„Czerwone piaski” dość udanie eksplorują niezbyt popularny w kinie motyw dżina, trudno jednak zaliczyć je do szczególnie udanych przedstawicieli kina grozy.
Dżin bez butelki
[Alex Turner „Czerwone piaski” - recenzja]
„Czerwone piaski” dość udanie eksplorują niezbyt popularny w kinie motyw dżina, trudno jednak zaliczyć je do szczególnie udanych przedstawicieli kina grozy.
Alex Turner
‹Czerwone piaski›
EKSTRAKT: | 50% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Czerwone piaski |
Tytuł oryginalny | Red Sands |
Dystrybutor | Imperial |
Data premiery | 31 marca 2009 |
Reżyseria | Alex Turner |
Zdjęcia | Sean O'Dea |
Scenariusz | Simon Barrett |
Obsada | Shane West, Leonard Roberts, Aldis Hodge, Callum Blue, Brendan Miller, Theo Rossi, Noel Gugliemi, Mercedes Masöhn |
Muzyka | Luke Rothschild |
Rok produkcji | 2009 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 85 |
Gatunek | groza / horror, thriller |
EAN | 5903570137341 |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
„Czerwone piaski” to jeden z trzech dość podobnych treściowo horrorów, wyprodukowanych na przełomie 2009 i 2010 roku. Najpierw, w lutym 2009 (a u nas już w końcu marca), pojawiły się będące przedmiotem tej recenzji „Czerwone piaski”, tyczące starcia służących w Afganistanie amerykańskich żołnierzy z plączącym się po pustkowiach dżinem. Zaledwie trzy miesiące później, w maju (a u nas w listopadzie), światło dzienne ujrzał fatalny „
Grobowiec diabła” z Cubą Goodingiem juniorem w roli głównej, opowiadający o Amerykanach eksplorujących gdzieś na Bliskim Wschodzie – najpewniej w Iraku – wydrążone przez archeologów podziemia, w których egzystuje przedwieczny demon. Natomiast w lipcu roku następnego wszedł do dystrybucji francusko-marokański film o oddziale stacjonujących w Algierii żołnierzy, którzy – szukając rozbitego samolotu – trafiają na ufortyfikowaną wioskę, nawiedzoną przez grupę dżinów. Z całej tej trójki to właśnie ten ostatni film proponował najciekawszą, najbardziej klimatyczną historię, i – co nietrudno zgadnąć – akurat właśnie on do nas nie dotarł.
Na przyczepkę można jeszcze dorzucić tandetne, kuriozalnie durne, ale jednocześnie poniekąd zabawne „Pustynne węże”, puszczone w telewizyjny obieg w lipcu 2009, a próbujące straszyć afgańskimi ziemnymi czerwiami. Ale jest to film z ewidentnie innej ligi – takiej, gdzie nikt się nie wstydzi tanich, źle zgranych z obrazem efektów, kiepskich aktorów i bezsensownej fabuły, wypchanej po brzegi dinozaurami, megarekinami i magnetycznymi tornadami.
Początek „Czerwonych piasków” nie nastraja zbyt pozytywnie. Film posiada przeciętne zdjęcia, sztywne wprowadzenie (jeszcze przed napisami początkowymi pojawia się słownikowa definicja dżina), a także nadużywaną w nowoczesnych serialach i niskobudżetowych telewizyjnych filmach manierę każącą twórcy zaprezentować na wstępie aktualne zdarzenia i zaraz cofnąć się z biegiem fabuły o dzień/tydzień/miesiąc, żeby pokazać, jak do owych zdarzeń doszło.
Cała historia kręci się wokół objęcia przez kilku służących w Afganistanie żołnierzy posterunku na jakimś zapomnianym przez Boga i ludzi terenie, mającym mocno iluzoryczne znaczenie strategiczne (gdzieś tam podobno przebiega droga, tyle że nikt nie wie, konkretnie gdzie). Nim ekipa zainstaluje się w zrujnowanym domu, z którego najpierw trzeba wynieść i gdzieś pochować zwęglone zwłoki jego mieszkańców, jeden z bohaterów odstrzeliwuje dla zabawy głowę starożytnego, kutego w górskiej niszy posągu. Tym samym przypieczętowuje los oddziału, bowiem wkrótce u wejścia do chałupki zjawia się tajemnicza kobieta, mówiąca w nieznanym tłumaczowi języku. Żołnierzy zaczynają męczyć dziwne sny, pojawia się rozprzężenie, narastają konflikty i wzajemne podejrzenia, a co poniektórzy coraz chętniej zerkają łakomym okiem na niewieście wdzięki, czy raczej na zakrywające je zawoje. Niedługo potem znika pierwszy z żołnierzy.
Intryga powoli nabiera rumieńców. Nurt opowieści w miarę gładko rozbudza zainteresowanie, szczególnie że sportretowane postaci są dość wiarygodne psychologicznie, a plenery prawdziwe. Gdy jednak dochodzi do manifestacji dżina, w garnuszek z trudnością upichconego klimatu trafiają nagle grudy fabularnego żwiru. Zamiast delikatnych sugestii, lekko wspomaganych efektami specjalnymi i światłocieniem – widz dostaje niespodzianie a to dziwaczną szczękę, a to smoliste ślipka, a to gumową rączkę dwumetrowej długości (serio dżiny tak mają?), i to wcale nie wyciągającą się w kierunku gardła któregoś z żołnierzy, a „dyskretnie” sięgającą po stojący na stoliku kubek. No istna groza chwyta wówczas kinomana za trzewia. Groza, że tak może być do samego końca. Taka zabawa w kotka i myszkę, wzbogacana od czasu do czasu najzupełniej zbędnymi efektami specjalnymi, stosowanymi nie w celu podkręcenia spirali strachu, a raczej dla utrzymania uwagi widza. Przekonania go, że twórcy nie zapomnieli, że kręcą kino grozy.
Ponieważ jednak obsada mimo wszystko podlega redukcji, pustkowie nastraja melancholijnie całkowitym odcięciem od cywilizacji, zaś siedząca sobie grzecznie w kącie kobieta faktycznie zaczyna w pewnym momencie niepokoić widza swoją obecnością, film – mimo kiepsko rozłożonych akcentów grozy i ogólnie wolnego tempa – ogląda się lekko i w miarę przyjemnie. Trafia się tu też scena, którą swobodnie można umieścić w annałach kina grozy – kiedy to światło latarki jednego z żołnierzy wyławia w pogrążonym w mroku kącie domu kobietę. I gdy żołnierz podchodzi do kobiety, a po chwili latarka gaśnie (nic bliżej nie powiem, żeby nie psuć zabawy), do domu wchodzi następny żołnierz i w kącie widzi tylko… kumpla. Po kobiecie ani śladu.
Wciąż jednak brużdżą efekty specjalne – chamskie, dziwaczne, raczej śmieszące niż ścinające krew w żyłach. Efekty, których liczba narasta wraz ze zbliżaniem się finału. A gdy finał wreszcie nadchodzi, następuje prawdziwa katastrofa. Resztki cudem uchowanej dystynkcji idą w las, a z w miarę dyskretnego kina grozy robią się tanie, durne jasełka, podbudowane toporną łopatologią. Cała ta końcowa papranina tym bardziej dziwi, że pięć lat wcześniej Alex Turner, który firmuje swoim nazwiskiem „Czerwone piaski”, nakręcił świetnie skrojone, klimatyczne „
Martwe ptaki”.
W efekcie „Czerwone piaski” rozczarowują – głównie przez nieumiejętne rozłożenie napięcia, brak pomysłu na wykorzystanie efektów specjalnych i fatalny finał. Na plus jednak trzeba zaliczyć tej produkcji ciekawy zamysł, sensowne realia, ładnie skrojoną pierwszą część opowieści oraz wspomnianą jedną scenę, która sama w sobie swobodnie podnosi o jedno oczko końcową ocenę. Film zadowoli też zapewne miłośników kina militarnego.