Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 6 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Muzyka

Magazyn CCXXXV

Podręcznik

Kulturowskaz MadBooks Skapiec.pl

Nowości

muzyczne (wybrane)

więcej »

Zapowiedzi

muzyczne

więcej »

Misterium pod znakiem Wielbłąda
[ - recenzja]

Esensja.pl
Esensja.pl
Zdarzyło Wam się być na koncercie, którego w zasadzie nie powinno już być? Kiedy parę lat temu Andy’ego Latimera „dopadła” rzadka choroba krwi, nie zastanawiano się, czy jeszcze kiedykolwiek wejdzie do studia bądź stanie na scenie, ale jakie ma szanse na przeżycie. Tymczasem Brytyjczyk doszedł do zdrowia i wrócił do zawodu. Po raz kolejny skompletował zespół i przed dwoma laty ruszył w trasę koncertową. W lipcu Camel dotarł na dwa koncerty do Polski – w Poznaniu i Krakowie.

Sebastian Chosiński

Misterium pod znakiem Wielbłąda
[ - recenzja]

Zdarzyło Wam się być na koncercie, którego w zasadzie nie powinno już być? Kiedy parę lat temu Andy’ego Latimera „dopadła” rzadka choroba krwi, nie zastanawiano się, czy jeszcze kiedykolwiek wejdzie do studia bądź stanie na scenie, ale jakie ma szanse na przeżycie. Tymczasem Brytyjczyk doszedł do zdrowia i wrócił do zawodu. Po raz kolejny skompletował zespół i przed dwoma laty ruszył w trasę koncertową. W lipcu Camel dotarł na dwa koncerty do Polski – w Poznaniu i Krakowie.
A wszystko dzięki nieocenionemu Piotrowi Kosińskiemu z krakowskiego Rock Serwisu, który już po raz trzeci sprowadził grupę Andy’ego Latimera do Polski. Pierwszy raz miało to miejsce w lipcu 1997 roku, kiedy zespół promował album „Harbour of Tears”, drugi raz – we wrześniu trzy lata później, po ukazaniu się krążka „Rajaz”. Można by więc zadać pytanie: Co takiego zaskakującego jest w fakcie, że Camel pojawił się nad Wisłą (a precyzyjniej: nad Wartą i Wisłą) po raz kolejny? Ano to, że przed kilku laty Latimer zachorował na czerwienicę prawdziwą, rzadką i nie do końca jeszcze rozpoznaną chorobę krwi; wskutek tego przeszedł chemioterapię i operację przeszczepienia szpiku kostnego. Powoli wracał do zdrowia. Aż nadszedł 2013 rok, kiedy to po raz pierwszy od zdiagnozowania choroby Andy’ego – po dziesięcioletniej przerwie – Camel wyszedł na scenę. Jednocześnie też zespół zamknął się w studiu, aby ponownie zarejestrować jeden ze swoich klasycznych albumów – „The Snow Goose” (pierwotnie wydany w połowie lat 70. ubiegłego wieku). Nagrano go w składzie, w którym – oprócz lidera – znaleźli się jeszcze: basista Colin Bass (w grupie, z jedną przerwą, od 1979 roku), kanadyjski klawiszowiec Guy LeBlanc oraz perkusista Denis Clement (obaj dołączyli do Latimera przed piętnastu laty). I w tym właśnie zestawieniu – z dokooptowanym dodatkowo drugim klawiszowcem Jasonem Hartem – Wielbłąd ruszył w trasę koncertową.
Niestety, przed rokiem okazało się, że LeBlanc ma raka nerki i musi zrezygnować z występów. Aby wypełnić kontrakt, Andy sięgnął więc po swego starego znajomego – Holendra Tona Scherpenzeela (na co dzień keyboardzistę formacji Kayak), który przed laty wziął udział w rejestracji trzech płyt Camela: „Stationary Traveller” (1984), „Dust and Dreams” (1991) oraz „Rajaz” (1999). I w takim też składzie grupa dotarła na dwa koncerty do Polski – w Poznaniu i Krakowie. Występ w stolicy Wielkopolski odbył się w hali numer 2 Międzynarodowych Targów Poznańskich (tej samej, w której przed niespełna dwoma laty pojawił się – również dzięki zaradności Rock Serwisu – eksfrontman Porcupine Tree, Steven Wilson). Zaledwie dwa dni wcześniej Wielbłąd był główną gwiazdą pierwszego dnia dziesiątej edycji legendarnego dla wielbicieli rocka progresywnego festiwalu Night of the Prog w Niemczech. Co świadczy o wciąż bardzo wysokiej pozycji tej grupy – grupy, która karierę zaczynała… czterdzieści cztery lata temu (chociaż Andy po raz pierwszy stanął na scenie już w 1964 roku, a więc ponad pół wieku temu). Od tamtego momentu w zespole nieprzerwanie trwa tylko Latimer – i to wystarczy, aby, mimo zmieniających się mód, za którymi zresztą niekiedy podążał, Camel nie zatracił swego charakteru.

Setlista:

01) Never Let Go (Camel, 1973)
02) The White Rider (Mirage, 1974)
03) Song Within a Song (Moonmadness, 1976)
04) Unevensong (Rain Dances, 1977)
05) Spirit of the Water (Moonmadness, 1976)
06) Air Born (Moonmadness, 1976)
07) Lunar Sea (Moonmadness, 1976)
08) Another Night (Moonmadness, 1976)
09) Drafted (Nude, 1981)
10) Ice (I Can See Your House from Here, 1979)
11) Mother Road (Dust and Dreams, 1991)
12) Hopeless Anger (Dust and Dreams, 1991)
13) Whispers in the Rain (Dust and Dreams, 1991)
bis:
14) Lady Fantasy (Mirage, 1974)
15) Long Goodbyes (Stationary Traveller, 1984)

Zespół pojawił się na scenie z dziesięciominutowym opóźnieniem. Nie była to jednak jego wina, ale… publiczności, która tak bardzo dopisała, że przedłużyło się jej wpuszczanie do hali. Kiedy już wszyscy zainteresowani znaleźli się pod sceną, wkroczyła na nią piątka muzyków, którym fani (wielu, sądząc po przerzedzonych czuprynach, zdecydowanie po czterdziestce, a nawet po pięćdziesiątce) już na „dzień dobry” zgotowali prawdziwą owację. Wtedy też po raz pierwszy – i, co najważniejsze, nie ostatni – na twarzach artystów zagościło zdziwienie. Chyba naprawdę nie spodziewali się aż tak entuzjastycznego przyjęcia! Koncert otworzył jeden z najstarszych klasyków Wielbłąda – pochodzący z debiutanckiego longplaya (z 1973 roku) „Never Let Go”. Już pierwsze jego dźwięki wystarczyły, aby podgrzać atmosferę. Nie myślcie jednak, że publika ruszyła w tany – to nie ten wiek ani nie ten klimat. Camel gra muzykę, którą chłonie się przede wszystkim umysłem i sercem. Aby w pełni docenić jej piękno, trzeba się w nią bardzo dokładnie wsłuchać – w charakterystyczne, powłóczyste, inspirowane muzyką klasyczną, gitarowe solówki Latimera, w wypełniające tło pasaże syntezatorowe Tona Scherpenzeela, w melodyjne i pulsujące pochody basu – nomen omen – Colina Bassa. „Never Let Go” jako element wprowadzający do misterium, jakim bezsprzecznie jest koncert Camela, sprawdza się idealnie. Nic więc dziwnego, że słuchacze dali się z miejsca „kupić”. Chociaż z uwagi na światło dzienne wdzierające się do hali nie było to wcale takie łatwe.
W dalszym ciągu zespół prezentował utwory ze swoich najbardziej znanych albumów z lat 70.: najpierw marszowy pochód perkusji oznajmił, że za chwilę na dobre rozbrzmi „The White Rider” (z krążka „Mirage”), następnie delikatna klawiszowa introdukcja otworzyła „Song Within a Song” (z najliczniej reprezentowanej na koncercie płyty „Moonmadness”), wreszcie przepiękny i bardzo charakterystyczny motyw gitarowo-syntezatorowy zaprosił do wysłuchania „Unevensong” (z „Rain Dances”). W każdym z tych utworów na plan pierwszy wybijał się oczywiście Latimer, grając kolejne, pełne czarownych dźwięków, partie solowe, których nie sposób pomylić z jakimkolwiek innym mistrzem gitary. Po „Unevensong” nastąpił powrót do albumu „Moonmadness”, z którego muzycy zaprezentowali cztery utwory pod rząd. Zaczęli od przepięknej, okraszonej dźwiękami fletu (i towarzyszącego mu fortepianu elektrycznego), miniatury „Spirit of the Water”; później sięgnęli po nie mniej romantyczny i urokliwy „Air Born”, by przyładować z pełną mocą w rozbudowanym – i technicznie zagranym perfekcyjnie – „Lunar Sea”. Bez dwóch zdań, był to jeden z najmocniejszych – dosłownie! – punktów koncertu. Kolejne kompozycje przyniosły za to trochę uspokojenia: „Another Light” (ostatni fragment z „Moonmadness”) oraz przebojowy – oparty na wpadającym w ucho motywie granym na syntezatorze – „Drafted” (z płyty „Nude”).
Materiału do refleksji dostarczył również „Ice” – jedyny w całym zestawie numer z krążka „I Can See Your House from Here”, na którym przed trzydziestu sześciu laty zadebiutował w barwach Camela Colin Bass. I znów nie zabrakło wolno rozwijającej się, ale pełnej pasji solówki lidera. Właściwą część koncertu zwieńczyły trzy fragmenty, zainspirowanego „Gronami gniewu” Johna Steinbecka, concept-albumu „Dust and Dreams”: energetyczne, choć niepozbawione romantyki, „Mother Road”, zahaczające momentami o fusion „Hopeless Anger” oraz patetyczno-nostalgiczne, instrumentalne „Whispers in the Rain”, które idealnie nadawało się do pożegnania z publicznością. I chociaż muzycy, żegnani owacjami, kłaniając się przy tym nisko widowni, chwilę później zeszli ze sceny, nikt nie miał wątpliwości, że za moment pojawią się na niej ponownie. Tak też się stało. Bis rozpoczęli od „Lady Fantasy” – minisuity będącej żelaznym punktem koncertów Wielbłąda od czasu publikacji albumu „Mirage”. Tradycyjnie nie zabrakło w jej trakcie fragmentów czadowych, niemal progmetalowych, które sąsiadowały ze znacznie subtelniejszymi, akustycznymi. Po tej porcji energii nastąpiła chwila bardzo smutna, ponieważ ostatnią – jak się okazało – kompozycję Latimer zadedykował dwóm niedawno zmarłym muzykom Camela. Chodziło o szkockiego wokalistę Chrisa Rainbowa (zaśpiewał dwie piosenki na „Stationary Traveller”), który w lutym tego roku odszedł wyniszczony chorobą Parkinsona, oraz pochodzącego z Kanady klawiszowca Guya LeBlanca, który w końcu kwietnia przegrał walkę z rakiem.

Skład:

Andy (Andrew) Latimer – śpiew, gitara elektryczna, flety
Colin Bass – gitara basowa, śpiew
Ton Scherpenzeel – instrumenty klawiszowe, chórki
Jason Hart – instrumenty klawiszowe, gitara akustyczna, instrumenty perkusyjne
Denis Clement – perkusja

W tym kontekście trudno się dziwić, że Andy postanowił pożegnać się z nimi, śpiewając „Long Goodbyes” (oryginalnie wykonane właśnie przez Chrisa). I że, zszedłszy po tym utworze ze sceny po raz drugi, muzycy już na nią nie wrócili. Magiczny wieczór dobiegł końca. Dla polskich fanów – licząc także tych, którzy zdecydowali się obejrzeć Wielbłąda w Krakowie – zapewne ostatni taki. Rozum podpowiada bowiem (choć serce twierdzi inaczej), że to ostatnia wizyta Andy’ego Latimera w naszym kraju. Choć z drugiej strony – ponoć niezbadane są wyroki boskie.
koniec
20 lipca 2015
Camel
Hala numer 2 Międzynarodowych Targów Poznańskich, Poznań, 19 lipca 2015 roku

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

W starym domu nie straszy
Sebastian Chosiński

2 V 2024

Choć szwedzki pianista Adam Forkelid aktywny jest na scenie jazzowej od dwóch dekad, „Turning Point” to dopiero czwarte wydawnictwo, na którego okładce ukazuje się jego nazwisko. Mimo że płyt nagrał przecież znacznie więcej. Wszystkie utwory, jakie znalazły się na najnowszym krążku, są jego autorstwa, ale w ich nagraniu wspomogli go trzej inni doświadczeni artyści.

więcej »

Tu miejsce na labirynt…: Od smutku do radości
Sebastian Chosiński

30 IV 2024

Wydany przed dwoma laty jazzowo-ambientowy album „Ghosted” Orena Ambarchiego, Johana Berthlinga i Andreasa Werliina był dla mnie nadzwyczaj miłym zaskoczeniem. Dlatego z wielkimi oczekiwaniami przystępowałem do odsłuchu jego kontynuacji. I tu również czekało mnie zaskoczenie, choć niekoniecznie takie, na jakiej liczyłem. Ale w końcu nie wszystko – na to, co dobre – musi powalać nas na kolana, prawda?

więcej »

Tu miejsce na labirynt…: Ente wcielenie Magmy
Sebastian Chosiński

26 IV 2024

Chociaż poprzednia płyta Rhùn, czyli „Tozïh”, ukazała się już niemal rok temu, najnowsza, której muzycy nadali tytuł „Tozzos”, wcale nie zawiera nagrań powstałych bądź zarejestrowanych później. Oba materiały są owocami tej samej sesji. Trudno dziwić się więc, że i stylistycznie są sobie bliźniacze.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

Tegoż autora

W starym domu nie straszy
— Sebastian Chosiński

Czas zatrzymuje się dla jazzmanów
— Sebastian Chosiński

Płynąć na chmurach
— Sebastian Chosiński

Ptaki wśród chmur
— Sebastian Chosiński

„Czemu mi smutno i czemu najsmutniej…”
— Sebastian Chosiński

Pieśni wędrujące, przydrożne i roztańczone
— Sebastian Chosiński

W kosmosie też znają jazz i hip hop
— Sebastian Chosiński

Od Bacha do Hindemitha
— Sebastian Chosiński

Z widokiem na Manhattan
— Sebastian Chosiński

Duńczyk, który gra po amerykańsku
— Sebastian Chosiński

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.