Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 26 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup

Esensja słucha: Czerwiec 2012 (2)
[ - recenzja]

Esensja.pl
Esensja.pl
Na sam koniec czerwca jeszcze jedna porcja muzycznych minirecenzji. Wśród ocenionych: Hawkwind, Höstsonaten, Kukryniksy, Peter Panka’s Jane, Scissor Sisters oraz Werner Nadolny’s Jane. Zapraszamy do sprawdzenia ich notowań.

Sebastian Chosiński, Michał Perzyna

Esensja słucha: Czerwiec 2012 (2)
[ - recenzja]

Na sam koniec czerwca jeszcze jedna porcja muzycznych minirecenzji. Wśród ocenionych: Hawkwind, Höstsonaten, Kukryniksy, Peter Panka’s Jane, Scissor Sisters oraz Werner Nadolny’s Jane. Zapraszamy do sprawdzenia ich notowań.
Hawkwind „Onward” (2012) [70%]
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Nawet gdyby Dave Brock mieszkał w Polsce i tym samym załapał się na podwyższenie wieku emerytalnego w naszym kraju, nic by go tak naprawdę to nie obeszło; przecież i tak ma już – od sierpnia ubiegłego roku – siedemdziesiątkę na karku. Mimo to wciąż pozostaje aktywnym muzykiem – komponuje, nagrywa i koncertuje. Za trzy miesiące, we wrześniu 2012 roku, Hawkwind pojawi się jako główny gość kolejnej edycji Ino-Rock Festival w Inowrocławiu, będziemy więc mieli okazję na własne oczy i uszy przekonać się, w jakiej formie jest lider tej kultowej brytyjskiej kapeli. Zanim do tego dojdzie, możemy zrobić to pośrednio, wsłuchując się w jego najnowszą produkcję – dwupłytowe wydawnictwo „Onward”. Trafiło nań osiemnaście utworów, podzielonych na dwa krążki; w sumie trochę ponad osiemdziesiąt minut muzyki. Gdyby jednak wyrzucić przynajmniej jeden kawałek (a dałoby się taki wskazać), całość zmieściłaby się wówczas na jednej płycie. Ale to w sumie kwestia gustu, o którym wśród dżentelmenów dyskutować się nie powinno… Co może zaskakiwać, na „Onward” Brock postawił na bardzo surowe brzmienie, znane z wczesnych albumów kapeli. Wycofany, przepuszczony przez sekwensery wokal, zabrudzone, nałożone na siebie partie gitar, otaczająca słuchacza zewsząd ściana dźwięku – takimi właśnie efektami lider Hawkwind postanowił uzyskać „kosmiczny” nastrój, typowy przecież dla space rocka. I nie można mieć wątpliwości, że mu się to udało. Już zaserwowane na początek „Seasons” i „The Hills Have Ears” dają takiego kopa, że można trafić na orbitę okołoziemską. Co prawda trzeci na liście, okraszony akustycznymi brzmieniami „Mind Cut” pozwala na wzięcie krótkiego oddechu, ale za to następujący po nim agresywnie punkowy „Death Trap” okazuje się prawdziwie „śmiertelną pułapką”. Kto dotrwa do jego końca, będzie mógł zacząć wreszcie raczyć się na całego muzyczną wizją Brocka. Począwszy bowiem od „Southern Cross” aż po „Howling Moon” (które wyszły spod pióra lidera) zespół mocno wyhamowuje, stawiając przede wszystkim na klimat, który pomagają tworzyć przestrzenie generowane przez instrumenty elektroniczne. Koniec tego seta oznajmia rock and rollowy „Right to Decide” – jeden z tych utworów, których mogłoby zabraknąć i nikt by po nim nie płakał. Jego miałkość tym bardziej rzuca się w uszy, że chwilę później mamy do czynienia z najlepszą na płycie psychodeliczną kompozycją „Aerospace Age”. Z którą równać może się chyba jeszcze tylko „Green Finned Demon”. Ale nawet zamykający drugi krążek kawałek bez tytułu (oznaczony jako „The Mystery Track”) ma tę niesamowitą moc, która pozwala oderwać się od Ziemi i – przynajmniej myślami – odlecieć w przestrzeń kosmiczną.
Sebastian Chosiński
Höstsonaten „The Rime of the Ancient Mariner – Chapter One” (2012) [80%]
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Włoski multiinstrumentalista (gitarzysta, basista, klawiszowiec) Fabio Zuffanti to prawdziwy tytan pracy. W ciągu osiemnastu lat aktywności twórczej wydał już około czterdziestu płyt. Obojętnie, czy podpisuje je własnym nazwiskiem, czy też sygnuje jednym z wielu projektów, w których uczestniczy (vide Höstsonaten, Quadraphonic, Finisterre, LaZona czy La Maschera di Cera), łączy je jedno – obracają się one wokół szeroko pojętego rocka progresywnego. „The Rime of the Ancient Mariner – Chapter One” to siódma „pełnometrażowa” produkcja Höstsonaten (od 1997 roku), dla której Włoch inspiracji poszukał w powstałym pod koniec XVIII wieku (1797-1798) poemacie brytyjskiego poety (pre-)romantycznego Samuela Taylora Coleridge’a, w Polsce publikowanym bądź jako „Rymy o sędziwym marynarzu” (dawno temu), bądź jako „Pieśń o starym żeglarzu” (w nowszych tłumaczeniach). Co ciekawe, dwadzieścia osiem lat temu po ten sam klasyczny tekst sięgnęli panowie z Iron Maiden i na jego podstawie stworzyli utwór, który zwieńczył album „Powerslave”. Zuffanti zabiera nas oczywiście w podróż zupełnie odmienną w klimacie – niezwykle nastrojową i bogatą w brzmienia (wykorzystane instrumentarium robi naprawdę wielkie wrażenie). Podkreślić należy również fakt, że muzyk z Półwyspu Apenińskiego zdecydował się zaadaptować cały poemat Coleridge’a. „Pierwszy rozdział” jego opowieści – nagrany pomiędzy listopadem ubiegłego a lutym bieżącego roku – zawiera, obok instrumentalnego prologu, pierwsze cztery części dzieła literackiego (na „Chapter Two” trafią zatem trzy pozostałe). Do zaśpiewania każdej z nich zaproszeni zostali inni wokaliści: Alessandro Corvaglia (pierwsza i częściowo czwarta), Davide Merletto (druga), Marco Dogliotti (trzecia) oraz Simona Angioloni (większość czwartej) – po to, jak można mniemać, by zapewnić różnorodność w interpretacji wierszowanych strof. Muzycznie „The Rime of the Ancient Mariner – Chapter One” to prawie godzinna porcja rocka progresywnego w najlepszym stylu lat 70. Jest odpowiednio patetycznie, ale i melodyjnie; nie brakuje powłóczystych brzmień, które urzekają urodą, choć zdarzają się też fragmenty bardziej dynamiczne; rozbudowane kompozycje pozwalają zaś cieszyć się różnorodnością dźwięków (saksofon sopranowy w „Part I”, flet w „Part II”, skrzypce w „Part III”, bodhrán i dudy w „Part IV”) i aranżacyjnym bogactwem.
Sebastian Chosiński
Kukryniksy „Myself” (2012) [60%]
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
W Polsce nazwa Kukryniksy kojarzyć się może nielicznym adeptom uczelni plastycznych, wiąże się bowiem z działającą najaktywniej w latach 20. i 30. ubiegłego wieku awangardową grupą artystyczną, założoną przez Michaiła KUprijanowa, Porfirego KRYłowa oraz NIKołaja Sokołowa (wyróżnione sylaby dały jej właśnie początek). Zasłynęli oni plakatami propagandowymi, malarstwem socrealistycznym oraz karykaturami, które przedstawiały wrogów Związku Radzieckiego. Dla młodego pokolenia Rosjan z XXI wieku Kukryniksy to przede wszystkim zespół rockowy, który działa nieprzerwanie od piętnastu lat i zdążył w tym czasie opublikować już osiem albumów studyjnych (nie licząc projektów pobocznych). Na czele zespołu od samego początku stoi wokalista Aleksiej Gorszeniow, któremu na najnowszym albumie – zatytułowanym po angielsku „Myself” – towarzyszą następujący muzycy: gitarzyści Dmitrij Gusiew i Igor Woronow, basista Dmitrij Oganian oraz perkusista Michaił Fomin. Zaczynali od muzyki post-punkowej, ale z biegiem czasu coraz bardziej ewoluowali ku klasycznemu rockowi z elementami gotyku. Zawsze wyróżniały ich chwytliwe melodie towarzyszące bardzo charakterystycznemu, głębokiemu, nieco mrocznemu głosowi Gorszeniowa (którego notabene – zresztą nie bez powodu – porównywano do wokalisty fińskiego HIM, Villego Valo). Nie inaczej jest też na „Myself”. Zdecydowana większość spośród jedenastu utworów ma wielki potencjał komercyjny – począwszy od otwierającego album „S.O.S.”, poprzez mocno zabarwione rosyjską muzyką ludową „Колокола”, wybrany na pierwszego singla romantyczno-melancholijny „Хрустальный мир”, nieco ostrzejsze od reszty „Страхи”, aż po balladowe „Здесь и сейчас” i gitarowo-alternatywny finał w postaci utworu „Мечта”. Uwagę zwracają również świetnie dobrane proporcje – gitar i elektroniki, dynamiki i melodyki; nad wszystkim zaś góruje niepozwalający o sobie zapomnieć wokal Gorszeniowa.
Sebastian Chosiński
Peter Panka’s Jane „Kuxan Suum” (2011) [60%]
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Na pierwszym albumie Jane – wydanym w 1972 roku „Together” – grają między innymi: gitarzysta Klaus Hess, organista Werner Nadolny oraz perkusista Peter Panka. Trzydzieści lat później, po długim okresie owocnej współpracy i zakończonym połowicznym sukcesem reaktywowaniu kapeli (do czego doszło w połowie lat 90.), ich drogi zaczęły się rozchodzić na dobre. Każdy uważał, że ma takie samo prawo do legendarnej nazwy, z biegiem czasu pozakładali więc własne mutacje grupy. Pierwszy był Panka, który ściągnął do siebie Nadolnego i jako Peter Panka’s Jane nagrali razem dwa albumy studyjne: „Shine On” (2003) i „Voices” (2007). Krótko po wydaniu drugiego z nich lider zmarł na raka. Wtedy też doszło do sporu klawiszowca z basistą Charly Maucherem (także muzykiem oryginalnego składu), co doprowadziło do jego odejścia i powołania do życia nowej kapeli – Werner Nadolny’s Jane. Maucher nie zamierzał jednak rezygnować z dotychczasowej nazwy i jako Peter Panka’s Jane w 2009 roku wydał album „Traces”, a po następnych dwóch latach – „Kuxan Suum” (tytuł jest nawiązaniem do kalendarza Majów). Na najnowszej płycie, poza Maucherem, zagrali jeszcze: gitarzyści Klaus Walz i Niklas Turmann, klawiszowiec Corvin Bahn oraz były bębniarz Eloy i Saxon Fritz Randow. Krążek ten zawiera jedenaście dłuższych kompozycji, które przetykane są instrumentalnymi, rzadko trwającymi dłużej niż minutę miniaturami, dzięki czemu ogólna liczba tracków wzrosła do dwudziestu trzech. W warstwie muzycznej nie ma żadnych zaskoczeń, to wciąż ten sam rock progresywny, którego korzenie tkwią z jednej strony w psychodelii à la Pink Floyd, z drugiej – w motorycznym hard rocku z początków lat 70. Mimo że jest w nim tylko jeden muzyk z oryginalnego składu, zespół zachowuje charakterystyczny styl, który wypracował trzy dekady wcześniej. Po wysłuchaniu takich kawałków jak „Falling”, „Easy Way In”, „Demons”, „Rolling Along” czy „Lucky Ones” nie sposób nie rozpoznać, kto gra. Dobrze to i źle, bo świadczy równocześnie o tym, że Maucher skupia się jedynie na odcinaniu kuponów od dawnej sławy. Inna sprawa, że chyba właśnie tego oczekują od niego fani. Wymieniony na początku tekstu Klaus Hess, poróżniony z dawnymi przyjaciółmi, też zresztą nie próżnuje – od kilku lat stoi na czele własnego bandu, który nazwał – dla odmiany, jak można sądzić – Klaus Hess’ Mother Jane.
Sebastian Chosiński
Scissor Sisters „Magic Hour” (2012) [60%]
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
W 2012 roku Scissor Sisters powrócili z kolejnym krążkiem mającym zachęcać do tańca. Na „Magic Hour” znalazło się miejsce dla szesnastu utworów (cztery z nich to bonusy), co dało w sumie blisko godzinę lekkiej, kolorowej i nadającej się do popularnych rozgłośni radiowych rozrywki. Na playliście królują nieskomplikowane, żywe podkłady zahaczające chwilami o oldschoolowe disco albo house, do których tradycyjnie dołączają raczej niewyróżniające się niczym specjalnym wokale Jake’a Shearsa oraz Any Matronic. Łączenie kolejnych, mimo wszystko niejednolitych brzmień (to zasługa także szeregu producentów zaangażowanych w powstawanie poszczególnych tracków) z typowo popowymi głosami zakończyło się z różnym skutkiem. Bo o ile choćby otwierający wydawnictwo „Baby Come Home” czy późniejszy „Only The Horses” to całkiem chwytliwe i przebojowe kawałki idealne na nadchodzące letnie imprezy, o tyle słoneczny „San Luis Obispo” lub balladowy „The Secret Life Of Letters” po prostu trochę męczą. Oddaje to doskonale charakter całej płyty – najzwyczajniej są na niej momenty, które potrafią przykuć uwagę (dynamiczny, skandowany „Shady Love” z udziałem Azealii Banks) i poderwać na parkiet (niezły „Self Control”), ale są też i takie przemykające gdzieś zupełnie niezauważone albo również odrobinę irytujące („F*** Yeah”, „Keep Your Shoes”). „Magic Hour” to zestaw tanecznych numerów w nieco gejowskim, a przez to kiczowatym, ale też radosnym stylu – niestety nie wszystkie zastosowane w nim rozwiązania i udziwnienia można uznać za udane. Co łatwo przełożyć na poziom albumu, który też udany jest tylko częściowo.
Michał Perzyna
Werner Nadolny’s Jane „Eternity” (2011) [50%]
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
W tym samym czasie, kiedy Charly Maucher (i spółka) pracowali nad albumem „Kuxan Suum”, pokłócony z nim Werner Nadolny nagrywał kolejny – po „Proceed with Memories…” (2008) oraz „The Journey I – Best of Jane ’70-’80” (2011), na którym znalazły się nowe wersje starych kompozycji grupy – album studyjny swego wcielenia kapeli, tym razem z całkowicie premierowym materiałem. Na „Eternity” Jane tworzą: wokalista Torsten Ilg, gitarzysta Dete Klamann, basista Rolf Vatteroth, klawiszowiec Doctor Bogarth oraz perkusista Sven Peterson. I oczywiście Nadolny, który w studiu zasiadł za organami i od czasu do czasu brał również do ręki saksofon. W przeciwieństwie do mutacji Mauchera, Jane Nadolnego zdecydowało się na nagranie kilku zdecydowanie dłuższych kompozycji, tak jak to zespół miał w zwyczaju robić w pierwszej połowie lat 70., kiedy powstały jego najznamienitsze płyty. Krążek otwiera minisuita „Tryptich”, oprócz długości – trwa ponad czternaście minut – niewiele mająca wspólnego z klasycznym rockiem progresywnym. Bliżej jej znacznie do pop-rockowych dokonań współczesnych wcieleń Journey bądź Foreigner. Na szczęście kolejne numery są już bardziej rasowe, choć wciąż w porównaniu z tym, co znalazło się przed laty na krążkach „Here We Are” (1973) czy „Fire, Water, Earth and Air” (1976), wypadają nadzwyczaj lekko i zwiewnie. Mają już jednak ten progresywny sznyt, znaczony melodyjnymi solówkami gitary i nastrojowymi partiami instrumentów klawiszowych (jak w „Circle of Hands”, „Borrowed Time” czy „A Little Big While”). Główny problem tkwi jednak w tym, że podobnie jak Werner Nadolny’s Jane brzmi dzisiaj cała masa kapel rockowych (głównie zza Oceanu); w zetknięciu z nimi mistrzostwo warsztatowe, którego muzykom na pewno odmówić nie można, i nowoczesna produkcja mogą nie wystarczyć, aby się przebić. Na dodatek żadna z kompozycji, choć wszystkie są lekkie, łatwe i przyjemne, nie wpada w ucho; nawet po parokrotnym przesłuchaniu krążka trudno przypomnieć sobie którykolwiek z kawałków. A zanucić refren – graniczyłoby już chyba z cudem.
Sebastian Chosiński
koniec
30 czerwca 2012

Komentarze

30 VI 2012   13:14:55

wokal przepuszczony przez sekwensery :D

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Tu miejsce na labirynt…: Ente wcielenie Magmy
Sebastian Chosiński

26 IV 2024

Chociaż poprzednia płyta Rhùn, czyli „Tozïh”, ukazała się już niemal rok temu, najnowsza, której muzycy nadali tytuł „Tozzos”, wcale nie zawiera nagrań powstałych bądź zarejestrowanych później. Oba materiały są owocami tej samej sesji. Trudno dziwić się więc, że i stylistycznie są sobie bliźniacze.

więcej »

Czas zatrzymuje się dla jazzmanów
Sebastian Chosiński

25 IV 2024

Arild Andersen to w świecie europejskiego jazzu postać pomnikowa. Kontrabasista nie lubi jednak przesiadywać na cokole. Mimo że za rok będzie świętować osiemdziesiąte urodziny, wciąż koncertuje i nagrywa. Na dodatek kolejnymi produkcjami udowadnia, że jest bardzo daleki od odcinania kuponów. „As Time Passes” to nagrany z muzykami młodszymi od Norwega o kilkadziesiąt lat album, który sprawi mnóstwo radości wszystkim wielbicielom nordic-jazzu.

więcej »

Tu miejsce na labirynt…: Oniryczne żałobne misterium
Sebastian Chosiński

24 IV 2024

Martin Küchen – lider freejazzowej formacji Angles 9 – zaskakiwał już niejeden raz. Ale to, co przyszło mu na myśl w czasie pandemicznego odosobnienia, przebiło wszystko dotychczasowe. Postanowił stworzyć – opartą na starożytnym greckim micie i „Odysei” Homera – jazzową operę. Do współpracy zaprosił wokalistkę Elle-Kari Sander, kolegów z Angles oraz kwartet smyczkowy. Tak narodziło się „The Death of Kalypso”.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

Z tego cyklu

Grudzień 2013
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Mateusz Kowalski

… projektu R.U.T.A.
— Sebastian Chosiński

Październik 2013
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna

Maj 2013
— Sebastian Chosiński, Łukasz Izbiński, Dawid Josz, Michał Perzyna

Kwiecień 2013
— Sebastian Chosiński, Łukasz Izbiński, Dawid Josz, Mateusz Kowalski

Marzec 2013 (2)
— Sebastian Chosiński, Łukasz Izbiński, Michał Perzyna, Przemysław Pietruszewski

Marzec 2013
— Łukasz Izbiński, Dawid Josz, Michał Perzyna, Przemysław Pietruszewski

Luty 2013
— Łukasz Izbiński, Dawid Josz, Michał Perzyna, Przemysław Pietruszewski

Grudzień 2012 (2)
— Łukasz Izbiński, Dawid Josz, Mateusz Kowalski, Michał Perzyna, Przemysław Pietruszewski

Grudzień 2012
— Mateusz Kowalski, Paweł Lasiuk, Michał Perzyna, Bartosz Polak

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.