Jak na projekt muzyczny, którego autorzy porozumiewają się za pomocą poczty elektronicznej, a kolejne płyty realizują w osobnych studiach nagraniowych, grupa OSI (co jest skrótem od Office of Strategic Influence) wykazuje niezwykłą wręcz żywotność. Istnieje od dziesięciu lat i właśnie wydała czwarty album – „Fire Make Thunder”. Dla mniej zorientowanych: za szyldem tym kryją się Kevin Moore, Jim Matheos i – od kilku lat – Gavin Harrison.
Z otchłani, czeluści, spowita mgłą…
[OSI „Fire Make Thunder” - recenzja]
Jak na projekt muzyczny, którego autorzy porozumiewają się za pomocą poczty elektronicznej, a kolejne płyty realizują w osobnych studiach nagraniowych, grupa OSI (co jest skrótem od Office of Strategic Influence) wykazuje niezwykłą wręcz żywotność. Istnieje od dziesięciu lat i właśnie wydała czwarty album – „Fire Make Thunder”. Dla mniej zorientowanych: za szyldem tym kryją się Kevin Moore, Jim Matheos i – od kilku lat – Gavin Harrison.
OSI
‹Fire Make Thunder›
Utwory | |
CD1 | |
1) Cold Call | 7:10 |
2) Guards | 5:03 |
3) Indian Curse | 4:42 |
4) Enemy Prayer | 4:54 |
5) Wind Won't Howl | 5:05 |
6) Big Chief II | 3:04 |
7) For Nothing | 3:18 |
8) Invisible Men | 9:54 |
Zespół OSI powstał w 2002 roku jako jednorazowy, poboczny projekt dwóch doskonale znających się od lat artystów, którzy postanowili odpocząć trochę od progresywno-metalowej muzyki produkowanej w ramach ich macierzystych zespołów. Jim Matheos zdobył już wcześniej popularność jako lider i gitarzysta Fates Warning, natomiast klawiszowiec Kevin Moore był jednym z założycieli i twórców potęgi Dream Theater. Opuścił szeregi tego zespołu w 1994 roku po nagraniu krążka „Awake” (zastąpił go Derek Sherinian), po czym rozpoczął karierę solową. Wkrótce jednak powołał do życia nową, obracającą się w nieco innych muzycznych kręgach niż Dream Theater, kapelę – Chroma Key, z którą w następnych latach nagrał trzy „pełnometrażowe” płyty studyjne. Dał się również namówić na gościnny występ na albumach Fates Warning – „A Pleasant Shade of Gray” (1997) oraz „Disconnected” (2000). Nie po raz pierwszy zresztą, ponieważ można go już było usłyszeć, choć w niewielkim zakresie, na krążku „Perfect Symmetry”, który został wydany dwadzieścia trzy lata temu. W każdym razie, decydując się na bliższą współpracę artystyczną, panowie Matheos i Moore doskonale wiedzieli, na co ich stać i czego się mogą po sobie spodziewać.
Debiutancki „Office of Strategic Influence” ujrzał światło dzienne w 2003 roku i bardzo się spodobał. W efekcie, zamiast zawiesić działalność, OSI postanowiło dłubać dalej i w efekcie „wydłubało” kolejne albumy – „Free” (2006) oraz „Blood” (2009). Poza Matheosem i Moore’em pojawili się na nich muzycy tej miary, co Sean Malone (basista Cynic i Gordian Knot), Mike Portnoy (perkusista Dream Theater), Steven Wilson (wokalista Porcupine Tree), Joey Vera (gitarzysta Fates Warning i Armored Saint), Mikael Åkerfeldt (frontman Opeth) i Tim Bowness (współlider No-Man). Na „Blood” w szeregi grupy wstąpił też angielski bębniarz Gavin Harrison, którego dyskografia jest tak pokaźna, że mogłaby zawstydzić niejednego uznanego pałkera. Najbardziej kojarzony jest on jednak ze współpracy z Porcupine Tree, z którym to zespołem występuje nieprzerwanie od dziesięciu lat. Harrison – w swojej dziedzinie specjalista, jakich mało – idealnie wkomponował się w reprezentowaną przez OSI stylistykę muzyczną z pogranicza progresu, metalu i elektroniki (ambientu), dlatego też został zaproszony również do udziału w najnowszym jego projekcie – „Fire Make Thunder”.
Artyści z kręgów rocka progresywnego przyzwyczaili słuchaczy do tego, że ich płyty są długie do granic wytrzymałości. W porównaniu z nimi Matheos i Moore od samego początku stosują zaskakujący umiar; żaden z ich albumów nie przekroczył bowiem – w swojej podstawowej wersji – granicy pięćdziesięciu minut. Ba! „Fire Make Thunder” jest najkrótszy z całej czwórki, trwa jedynie nieco ponad czterdzieści trzy minuty (choć pewnie za jakiś czas ukaże się wersja limitowana z dodatkowym krążkiem; tak przynajmniej było w przypadku poprzednich publikacji). Na album składa się osiem utworów, utrzymanych w podobnej estetyce, tworzących zamkniętą muzyczną całość i – co tu dużo mówić – zabierających słuchacza w niepowtarzalną, a bywa, że i fascynującą, podróż do mrocznej krainy zrodzonej w wyobraźni liderów zespołu. Całość zaczyna się od ciszy, z której stopniowo wyłaniają się dźwięki instrumentów elektronicznych wymieszane z głosami ludzkimi. To „Cold Call”, nad którym, co prawda, z biegiem czasu przejmuje władanie gitara Jima Matheosa (a raczej kilka nałożonych na siebie ścieżek tego instrumentu), lecz wycofany na dalszy plan medytacyjny wokal Kevina Moore’a sprawia, że wszystko brzmi znacznie mniej agresywnie, niż by mogło.
Z podobnym patentem mamy do czynienia w „Guards”, gdzie świdrujące uszy gitary „złamane” są melorecytacją wokalisty na tle zaserwowanej w zaskakująco dobranych proporcjach elektroniki. Nadchodzi też jednak moment, kiedy Matheos buduje taką ścianę dźwięku, że może się wydawać, iż słuchamy płyty któregoś z tuzów post-rocka. Znakomite wrażenie pozostawia po sobie „Indian Curse” – przejmująca, hipnotyczna ballada, znaczona pojedynczymi dźwiękami fortepianu i gitarą akustyczną; przez przybrudzony efektami dodanymi w studiu głos Moore’a przebija zaś ogromny smutek. W zupełnie inny klimat wprowadza natomiast „Enemy Prayer” – jedyna instrumentalna kompozycja podpisana przez wszystkich obecnych członków OSI. Oznacza to tyle, że co nieco dorzucił od siebie również Gavin Harrison. I to słychać, bowiem w żadnym innym numerze perkusista nie ma tyle pracy co tutaj. Gdyby na siłę szukać inspiracji, to chyba właśnie ten kawałek najbliższy jest temu, co Matheos i Moore tworzyli w Fates Warning i Dream Theater. Wszystko wraca jednak do normy już w następnym utworze – znów mamy powolny, transowy rytm, klawiszowe tło, gitarowe smaczki i wprowadzający w stan kontemplacji śpiew. „Wind Won’t Blow” to jedna z tych kompozycji, które w naturalnym sposób dzięki improwizacjom mogą rozrastać się na koncertach do kilkunastu minut, wprowadzając przy tym słuchaczy w wyjątkowo refleksyjny nastrój.
Dwie kolejne piosenki – „Big Chief II” oraz „For Nothing” – to najkrótsze numery na płycie, łącznie trwają trochę ponad sześć minut. W pierwszym Moore – na tle „brudnych” gitar Matheosa – ociera się o stylistykę rapu (choć, proszę, nie wyobrażajcie sobie za dużo), w drugim z kolei snuje leniwie swoją opowieść gdzieś pomiędzy dźwiękami zaprogramowanymi na syntetyzatorach. Zamykające krążek prawie dziesięciominutowe „Invisible Men” przywodzi na myśl „Indian Curse”, choć tamtemu utworowi ton nadawały instrumenty akustyczne, tutaj mamy natomiast przede wszystkim elektronikę. Ale ponownie użytą z umiarem, głównie dla podkreślenia klimatu smutku i nostalgii. Nie brakuje też jednak miejsca dla gitary, która gdy tylko się pojawia, sprawia, że dziełko wieńczące całość zbliża się – niebezpiecznie czy nie, to już kwestia gustu – do dokonań Porcupine Tree. Gdyby nagle gruchnęła wieść, że to nagrana przez OSI kompozycja Stevena Wilsona, chyba nikt nie byłby specjalnie zaskoczony.
Aura tajemniczości i niesamowitości, znana z płyt Porcupine Tree (ale nie tylko), unosi się zresztą nad całym „Fire Make Thunder” – tyle że to wcale nie jest zarzut. Już poprzednie produkcje Matheosa i Moore’a nie tryskały przesadną radością, ta jednak jest najbardziej mroczna, spowita ciemną i gęstą mgłą, przez którą tylko od czasu do czasu przebija jakaś bardziej optymistyczna nutka (jak w „Enemy Prayer” czy „Big Chief II”). Poza tym jest przeraźliwie smutno, jakby panowie nasłuchali się ostatnio klasyków rocka gotyckiego albo dark wave (te syntezatory!) i postawili sobie za punkt honoru dorównać im w dołowaniu słuchacza. Pod względem aranżacji i produkcji album jest zrealizowany perfekcyjnie, ale przecież trudno, by było inaczej, skoro odpowiadali za to sami muzycy. Martwić można się w zasadzie tylko jednym – że biorąc pod uwagę dotychczasową częstotliwość, piąty krążek OSI pojawi się w sklepach dopiero w 2015 roku.