Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 21 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Gotyk, electro i techno Castle Party – Independent Festival 2009

Esensja.pl
Esensja.pl
1 2 »
Szesnasta edycja odbywającego się na średniowiecznym zamku w Bolkowie festiwalu Castle Party tradycyjnie ściągnęła na Dolny Śląsk fanów gotyku i electro z całej Europy Środkowo-Wschodniej. Usłyszeć można było osoby rozmawiające po angielsku, niemiecku, rosyjsku. Nie zabrakło też gwiazd. Te z kolei przybyły z niemal całego świata. Najlepsze wrażenie pozostawiły po sobie kanadyjskie Psyche oraz niemiecko-amerykańskie KMFDM.

Sebastian Chosiński

Gotyk, electro i techno Castle Party – Independent Festival 2009

Szesnasta edycja odbywającego się na średniowiecznym zamku w Bolkowie festiwalu Castle Party tradycyjnie ściągnęła na Dolny Śląsk fanów gotyku i electro z całej Europy Środkowo-Wschodniej. Usłyszeć można było osoby rozmawiające po angielsku, niemiecku, rosyjsku. Nie zabrakło też gwiazd. Te z kolei przybyły z niemal całego świata. Najlepsze wrażenie pozostawiły po sobie kanadyjskie Psyche oraz niemiecko-amerykańskie KMFDM.
Deathcamp Project fot. Cezary Kotecki
Deathcamp Project fot. Cezary Kotecki
Bolków to niezwykle malownicze, nieco ponad pięciotysięczne dolnośląskie miasteczko położone nieopodal Jaworu, Strzegomia i Świdnicy, nad którym już od drugiej połowy XIII wieku góruje potężny kamienny zamek obronny. Zaczęto go wznosić na polecenie księcia Bolesława Rogatki, który choć pochodził z zasłużonego dla Polski rodu Piastów Śląskich, przez wielu historyków traktowany jest jako „czarna owca”. Zresztą jak najbardziej słusznie, bo też głupstw w ciągu swoich kilkudziesięcioletnich rządów nawyprawiał niemało. Dzisiaj mało kogo to już jednak obchodzi. Najważniejsze, że jedną z pamiątek po tym niezbyt rozgarniętym władcy jest zamek, którego dziedziniec nieprzerwanie od dwunastu lat jest areną Castle Party – największego obecnie festiwalu rocka gotyckiego (i gatunków pokrewnych) w dawnych krajach demokracji ludowej. Zawsze pod koniec lipca do sennego zazwyczaj Bolkowa zjeżdżają się niezwykle kolorowi – choć oczywiście mimo wszystko kolorem dominującym jest czerń – fani gotyku i electro z Europy Środkowo-Wschodniej. Nie inaczej było także w tym roku, mimo że na przeszkodzie kilku tysiącom wielbicieli mrocznej muzy postanowiła stanąć wyjątkowo niesprzyjająca aura. Dzień przed rozpoczęciem imprezy przez niemal cały Dolny Śląsk przewaliła się potężna nawałnica, która – chociaż trwała zaledwie przez kilkanaście minut – poczyniła ogromne zniszczenia. Kto wybrał się na Castle Party samochodem, mijał po drodze potężne drzewa powyrywane z ziemi z korzeniami, przewrócone słupy z liniami energetycznymi i telefonicznymi. Sytuacja była na tyle poważna, że organizatorzy festiwalu umieścili nawet na stronie internetowej informację, że koncerty jednak się odbędą, co zapewne miało przekonać i uspokoić tych wszystkich, którzy obawiali się, iż warunki atmosferyczne mogą udanie storpedować przygotowywane z wielkim wysiłkiem już od wielu miesięcy muzyczne święto.
Podróbki Dead Can Dance
Skinny Patrini fot. Cezary Kotecki
Skinny Patrini fot. Cezary Kotecki
Castle Party przez wiele lat było imprezą bardzo hermetyczną, na którą zapraszano przede wszystkim kapele grające rocka gotyckiego (bądź z jego bliskich okolic). Jakiś czas temu jednak organizatorzy otworzyli się na nowe trendy i coraz chętniej goszczą wykonawców, którzy z gotykiem niewiele mają wspólnego. Stąd całkiem liczna obecność w Bolkowie zespołów industrialnych i electro. Z tego też powodu wciąż ewoluuje nazwa imprezy – w czasie ubiegłorocznej jubileuszowej (piętnastej) edycji był to Dark Independent Festival, w tym roku usunięto pierwszy człon. Co jednak wcale nie oznacza, że mrocznej muzyki było mniej niż zwykle… Pierwszego dnia, czyli w piątkowy wieczór 24 lipca, koncerty odbywały się na małej scenie rozstawionej na wewnętrznym dziedzińcu zamku. Set otworzyli Czesi z Depressive Disorder, którzy dali się zapamiętać głównie z powodu wokalisty, starającego się za wszelką cenę poprawnie wyrecytować pierwszy wers „Mazurka Dąbrowskiego”, co mu się w końcu udało. Po sąsiadach z południa przyszła kolej na zaciąg bałkański, czyli bułgarskie Irfan. Ta neo-folkowa grupa przyrównywana jest najczęściej do Dead Can Dance – i jest w tym dużo racji. Nastrojowe pieśni, głęboko zakorzenione w bułgarskiej i azjatyckiej (zwłaszcza perskiej) tradycji ludowej, inspirowane również średniowieczną muzyką sakralną, przeniosły słuchaczy w zupełnie inny wymiar, a niebiański wręcz śpiew Władysławy Todorowej mógł kojarzyć się z głosem Lisy Gerrard. Mimo wszystko, to jednak bezdyskusyjnie wciąż jeszcze nie ta sama liga. W podobnej tonacji zabrzmiała muzyka „zakapturzonego” tria Moon Far Away, które na Dolny Śląsk przybyło z dalekiego Archangielska nad Morzem Białym. Rosjanie mogli się podobać, mimo że na dłuższą metę ich produkcje wydawały się nieco nużące. Percepcji takiej muzyki na pewno nie sprzyjało także światło dzienne, które skutecznie utrudniało przerzucenie słuchaczy w świat wykreowany przez neo-folkowców z dalekiej północy. Całkowita zmiana klimatu nastąpiła, kiedy sceną zawładnął niemiecki Aesthetic Meat Front, formacja nie tyle nawet muzyczna, co – proszę wybaczyć określenie – masochistyczno-cyrkowa. Było jednak na co popatrzeć i to najważniejsze.
Psychiczni, ale normalni
Psyche fot. Cezary Kotecki
Psyche fot. Cezary Kotecki
Kiedy nad bolkowskim zamkiem na dobre zapadły ciemności, na scenie zainstalował się pomorski duet Skinny Patrini, któremu w tym roku dane już było zaprezentować się na małych scenach festiwali Selector w Krakowie oraz Open’er w Gdyni. Po wydaniu debiutanckiej płyty („Duty Free”) zespół ten sukcesywnie zdobywa nowych fanów, w czym wydatnie pomagają mu widowiskowe występy na żywo. Nie inaczej było na Castle Party. „Switch Off” czy „Sweat” do tego stopnia rozgrzały część publiczności, że ta nie chciała puścić zespołu ze sceny, mimo że nalegali na to organizatorzy. Efekt był taki, że Michał i Anka zagrali jeden numer na bis, ale jednocześnie trzeba było skrócić recital kolejnego wykonawcy – Variete, co nie wszyscy przyjęli ze zrozumieniem. Grzegorz Kaźmierczak i Marek Maciejewski zagrali materiał z ubiegłorocznej, bardzo udanej płyty „Zapach wyjścia”. Transowe, zimnofalowe brzmienia przypadły do gustu publiczności – i to zarówno tej, która kibicuje bydgoszczanom od połowy lat 80. ubiegłego wieku, jak i tej, której nie było jeszcze na świecie, kiedy Kaźmierczak i spółka podbijali Jarocin. Szkoda jedynie, że ich występ był tak krótki! Największą gwiazdą wieczoru był natomiast powiększony do rozmiarów kwartetu zespół Psyche. Urodzony w Kanadzie Darrin Huss od jakiegoś czasu mieszka w Niemczech, do Bolkowa nie miał więc zbyt daleko. Może właśnie dlatego przywiózł ze sobą gitarzystę i basistę, którzy nie tylko robili tłok na scenie, ale przede wszystkim w wydatny sposób wzbogacili muzykę kapeli. A było czym się zachwycać. Uczestnicy Castle Party zostali bowiem uraczeni przekrojowym setem z całej, liczącej już przecież ćwierć wieku, historii zespołu. Z głośników popłynęły więc niemal wszystkie – zarówno te wielkie, jak i nieco mniejsze – hity Kanadyjczyków: od „Snow Garden” po „Eternal”, od „15 Minutes” po „Ghost”, od „Tears” po „Misery”. Nie zabrakło także nieśmiertelnego „Sanctuary”. Jedynym, co skutecznie psuło dobry nastrój, było kiepskie nagłośnienie. Nie chodzi wprawdzie o to, aby dźwięki rozrywały uszy, ale jeśli można, nie podnosząc specjalnie głosu, swobodnie rozmawiać trzy metry od sceny, to znaczy, że zdecydowanie coś jest nie tak. Poza tym prawie wcale nie było słychać elektronicznych podkładów, co akurat w przypadku tej kapeli jest rzeczą zasadniczą. Dziwił też fakt, że tak dużą gwiazdę upchnięto na małej scenie, skoro na pewno zasłużyła ona sobie na znacznie szerszą widownię.
Było na co popatrzeć…
Drugi dzień festiwalu, odbywający się już na dużej scenie, otworzyli o godzinie czternastej Polacy z Sane, po nich zaprezentowali się natomiast goście z zagranicy – Łotysze z Vic Anselmo oraz Francuzi z Joy Disaster. Jednak dopiero progresywno-metalowe Indukti przyprawiło widownię o szybsze bicie serca. Warszawski kwintet namieszał już dość sporo w rodzimym światku wydaną przed pięcioma laty płytą „S.U.S.A.R.”; w Bolkowie miał promować swoje drugie pełnometrażowe wydawnictwo – krążek „Idmen”. Niestety, płyta – znana już na Zachodzie – w Polsce się jeszcze nie ukazała, mimo że wydawnictwo zapowiadało jej (rodzimą) premierę na dzień przed koncertem kapeli na Castle Party. Ów brak nie może jednak w żaden sposób wpłynąć na wysoką ocenę występu. Chociaż Piotr Kocimski odżegnuje się od powinowactwa z rockiem progresywnym – nie ma racji. Trudno wprawdzie wskazywać jakieś konkretne inspiracje, ale twórczość warszawiaków lokuje się w tej samej mniej więcej okolicy, co dokonania późnego King Crimson czy też – wracając na ojczyste podwórko – Riverside. I nie ma w tym nic uwłaczającego. Perfekcyjnie zagrana muzyka Indukti, korzystająca również z dorobku współczesnego post-rocka (vide skrzypce Ewy Jabłońskiej), to prawdziwa muzyczna uczta. Na „Idmen” pojawia się kilka numerów, w których gościnnie wystąpili zaproszeni do studia wokaliści, w Bolkowie zespół zagrał jednak w pełni instrumentalnie – można więc było raczyć się czystą muzyką, w pełni podziwiając skomplikowaną fakturę poszczególnych utworów i zaskakujące niekiedy aranżacje. Na tle Polaków kolejne projekty – niemiecko-włoskie Madre del Vizio oraz Spectra Paris (to także, wbrew pozorom, kapela z Półwyspu Apenińskiego) – wypadły dość blado. Chociaż w drugim przypadku było przynajmniej na co popatrzeć. Uroda oraz wymyślne gotyckie stroje czterech Włoszek w pełni rekompensowały niedostatki repertuaru.
1 2 »

Komentarze

28 IV 2020   20:32:19

Front 242 nie ma nic wspólnego z technem i na 100% nie brali udziału w Paradzie Równości. To pionierzy EBM, tanecznej odmiany industrialu, która rządziła podziemiem przed pojawieniem się acid house w 89. Ich kawałki były puszczone między innymi w Batcave. Ruch EBM-owy z czasem zmienił się w rock industrialny oraz w electro-industrial, który wpłynął na kształt muzyki elektro-gotyckiej i darkwave'u (tak, Diary of Dreams jest przepełnione jego dźwiękami). Scena acid house zwana ravem stworzyła scenę hardcore (potocznie zwaną po prostu technem). Front 242 był określony jako techno w latach 80-tych to fakt, ale tak samo Depeche Mode, New Order, Gary Numan i disco od Donny Summer. To był termin który każdy przyklejał do wszystkiego co posiadało elektroniczny bas na modłę Kraftwerka. Zmieniło się to, gdy z Ameryki przyszedł acid house i wyparł EBM. Odtąd techno oznaczało wszystko, co bazowało na tej muzyce. Mówiąc w ogromnym uproszczeniu.

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Nie taki krautrock straszny: Eins, zwei, drei, vier, fünf, sechs, sieben…
Sebastian Chosiński

20 V 2024

Gdybym w połowie lat 70. ubiegłego wieku mieszkał w Republice Federalnej Niemiec i był fanem krautrocka, nie omieszkałbym wybrać się na koncert Can. Może nawet pojechałbym (i częściowo popłynął promem) do Brighton, choć pewnie nie byłoby to tanie. Po występnie musiałbym jednak uznać, że opłacało się. „Live in Brighton 1975” to najlepszy koncertowy zapis, jaki pozostawił po sobie zespół z Kolonii.

więcej »

Non omnis moriar: Płyń, Pavel, płyń!
Sebastian Chosiński

18 V 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj kolejny longplay, tym razem wydany w RFN, na którym Orkiestra Gustava Broma wykonuje utwory Pavla Blatnego.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Średnio udane lądowanie
Sebastian Chosiński

13 V 2024

W połowie lat 70. zespół Can zmienił wydawcę. Amerykanów z United Artists zastąpili Brytyjczycy z Virgin. Pierwszym albumem, jaki ujrzał światło dzienne z nowym logo na okładce, był „Landed” – najsłabszy z wszystkich dotychczasowych w dorobku formacji z Kolonii.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

Tegoż autora

Jazzowe oblicze noise’u i post-rocka
— Sebastian Chosiński

Kto nie ryzykuje, ten… w spokoju nie żyje
— Sebastian Chosiński

W starym domu nie straszy
— Sebastian Chosiński

Czas zatrzymuje się dla jazzmanów
— Sebastian Chosiński

Płynąć na chmurach
— Sebastian Chosiński

Ptaki wśród chmur
— Sebastian Chosiński

„Czemu mi smutno i czemu najsmutniej…”
— Sebastian Chosiński

Pieśni wędrujące, przydrożne i roztańczone
— Sebastian Chosiński

W kosmosie też znają jazz i hip hop
— Sebastian Chosiński

Od Bacha do Hindemitha
— Sebastian Chosiński

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.