Fot. Sebastian Chosiński
Goth mit unsTegoroczne Castle Party, tradycyjnie odbywające się na zamku w Bolkowie, było już piętnastą edycją imprezy. Jubileusz udał się średnio, chociaż kilka koncertów zapewne na długo pozostanie w pamięci fanów gotyku. W sobotę o szybsze bicie serc przyprawiły ich przede wszystkim dwie kapele: XIII. Století i Garden of Delight, w niedzielę natomiast najlepsze wrażenie pozostawili po sobie Closterkeller oraz – inaczej zresztą być nie mogło – Deine Lakaien.
Sebastian ChosińskiGoth mit unsTegoroczne Castle Party, tradycyjnie odbywające się na zamku w Bolkowie, było już piętnastą edycją imprezy. Jubileusz udał się średnio, chociaż kilka koncertów zapewne na długo pozostanie w pamięci fanów gotyku. W sobotę o szybsze bicie serc przyprawiły ich przede wszystkim dwie kapele: XIII. Století i Garden of Delight, w niedzielę natomiast najlepsze wrażenie pozostawili po sobie Closterkeller oraz – inaczej zresztą być nie mogło – Deine Lakaien. Castle Party – Dark Independent Festival 2008 XIII. Stoleti – od prawej Jana Havlova i śpiewający o Smutnych czasach Petr Stepan Fot. Sebastian Chosiński Początek mroczno-kameralny Tegoroczne Castle Party nieoficjalnie rozpoczęło się już w czwartek 24 lipca, kiedy to w bolkowskich klubach Arena oraz Hacjenda z głośników popłynęły dźwięki techno. Zdecydowana większość fanów czekała jednak na piątek – wówczas to w dwóch miejscach (na małej scenie, usytuowanej na wewnętrznym dziedzińcu zamku, oraz w kościele nieopodal zamkowego wzgórza) pojawiły się pierwsze zespoły. Introdukcją okazał się koncert austriackiego zespołu Persephone, będącego pobocznym projektem Sonji Kraushofer, na co dzień wokalistki L’Âme Immortelle. Niestety, do kościoła wpuszczono zaledwie około dwustu osób, zdecydowana większość musiała więc obejść się smakiem, ewentualnie odstać swoje na chodniku pod świątynią i wsłuchiwać się w dźwięki docierające z wnętrza. Sonja zaśpiewała z akompaniamentem trzech wiolonczelistów, co już samo w sobie było niemałym zaskoczeniem. A czy przekonała do tej formy swojej twórczości – pozostaje rzeczą sporną. Krótko po zakończeniu koncertu Persephone wystartowała mała scena na zamku. Jej pierwszymi gośćmi byli węgierscy dark folkowcy z The Moon and the Nightspirit. Śpiewająca i grająca na skrzypcach Agnes Toth oraz towarzyszący jej na gitarze akustycznej i cytrze Mihaly Szabo, wspomagani przez dwóch perkusjonalistów, zaprezentowali repertuar bliski temu, co proponuje Ritchie Blackmore w duecie z Candice Night. Nawiązujące do muzyki dawnej folkowe pieśni niezaprzeczalnie miały swój urok, choć o oryginalności zespołu raczej trudno mówić. Całkowitą zmianę klimatu zafundował kolejny artysta – ukrywający się pod pseudonimem Sieben brytyjski wokalista i skrzypek Matt Howden. O przynależność gatunkową jego muzyki można się kłócić; w każdym razie gdzieś w tle pobrzmiewały echa fascynacji Legendary Pink Dots. Problem polega jednak na tym, że jednemu niepozornemu gościowi ze skrzypcami raczej trudno skupić przez dłuższy czas uwagę publiczności, zwłaszcza jeśli nie jest wirtuozem pokroju Nigela Kennedy’ego. Dlatego też czterdziestominutowy recital Howdena pozostawił uczucie pewnego niedosytu. Odtrutką na to mógł być kolejny punkt programu – performance w wykonaniu ekipy o nazwie Diva’ine Eye. „Mógł być” nie oznacza jednak, że był. Owszem, popatrzyć było na co. Wijące się na scenie panienki w strojach sado-maso to miły widok dla męskiego oka – cóż z tego jednak, skoro sam pokaz sensu nie miał za grosz, a jego przesłanie lokowało całość na poziomie uczniów podstawówki. Trauma była tak wielka, że dla zdrowia psychicznego należało się ewakuować do hotelu. Tym bardziej że dawało znać o sobie zmęczenie wielogodzinną podróżą. Od zimnej fali do electro Smutni panowie z gitarami – Mizerny i Tuta z 1984 Fot. Sebastian Chosiński Czeskie średniowiecze Pierwszą kapelą gotycką z prawdziwego zdarzenia na tegorocznym Castle Party było XIII. Století. Dawno już minęły czasy, kiedy Polacy traktowali grupę Petra Štěpána z przymrużeniem oka, podśmiechując się z mrocznych tekstów śpiewanych po… czesku. Dzisiaj to właśnie nasz kraj, oczywiście poza Czechami, jest miejscem, gdzie zespół z Jihlavy cieszy się największą popularnością. Štěpán doskonale sobie zresztą zdaje z tego sprawę i gdy tylko otrzymuje zaproszenie, przyjeżdża do Polski. W Bolkowie XIII. Století wystąpiło już po raz trzeci i na pewno był to kolejny bardzo udany koncert gości zza miedzy. Punkowa rytmika i zadziorność w połączeniu z mroczną melodyką i sposobem śpiewania a’la wczesny Andrew Eldritch były dla fanów klasycznego gotyku prawdziwym balsamem na skołatane przez elektronikę uszy. Kiedy więc ze sceny popłynęły dźwięki „Into the Garden of Delight”, „Nosferatu is Dead” oraz poświęconego słynnej księżnej Elżbiecie Batory „Elizabeth”, publika wreszcie zafalowała. Wielu – i to nie tylko Czechów – starało się również wesprzeć Petra wokalnie. Chwilę wytchnienia skaczącym pod sceną dała jedynie ballada „Smutné časy”, podczas której Jana Havlová „przerzuciła się” z klawiszy na flet. Jak się okazało, koncert ten był znakomitym preludium przed kolejnym występem. Garden of Delight to weterani niemieckiej sceny gotyckiej, którzy gościli już w Bolkowie przed pięcioma laty. Tegoroczny występ pozostanie jednak znacznie dłużej w pamięci fanów. Odbył się bowiem w ramach „In Memoriam Tour” – ostatniej, jak przed kilkoma miesiącami zapowiedział zespół, trasy koncertowej w jego karierze. 1 listopada 2008 roku po koncercie w Berlinie grupa przejdzie do historii. Prawie godzinna porcja muzyki, jaką uczestnikom Castle Party zaserwował Artaud Seth i jego współpracownicy, na pewno w pełni zaspokoiła wygłodniałych fanów rocka gotyckiego, metalu i industrialu. A kto szukał również wrażeń pozamuzycznych, mógł dodatkowo kontemplować urodę basistki zespołu, Jawy Seth. Goście z Czech. To chyba o nich śpiewa XIII. Stoleti Fot. Sebastian Chosiński |
W połowie lat 70. zespół Can zmienił wydawcę. Amerykanów z United Artists zastąpili Brytyjczycy z Virgin. Pierwszym albumem, jaki ujrzał światło dzienne z nowym logo na okładce, był „Landed” – najsłabszy z wszystkich dotychczasowych w dorobku formacji z Kolonii.
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj album z „trzecionurtowymi” kompozycjami Pavla Blatnego w wykonaniu Orkiestry Gustava Broma.
więcej »Pierwsza nagrana po rozstaniu z wokalistą Damo Suzukim płyta Can była dla zespołu próbą tego, na co go stać. Co z tej próby wyszło? Cóż, „Soon Over Babaluma” nie jest może arcydziełem krautrocka, ale muzycy, którzy w składzie pozostali, czyli Michael Karoli, Irmin Schmidt, Holger Czukay i Jaki Liebezeit, na pewno nie musieli wstydzić się jej.
więcej »Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
Jazzowe oblicze noise’u i post-rocka
— Sebastian Chosiński
Kto nie ryzykuje, ten… w spokoju nie żyje
— Sebastian Chosiński
W starym domu nie straszy
— Sebastian Chosiński
Czas zatrzymuje się dla jazzmanów
— Sebastian Chosiński
Płynąć na chmurach
— Sebastian Chosiński
Ptaki wśród chmur
— Sebastian Chosiński
„Czemu mi smutno i czemu najsmutniej…”
— Sebastian Chosiński
Pieśni wędrujące, przydrożne i roztańczone
— Sebastian Chosiński
W kosmosie też znają jazz i hip hop
— Sebastian Chosiński
Od Bacha do Hindemitha
— Sebastian Chosiński