Mamoru Oshii
‹Ghost in the Shell›
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Ghost in the Shell |
Data premiery | 31 grudnia 1995 |
Reżyseria | Mamoru Oshii |
Zdjęcia | Hisao Shirai |
Scenariusz | Masamune Shirow, Kazunori Itô |
Obsada | Atsuko Tanaka, Richard Epcar, Iemasa Kayumi, Steve Blum, Steve Bulen, Toni Burke, Richard Cansino, Tom Carlton |
Muzyka | Kenji Kawai |
Rok produkcji | 1995 |
Kraj produkcji | Japonia |
Cykl | Ghost in the Shell |
Czas trwania | 83 min |
Gatunek | akcja, animacja, kryminał |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
KW: Jeszcze parę miesięcy temu wydawało mi się, że nie ma sensu kręcić remake′u filmu Oshiiego, ale teraz sądzę, że warto było to zrobić, tyle że trzeba było być odważniejszym, gdzie ta odwaga powinna wykraczać poza dość nietypowe dla kina akcji tempo czy ciekawe pokazanie przenikania się świata Wschodu i Zachodu (tu podziękowania dla Doroty Chrobak za zwrócenie uwagi na ten aspekt odbioru filmu Sandersa). Ale tu trzeba by zatrudnić do scenariusza, albo przynajmniej do tworzenia koncepcji, jakieś osoby siedzące mocno we wspominanych tematach, mające własne odważne wizje. Tak jak Nolan korzystał przy „Interstellar” (które, przy wszystkich swych wadach, obecnie wydaje mi się najambitniejszym wysokobudżetowym SF ostatnich lat) z usług Kipa Thorne′a, tak tu trzeba by zatrudnić Gibsona, Noona, Chianga, Wattsa lub Egana. Albo Jacka Dukaja.
PD: No tak, ale takie oczekiwania to już, nie przymierzając, czysta fantastyka.
KW: Nie chcę wychodzić na totalnego marudę, więc może parę słów o tym, co mi się jednak podobało. Te wielkie reklamowe hologramy, chyba nieźle przewidujące kształt naszej przyszłej przestrzeni publicznej. Mechaniczna gejsza. Batou i jego oczy. Niektóre pomysły na technologiczne modyfikacje ciała (w tym aspekcie film nie jest tylko naśladowczy wobec pierwowzoru, choć można poddać wątpliwość sensowność niektórych modyfikacji – po co ludziom dziesiątki palców do klawiatury, skoro pisanie treści można sprząc bezpośrednio z mózgiem?). Takeshi Kitano – nawet nie ze względu na jego rolę, ale na samo bycie „Beatem” Kitano. No i z zupełnie innej beczki nazwy korporacji „Hanka” i klubu „Maciej” jakoś tak swojsko brzmiały…
PD: Akurat motyw palców wchodzących w symbiozę z klawiaturą był już w oryginale.
KW: Patrz, wyleciało mi z pamięci.
PD: Zgadzam się natomiast co do Sekcji 9 – Kitano dodaje prestiżu, a Pilou Asbæk jako Batou to dla mnie najlepsza rola w filmie. Casting w dziesiątkę, w przeciwieństwie do przesadnie dramatycznej Juliette Binoche. Co do hologramów – okej, ale co w zasadzie reklamowały te humanoidalne giganty?
KW: A na to będę musiał zwrócić uwagę podczas ewentualnego seansu na małym ekranie, choć jestem w stanie obecnie parę rzeczy sobie wymyślić (najczęściej związanych z ubraniem czy biżuterią). Pewnie jednak nie powinienem tego wymyślać – w końcu ogromne reklamy w „Blade Runnerze” mówiły same za siebie.
PD: Otóż to. Mnie się te Mega Gejsze wielkości Godzilli zdały czystym efekciarstwem, czymś chyba nieszczególnie przemyślanym. Ale to drobiazg, nie ma co się czepiać, bez przesady.
KW: Szkoda tylko, że większość scen skopiowanych z pierwowzoru jest tylko ich bladym cieniem… Skoki Motoko/Miry ze ścian budynków. Walka z czołgiem-pająkiem. Bardzo niewykorzystana scena Batou i Motoko na łodzi (ech, przypomnijmy sobie, jak to wyglądało w anime). Nawet przepiękna ballada w starojapońszczyznie pojawia się dopiero w trakcie napisów końcowych.
PD: Ścieżka dźwiękowa w ogóle wypada dużo słabiej. Clint Mansell, stały współpracownik Aronofsky′ego, to nie jest przecież byle kto, ale o muzyce tutaj mogę powiedzieć tylko tyle, że jakaś była, natomiast zapomniałem jaka zaraz po wyjściu z kina. Do genialnego soundtracku Kenjiego Kawai to się nie umywa.
Będę jednak bronił filmu jako widowiska. Sceny walk, pościgów, panoramy miasta wypadają naprawdę spektakularnie – przynajmniej w Imaksie. Akcja jest dynamiczna, narracja płynna, nic się nie dłuży. Dlatego też stawiam nowy „GITS” wyżej niż inne niedawne remaki kultowych filmów SF, jak „Pamięć absolutna” czy „RoboCop”. Jeśliby spróbować odstawić na chwilę porównania z dziełem Oshiiego, odłożyć na bok cały ten dualizm kartezjański, Baudrillarda i tak dalej, i oceniać po prostu w kategoriach kina akcji, to można tu zobaczyć feministyczny odpowiednik „Johna Wicka” czy „Uprowadzonej” (Scarlett Johansson rzuca zresztą w pewnym momencie kwestią „I will find him and I will kill him”), a charakterystycznych heroin na dużym ekranie nigdy za wiele.
KW: Nie wykluczam, że będę miał podobne refleksje po kolejnych seansach – przy pierwszym skupiłem się jednak na warstwie ideowej.
PD: Inna sprawa, że twórcy deklarują miłość do anime i cyberpunka, po czym zachowują się tak, jakby cała wartość anime i cyberpunka leżała w estetyce. Dlatego też dostajemy od nich pancerz bez ducha. To jest skądinąd dość symptomatyczne dla Sandersa, który w „Królewnie Śnieżce i Łowcy” też brał na warsztat klasykę tylko po to, by wycisnąć z niej ile się da wizualnie; wartość merytoryczna zdaje się dla tego reżysera w ogóle nie istnieć. I on w „GITS” rzeczywiście jest mocno zachłyśnięty Japonią od strony formalnej, co niekiedy owocuje pięknym obrazkiem, ale też czasem zahacza o niezdrowy fetyszyzm. Weźmy whitewashing – twórcy niby sprytnie wybrnęli uzasadnieniem fabularnym, niemniej charakteryzacja Johansson, ta cała orientalizacja widoczna we fryzurze, w make-upie, to w dalszym ciągu jest swego rodzaju „blackface”, wciąż gdzieś tam zgrzyta.
KW: Bo Japonia, czy w ogóle Azja, wciąż zachodnich twórców fascynuje właśnie przede wszystkim pod względem estetycznym. A z drugiej strony wiadomo, że i zachodni widz to kupi na jakimś ogólnym poziomie, sugerującym orientalną egzotykę, która zawsze w cenie. Sam już nie wiem, czy ja kupuję Kitano jako mega charyzmatyczną postać, czy jako mega charyzmatycznego Japończyka.
PD: A skoro już zacząłem o Johansson, to z lekką dozą złośliwości dopowiem, że doskonale się sprawdza w roli cyborga. Świetnie, „robotycznie” się porusza, z rzadka marszczy brwi w ramach okazywania emocji – tak tę postać nakreślili amerykańscy scenarzyści, i aktorka wywiązuje się z zadania bez zarzutu. Ciekawiej jednak wypada dla mnie rola Miry/Motoko w kontekście ekranowego emploi Johansson. Ona wyspecjalizowała się w ostatnich latach w rolach kobiet/istot o podwójnej tożsamości, i jej kreacja w „GITS” jest w pewnym sensie amalgamatem wcześniejszych wcieleń – Mira ma nadprzyrodzone zdolności jak Lucy, jest wyszkoloną zabójczynią jak Czarna Wdowa, zmaga się z uwięzieniem w obcym ciele jak kosmitka z „Pod skórą”, no i jest telepatką, potrafi porozumiewać się z otoczeniem przy użyciu samego „wewnętrznego” głosu, co z kolei przywodzi na myśl „Her” Spike′a Jonze′a. Koniec końców, Johansson w „GITS” wyrasta ponad obiekt seksualny, i można tylko żałować, że nie jest to figura oryginalna, a zaledwie odprysk z dużo bardziej skomplikowanej postaci.
KW: Z samą Scarlett w tym filmie nigdy nie miałem problemów, ale w przeciwieństwie do ciebie, zawsze ją raczej lubiłem.
PD: Ja ją lubię, po prostu nie uważam za wybitną aktorkę. Ale Jennifer Lawrence uważam za jeszcze bardziej przecenianą, a ma Oscara i cztery nominacje, zaś Scarlett nigdy nawet nie była nominowana. Ot, sprawiedliwość.
KW: Oj, nie mogę się doczekać aż będziemy dyskutować o jakimś filmie z rolą JLaw. Może się wreszcie jakoś porządnie pokłócimy?
A wracając do Scarlett Johansson to wygląda więc na to, że znalazła sobie ciekawą niszę – nietypowych bohaterek filmowej fantastyki. I w sumie, skoro rola Motoko Kusanagi musiała przypaść hollywoodzkiej aktorce, to ze wszystkich kandydatur, jakie przychodzą mi do głowy, ta była z pewnością najlepsza.
PD: Dla mnie jednak dużo ciekawszą kandydaturą byłaby np. Maggie Q. Albo Jamie Chung. A wychodząc poza Hollywood – choćby fenomenalna Kim Tae-ri ze „Służącej” Park Chan-wooka. Rozumiem oczywiście względy marketingowe, ale niespecjalnie przekonuje mnie tłumaczenie, że to musiała być supergwiazda pokroju Johansson. Kim był Sam Worthington przed „Avatarem”, najbardziej dochodowym filmem wszech czasów? Kim są ci wszyscy anonimowi aktorzy z nowej wersji „Power Rangers”, która znakomicie sobie radzi w box offisie? „GITS” to marka o dużym potencjale komercyjnym, ze ScarJo czy bez.
KW: No to się źle wyraziłem – mówiłem o Johansson nie jako hollywoodzkiej aktorce, ale nieazjatyckiej hollywoodzkiej aktorce. Z azjatyckich pewnie bym sam mógł podać kolejne dobre przykłady. A jeśli o potencjale komercyjnym mowa, to przecież „GITS” aż prosi się o rozbudowę uniwersum, przecież w tych wszystkich mangach i seriach jest mnóstwo arcyciekawego materiału do kolejnych opowieści. Tymczasem w filmie Sandersa nie widać takiej chęci, raczej jedynie potrzebę odbębnienia tej fabuły i zajęcia się innymi sprawami. Szkoda, bo by stworzyć naprawdę dobry „Ghost in the Shell”, trzeba się mocniej emocjonalnie zaangażować w ten świat, przecież pierwowzór bardzo oddziałuje na emocje (osoby twierdzące, że płakały na filmie Oshiiego, do rzadkości nie należą). I to jest chyba mój główny zarzut do aktorskiego „Ghost in the Shell” – on na żadnym poziomie nie porusza, nie wywołuje emocji, nie łapie za gardło. Bohaterowie nie budzą empatii, ich losy nie wzruszają. A przecież to powinien być najważniejszy element filmu o samotności w stechnicyzowanym świecie.
PD: Tę samotność dobrze oddaje intymna scena, w której bohaterka wynajmuje prostytutkę graną przez modelkę Adwoę Aboah, po to by za pomocą dotyku zasmakować człowieczeństwa. Ładna scena, choć też mogłaby być bardziej zmysłowa, pociągnięta dalej. Nawet w konwencji bajki dla nastolatków, na jaką nam tu przerobiono film dla dorosłych. I to jest chyba mój główny zarzut do nowego „GITS” – nie stonowanie brutalności, nie brak filozoficznej nadbudowy, nie to, że cały ruch „Free the Nipple” poszedł się rypać – ale to, że twórcy nie zrozumieli, że film o syntetycznym świecie sam wcale nie musi być syntetykiem.
Mądre przysłowie głosi, że nie naprawia się czegoś co nie jest zepsute. Aktorska wersja „Ghost in the Shell” w pełni je potwierdza… Niestety, ktoś „miał pomysła” żeby „ulepszyć” oryginalną fabułę. W efekcie powstała zaledwie połyskująca tu i tam komputerowymi efektami podróbka. Płytka, infantylna i nielogiczna opowiastka nijak się mająca do stawiającej niezwykle ważkie pytania fabuły oryginału. Cóż z tego, że niektóre sceny były świetne skoro całość nie trzymała się kupy! Po co w ogóle nawiązywać do oryginału skoro przesłanie owego oryginału nie ma tu żadnego znaczenia? W oryginale kwestią naczelną była przyszłość ludzkości coraz bardziej oplecionej i zależnej od cyfrowej technologii – przekraczane płynne granice człowieczeństwa i moment gdy ewolucja biologiczna i technologiczna znalazła punkt wspólny w postaci hybrydy między SI a ludzkim umysłem. Teraz została z tego rozklekotana łzawa historyjka o złowrogiej korporacji, skradzionej przeszłości i zemście (czy jak kto woli „sprawiedliwości”). Smutne. A mogło być tak pięknie… Przecież Scarlett Johansson całkiem dobrze odnalazła się w roli major Motoko Kusanagi (nie rozumiem zresztą tych żali, że nie odtwarza jej Azjatka - przecież w animowanym filmie jej postać też wcale nie miała azjatyckich rysów). Batou jest po prostu świetny. Kitano zaś jest lepszym Aramakim niż oryginał. Wystarczyło nie zepsuć tego, co już było dobre. Albo stworzyć coś lepszego… Nie wyszło.