Tu miejsce na labirynt…: Kruk krukowi, czyli Muzyczna opowieść niesamowita [Steven Wilson „The Raven that Refused to Sing (and other stories)” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Steven Wilson ma wszelkie zadatki na to, aby stać się współczesnym królem Midasem. Czego nie dotknie, zamienia w złoto. I mniej istotne, czy firmuje to szyldem Porcupine Tree, Blackfield, No-Man, Bass Communion czy Storm Corrosion. Kolejnym dowodem na powyższą tezę jest najnowszy album Brytyjczyka, trzeci wydany pod własnym nazwiskiem – „The Raven That Refused to Sing (and Other Stories)”. To 50 minut rocka progresywnego na najwyższym światowym poziomie!
Tu miejsce na labirynt…: Kruk krukowi, czyli Muzyczna opowieść niesamowita [Steven Wilson „The Raven that Refused to Sing (and other stories)” - recenzja]Steven Wilson ma wszelkie zadatki na to, aby stać się współczesnym królem Midasem. Czego nie dotknie, zamienia w złoto. I mniej istotne, czy firmuje to szyldem Porcupine Tree, Blackfield, No-Man, Bass Communion czy Storm Corrosion. Kolejnym dowodem na powyższą tezę jest najnowszy album Brytyjczyka, trzeci wydany pod własnym nazwiskiem – „The Raven That Refused to Sing (and Other Stories)”. To 50 minut rocka progresywnego na najwyższym światowym poziomie!
Steven Wilson ‹The Raven that Refused to Sing (and other stories)›Utwory | | CD1 | | 1) Luminol | 12:10 | 2) Drive Home | 7:37 | 3) The Holy Drinker | 10:13 | 4) The Pin Drop | 5:03 | 5) The Watchmaker | 11:43 | 6) The Raven That Refused to Sing | 7:57 |
Byłaby to duża nieostrożność, a może nawet nieodpowiedzialność, ze strony recenzenta – w lutym przesądzać, jaka płyta zdobędzie miano najlepszej produkcji rockowej w 2013 roku. A jednak można to stwierdzić już teraz, bez najmniejszego narażania się na śmieszność – trzeci solowy album Stevena Wilsona (na co dzień podpory Porcupine Tree) w wielu klasyfikacjach podsumowujących dopiero co rozpoczęty rok znajdzie się na szczytach. Skąd to przekonanie? To proste: „The Raven That Refused to Sing (and Other Stories)” – nagrany we wrześniu ubiegłego roku w Los Angeles – jest nie tylko najciekawszym solowym dziełem artysty, ale w ogóle zawiera najbardziej fascynującą muzykę, jaką Brytyjczyk nagrał w ostatnich latach pod różnymi szyldami. Przebija zarówno dokonania jego macierzystej kapeli, jak i licznych projektów pobocznych (w tym bardzo dobrze ocenionego przez fanów i krytyków Storm Corrosion). Ale też trudno się temu dziwić, gdy widzi się „listę płac”. Nagrywając krążek, Wilson skorzystał bowiem z usług muzyków, których przecenić zwyczajnie się nie da. To profesjonaliści najwyższej klasy, którzy z niejednego pieca muzycznego jedli chleb. Gitarzysta Guthrie Govan pojawił się między innymi na dwóch albumach supergrupy Asia („Aura”, 2001; „Silent Nation”, 2004), by przed dwoma laty powołać do życia – wespół z niemieckim perkusistą Marco Minnemannem (niegdyś w Illegal Aliens) – rewelacyjną jazz-rockową kapelę The Aristocrats (która notabene zwizytowała Polskę w ubiegłym roku). Basista Nick Beggs przed laty przewinął się przez składy Kajagoogoo i Iona, a Amerykanin Adam Holzman – jeden z najsłynniejszych klawiszowców za Oceanem – ma na koncie kilkadziesiąt albumów nagranych z własnymi zespołami i tuzami światowego jazzu (chociażby ze świętej pamięci Michelem Petruccianim). Z kolei Theo Travis – specjalista od dęciaków – wspierał swoim talentem i Roberta Frippa, i Gong, i The Tangent („ COMM”, 2011). Także pojawiający się gościnnie w roli wokalisty wspomagającego Jakko Jakszyk ma bardzo bogatą kartotekę – od Level 42 po 21st Century Schizoid Band, w którym grał przez kilka lat, towarzysząc byłym muzykom King Crimson. Do tego zestawienia należałoby dorzucić jeszcze samego Alana Parsonsa jako inżyniera dźwięku (i gitarzystę w jednym kawałku). Inspirowany opowieściami niesamowitymi (tytuł sugerowałby powinowactwo artystyczne z Edgarem Allanem Poe) „The Raven That Refused to Sing (and Other Stories)” to – po „Insurgentes” (2008) i „ Grace for Drowning” (2011) – trzecie solowe wydawnictwo lidera Porcupine Tree. O ile jednak podczas pracy nad poprzednimi płytami Wilson korzystał de facto z usług muzyków sesyjnych (i bez większego znaczenia był fakt, że z niektórymi z nich, jak na przykład z Gavinem Harrisonem, grywał już wiele lat wcześniej), tym razem zależało mu na tym, aby ekipa, która znajdzie się w studiu, tworzyła zespół z prawdziwego zdarzenia. Jego zalążki powstały podczas trasy promującej poprzedni krążek, co zostało udokumentowane na koncertowym DVD „Get All You Deserve” (2012). Tam pojawili się już panowie Beggs, Holzman, Travis i Minnemann, brakowało jedynie Govana – ściągniętego nieco później przez Minnemanna na miejsce, które wcześniej zajmowali kolejno Aziz Ibrahim (w czasie koncertów po Europie) oraz John Wesley i Niko Tsonev (za Oceanem). Podczas trasy fani mogli usłyszeć głównie kompozycje z dwóch pierwszych albumów solowych Stevena, jednak w drugiej jej części, a więc w kwietniu i maju ubiegłego roku, setlistę uzupełnił utwór uprzednio nieznany, zatytułowany „Luminol”, który w wersji studyjnej pojawił się dopiero – i to na pierwszym miejscu – na „Kruku…”. „Luminol” to najdłuższy (liczy sobie bowiem ponad 12 minut) i chyba najbardziej zróżnicowany kawałek na całym wydawnictwie. Tę różnorodność zespół podkreśla już we wstępie, kiedy po kolei prezentują nam się wszyscy instrumentaliści – począwszy od Govana i Minnemanna, grających tak wściekle, jakby to był album The Aristocrats, poprzez Beggsa, aż po wnoszącego odrobinę spokoju Travisa na flecie; później słyszymy głos i gitarę Wilsona, który po jakimś czasie ustępuje miejsca sekcji rytmicznej, następnie pojawia się Holzman, w pierwszej kolejności „odpalający” swego Fendera, a potem dorzucający jeszcze kilka majestatycznych dźwięków na Hammondach. Prezentacja została więc dokonana! Ten pokaz bogactwa instrumentarium nie jest jednak jedynie czczą przechwałką – w dalszym ciągu (i chodzi tu nie tylko o długaśny „Luminol”, ale o cały krążek) każdy z muzyków ma taki sam wpływ na ostateczny kształt dzieła, żaden nie pozostaje w cieniu lidera. Numer otwierający składa się z kilku części – po fragmentach ostrych i dynamicznych, z okolic progresywnego metalu, pojawiają się znacznie spokojniejsze, klimatyczne, przywodzące na myśl lata 70. ubiegłego wieku – jeden z motywów gitarowych wprost nawiązuje do „Dancing with the Moonlit Knight” Genesis. A kiedy odzywa się fortepian Holzmana, robi się nawet smoothjazzowo. Osobom o romantycznym usposobieniu może się spodobać nastrojowy „Drive Home” – otwarty typowo progresywną, powłóczystą solówką na gitarze w stylu charakterystycznym dla Steve’a Hacketta, później wzbogacony jeszcze subtelną partią saksofonu Travisa. W zupełnie inne rejony zabiera natomiast słuchaczy „The Holy Drinker”. Na początek Holzman serwuje prawdziwie kosmiczne dźwięki wyczarowane na syntezatorze; kiedy zaś dochodzą pozostałe instrumenty, utwór nabiera mocy – słychać wówczas nie tylko potęgę brzmienia i rozmach aranżacyjny, ale również perfekcyjną produkcję i idealny dobór proporcji. Mniej więcej w połowie maszyna zaczyna jednak zwalniać – dźwięki saksofonu, fletu oraz fortepianu elektrycznego (Fender) sprawiają, że znów robi się jazzowo. Lecz to tylko cisza przed burzą; w końcówce po partii organów następuje prawdziwa eksplozja – na tle hardrockowej sekcji rytmicznej słychać mięsistą solówkę gitarową. „The Pin Drop” trwa zaledwie pięć minut i jest – chciałoby się rzec – typową piosenką progresywną (pytanie tylko, co to takiego?); w każdym razie wpada w ucho, między innymi dlatego, że już na początek okraszona została świetną partią saksofonu. „The Watchmaker” – kolejna opowieść niesamowita o duchach – ma odpowiedni do tematu klimat: nostalgiczny, ale też niepokojący. Na plan pierwszy wybija się w niej flet Travisa, dopiero w piątej minucie odzywa się gitara Wilsona; do głosu dochodzi też jednak Holzman, którego klawisze (tym razem głównie fortepian) w dużej mierze odpowiadają za niezwykłą atmosferę części środkowej. W końcówce natomiast zespół po raz kolejny udowadnia, że potrafi także, jeśli istnieje taka potrzeba, dorzucić do pieca – takiego finału nie powstydziliby się bowiem nawet panowie z Dream Theater! Na koniec pojawia się kompozycja tytułowa – zabarwiona psychodelią ballada, której rozmachu dodają orkiestrowe smyczki, użyte jednak z dużym umiarem i gracją, bez niepotrzebnego patosu i gigantomanii. Wilson doskonale to potrafi, nigdy przecież nie należał do tandetnych efekciarzy. Subtelna aranżacja „The Raven That Refused to Sing” robi duże wrażenie, przydaje utworowi przestrzeni, pozwala mu także pięknie wybrzmieć i tym samym taktownie zwieńczyć całość. Niezwykły to album, na którym w idealnej symbiozie z klasyką progresywną z lat 70. XX wieku współbrzmią elementy jazz-rocka i prog-metalu. Jest w tym zapewne również duża zasługa, wspomagającego Wilsona w studiu, Alana Parsonsa. Bo przecież nie możemy zapominać, że to właśnie on przed prawie 40 laty „namówił” miliony wielbicieli muzyki rockowej na całym świecie na bliższą znajomość z twórczością – zarówno prozatorską, jak i poetycką – Edgara Allana Poe. To on, nagrywając album „Tales of Mystery and Imagination Edgar Allan Poe” (1976), w utworze „The Raven” („Kruk”) wykorzystał fragmenty najsłynniejszego poematu amerykańskiego pisarza. Warto dodać jeszcze, że do edycji limitowanej „The Raven That Refused to Sing (and Other Stories)” dorzucono drugi krążek z wersjami demo wszystkich kawałków. Trafiła nań także instrumentalna kompozycja „Clock Song” – jedyny fragment, który został przez Wilsona odrzucony. I można to zrozumieć: jak na zwykły przerywnik jest za długi i zbyt nużący, jak na pełnoprawny utwór – zdecydowanie za krótki (zaledwie cztery i pół minuty). Skład:- Steven Wilson – śpiew, mellotron, instrumenty klawiszowe, gitara, gitara basowa (3)
- Guthrie Govan – gitara solowa
- Nick Beggs – gitara basowa, chapman stick (3), chórki
- Adam Holzman – instrumenty klawiszowe (piano Fendera, organy Hammonda, fortepian, syntezator minimoog)
- Theo Travis – flet, saksofony, klarnet
- Marco Minnemann – perkusja, instrumenty perkusyjne
Gościnnie:- Jakko Jakszyk – śpiew (1,5)
- Alan Parsons – gitara (3)
- London Session Orchestra (6)
- Perry Montague-Mason – skrzypce (6)
|
To pierwszy w 100% udany solowy krążek Wilsona. Ale czynienie z niego boga ojca i Midasa jest mocno na wyrost, w końcu Steven przypomina typowego polskiego piłkarza - od ponad 20 lat jest młodym, zdolnym, dobrze zapowiadajacym się. Ale nowego biegu muzyce nie nada, nie ta epoka, nie te zdolności.