawówki. Trauma była tak wielka, że dla zdrowia psychicznego należało się ewakuować do hotelu. Tym bardziej że dawało znać o sobie zmęczenie wielogodzinną podróżą.
Od zimnej fali do electro
Smutni panowie z gitarami – Mizerny i Tuta z 1984<br/>Fot. Sebastian Chosiński
Smutni panowie z gitarami – Mizerny i Tuta z 1984
Fot. Sebastian Chosiński
Sobotni koncert rozpoczął się o czternastej. W promieniach palącego słońca na dużej scenie zainstalował się krakowski zespół Thy Disease, niegdyś specjalizujący się w death metalu, dzisiaj coraz chętniej wykorzystujący w swoich utworach elektronikę. I taka też była ich muzyka – ostre deathmetalowe riffy oraz growling z elektronicznym podkładem w tle. Szwedzkie Colony 5 było pierwszym podczas tegorocznego Castle Party przedstawicielem szeroko pojętego electro. Sporą część występu Skandynawów wypełniły utwory z najnowszego krążka „Buried Again”, choć konia z rzędem temu, kto rozróżniłby poszczególne numery. Ale to już przypadłość całej masy kapel korzystających wyłącznie z syntezatorów. Miłą odmianą był więc kolejny wykonawca, klasyk polskiej zimnej fali – 1984. Istniejąca od ponad dwudziestu lat rzeszowska kapela obecnie zredukowana została do duetu: Mizerny (Piotr Liszcz) i Tuta (Robert Tuta). Zabrzmieli tak, jak wyglądali na scenie – biednie. Krótki recital oparty został głównie na utworach z ubiegłorocznej płyty „4891” (m.in. „Całe miasto śpi”, „Wieże Babilonu”). Ze starszych, sztandarowych kawałków fanów prozy Orwella usłyszeliśmy jedynie „Radio Niebieskie Oczy Heleny”. O „Sztucznym oddychaniu”, „Fermie hodowlanej”, „Wstajemy na raz, śpiewamy na dwa” można było zapomnieć. Z jednej strony to zrozumiałe, że zespół chce podczas koncertu (zwłaszcza gdy organizatorzy dają mu do dyspozycji zaledwie pół godziny) promować nowe nagrania, z drugiej jednak – że publika ma prawo oczekiwać od kapeli jej największych hitów. A tych po prostu zabrakło… Nastroje poprawiło nieco pojawienie się na scenie Amerykanów z Cinema Strange. Mroczna post-punkowa muzyka w połączeniu z elementami teatru i kabaretu niektórym mogła przywieść na myśl wczesne dokonania Christian Death i śp. Rozza Williamsa – to jednak nie zarzut, a raczej komplement. Belgijski 32Crash ponownie przyciągnął pod scenę fanów electro. Jean-Luc De Meyer z kultowego Frontu 242 oraz jego koledzy z Implant nie oszczędzili niczyich uszu, choć na pewno nie dla wszystkich był to słodki zgiełk.
Czeskie średniowiecze
Pierwszą kapelą gotycką z prawdziwego zdarzenia na tegorocznym Castle Party było XIII. Století. Dawno już minęły czasy, kiedy Polacy traktowali grupę Petra Štěpána z przymrużeniem oka, podśmiechując się z mrocznych tekstów śpiewanych po… czesku. Dzisiaj to właśnie nasz kraj, oczywiście poza Czechami, jest miejscem, gdzie zespół z Jihlavy cieszy się największą popularnością. Štěpán doskonale sobie zresztą zdaje z tego sprawę i gdy tylko otrzymuje zaproszenie, przyjeżdża do Polski. W Bolkowie XIII. Století wystąpiło już po raz trzeci i na pewno był to kolejny bardzo udany koncert gości zza miedzy. Punkowa rytmika i zadziorność w połączeniu z mroczną melodyką i sposobem śpiewania a’la wczesny Andrew Eldritch były dla fanów klasycznego gotyku prawdziwym balsamem na skołatane przez elektronikę uszy. Kiedy więc ze sceny popłynęły dźwięki „Into the Garden of Delight”, „Nosferatu is Dead” oraz poświęconego słynnej księżnej Elżbiecie Batory „Elizabeth”, publika wreszcie zafalowała. Wielu – i to nie tylko Czechów – starało się również wesprzeć Petra wokalnie. Chwilę wytchnienia skaczącym pod sceną dała jedynie ballada „Smutné časy”, podczas której Jana Havlová „przerzuciła się” z klawiszy na flet. Jak się okazało, koncert ten był znakomitym preludium przed kolejnym występem. Garden of Delight to weterani niemieckiej sceny gotyckiej, którzy gościli już w Bolkowie przed pięcioma laty. Tegoroczny występ pozostanie jednak znacznie dłużej w pamięci fanów. Odbył się bowiem w ramach „In Memoriam Tour” – ostatniej, jak przed kilkoma miesiącami zapowiedział zespół, trasy koncertowej w jego karierze. 1 listopada 2008 roku po koncercie w Berlinie grupa przejdzie do historii. Prawie godzinna porcja muzyki, jaką uczestnikom Castle Party zaserwował Artaud Seth i jego współpracownicy, na pewno w pełni zaspokoiła wygłodniałych fanów rocka gotyckiego, metalu i industrialu. A kto szukał również wrażeń pozamuzycznych, mógł dodatkowo kontemplować urodę basistki zespołu, Jawy Seth.
Goście z Czech. To chyba o nich śpiewa XIII. Stoleti<br/>Fot. Sebastian Chosiński
Goście z Czech. To chyba o nich śpiewa XIII. Stoleti
Fot. Sebastian Chosiński
Po sporej porcji mroczniejszych dźwięków sceną ponownie zawładnęli adepci electro, tym razem pod postacią niemieckiego kwartetu In Strict Confidence. Jedno można o ich muzyce powiedzieć na pewno – jest brutalna jak uderzenie w głowę młotem pneumatycznym. Nie ma się więc co dziwić, że ich zejście do garderoby powitano bez płaczu i rwania włosów z głowy. Tym bardziej że następnym punktem programu miał być występ Anne Clark, legendarnej brytyjskiej pieśniarki i poetki, która – ku zaskoczeniu swoich wielbicieli – przed trzema laty nawiązała współpracę z belgijskimi „elektronikami” z zespołu Implant (tymi samymi, którzy pojawili się w składzie 32Crash). Czy jest to w pełni udany mariaż, można mieć jednak wątpliwości. To, co pani Clark zaprezentowała w Bolkowie, to typowa muzyczna awangarda – do jednych trafiła, u innych wywoływała odruchy wymiotne. Całkiem liczne grono przyjmowało jednak kolejne jej melancholijne piosenki z aplauzem, można zatem uznać, że ci pierwsi przeważyli. Na koniec sobotniego koncertu organizatorzy zaplanowali koncert Die Krupps. Gdyby nie piekielnie długie (ponad godzinne) oczekiwanie na początek występu i kłopoty techniczne, które co jakiś czas dawały o sobie znać, wrażenie byłoby na pewno lepsze. Bo ukryć się nie da, że band rodem z Düsseldorfu to fachowcy w swojej dziedzinie i widownię rozgrzać potrafią.
1 2 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Nie taki krautrock straszny: Średnio udane lądowanie
Sebastian Chosiński

13 V 2024

W połowie lat 70. zespół Can zmienił wydawcę. Amerykanów z United Artists zastąpili Brytyjczycy z Virgin. Pierwszym albumem, jaki ujrzał światło dzienne z nowym logo na okładce, był „Landed” – najsłabszy z wszystkich dotychczasowych w dorobku formacji z Kolonii.

więcej »

Non omnis moriar: Jak to jest płynąć „trzecim nurtem”…
Sebastian Chosiński

11 V 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj album z „trzecionurtowymi” kompozycjami Pavla Blatnego w wykonaniu Orkiestry Gustava Broma.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Od krautu do minimalistycznego ambientu
Sebastian Chosiński

6 V 2024

Pierwsza nagrana po rozstaniu z wokalistą Damo Suzukim płyta Can była dla zespołu próbą tego, na co go stać. Co z tej próby wyszło? Cóż, „Soon Over Babaluma” nie jest może arcydziełem krautrocka, ale muzycy, którzy w składzie pozostali, czyli Michael Karoli, Irmin Schmidt, Holger Czukay i Jaki Liebezeit, na pewno nie musieli wstydzić się jej.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

Tegoż autora

Jazzowe oblicze noise’u i post-rocka
— Sebastian Chosiński

Kto nie ryzykuje, ten… w spokoju nie żyje
— Sebastian Chosiński

W starym domu nie straszy
— Sebastian Chosiński

Czas zatrzymuje się dla jazzmanów
— Sebastian Chosiński

Płynąć na chmurach
— Sebastian Chosiński

Ptaki wśród chmur
— Sebastian Chosiński

„Czemu mi smutno i czemu najsmutniej…”
— Sebastian Chosiński

Pieśni wędrujące, przydrożne i roztańczone
— Sebastian Chosiński

W kosmosie też znają jazz i hip hop
— Sebastian Chosiński

Od Bacha do Hindemitha
— Sebastian Chosiński

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.