Ze Świata Filmu: Dlaczego filmy są tak złeMichał ChacińskiZe Świata Filmu: Dlaczego filmy są tak złePorzucić nadzieję? Czy są jakieś szanse na zmiany? Jedynie wówczas, gdy ich początkiem będzie zachowanie publiczności - i to również zauważyła już Pauline Kael. Ale właśnie tutaj pojawia się całkiem wyraźna iskierka nadziei. O ile jeszcze w połowie lat 90. stan amerykańskiego kina wyglądał tragicznie (fascynacja komputerowymi efektami specjalnymi, smutne przejęcie przez wielkie studia najważniejszych wytwórni niezależnych, postępująca sequeloza i standardowy zalew naśladownictw - tym razem Tarantino), o tyle ostatnimi czasy wyraźnie widać, że w branży coś się dzieje. Lata 1997 - 1999 były w Fabryce Snów przesileniem - amerykańskie kino doszło jakby do szczytu ogłupienia, wynikającego z absurdalnie wysokich budżetów, zaufania komputerowym efektom i zalewu bezmyślnych sequeli (film-symbol: „Batman i Robin”). Ale właśnie wtedy pojawił się sygnał, że być może upodobania widowni powoli zaczynają się zmieniać. Bodaj najciekawszym wydarzeniem w branży w latach 90. był fakt, że Steven Spielberg - człowiek, który zapoczątkował erę blockbusterów i którego wielu komentatorów bezpośrednio oskarża o popchnięcie Hollywood w kierunku ślepej uliczki - postanowił oficjalnie odciąć się od ścieżki rozwoju Hollywood. Spielberg znienacka ogłosił, że planuje założyć własne studio, w którym powróci do ideałów z lat 70., bliskiej współpracy z twórcami, dużej wolności artystów itd. Koncepcja była piękna, choć z jej realizacją jest różnie. Dreamworks na pewno zagwarantowało wolność twórczą samemu Spielbergowi (nie żeby bardzo jej potrzebował) i pozwoliło mu nakręcić jedne z najciekawszych filmów w karierze. Studio chwali się również doskonałymi relacjami z szeregiem uznanych twórców (podpisało między innymi umowę na finansowanie kilku kolejnych filmów Woody Allena). Produkty Dramworks są wprawdzie w najlepszym razie mieszane, na każde odważniejsze „American Beauty” przypada przynajmniej jeden mierny „Peacemaker”, ale to i tak dużo. Pod względem arbitralnie pojętej jakości produkcji, Dreamworks jest dziś jednym z najjaśniejszych punktów na hollywoodzkiej mapie. A co najważniejsze, Steven Spielberg - człowiek o bodaj największym wyczuciu trendów masowej widowni - dał innym znak, że być może widzowie chcieliby oglądać więcej nieco innego kina; być może zmęczyli się kinem akcji i filmami spod znaku high concept - bardzo podobnie jak w połowie lat 70. ówczesna widownia zmęczyła się kilkoma latami mrocznych, realistycznych dramatów, a Spielberg i Lucas dostarczyli im wówczas lżejszego kina. Od 1998 roku Spielberg zaczął udowadniać swoje przypuszczenia sukcesem kasowym filmów dalekich od tradycyjnej lekkiej rozrywki, m.in. własnym, ekstremalnie drastycznym dramatem wojennym („Szeregowiec Ryan”) i wyprodukowanym psychologicznym dramatem o problemach amerykańskiej rodziny („American Beauty”). Po drugie, w ciągu ostatnich kilku lat do głosu w Hollywood doszli grupowo filmowcy z młodszego pokolenia, świetnie wyedukowani filmowo, utalentowani, ale albo mniej zainteresowani czystą rozrywką, albo inteligentnie zmieniający ją na swoją modłę - Steven Soderbergh, Paul Thomas Anderson, Sam Mendes, Wes Anderson, David O. Russell, M. Night Shyamalan, bracia Wachowski itd. To między innymi dzięki ich filmom sezon filmowy 1999/2000 należał niespodziewanie do najlepszych od wielu lat. Tutaj również sukces kasowy filmów pokazał hollywoodzkim producentom, że widownia rzeczywiście jest już spragniona trochę innego kina. Wyjątkowo dobrym znakiem jest fakt, że większość z tych młodych reżyserów znalazła na stałe studio, skłonne finansować ich nowe filmy. Po trzecie, do tradycyjnego kina wysokobudżetowego w wielkim stylu przebili się wreszcie znakomici reżyserzy od lat wielbieni przez widzów kina niszowego - Sam Raimi, Peter Jackson, czy Ang Lee. Doświadczeni w innym, często bardziej osobistym typie kina pokazali ile można osiągnąć, proponując widowni naprawdę wysokiej jakości filmy rozrywkowe, w których nie rezygnuje się z własnej wizji artystycznej i psychologicznie wiarygodnych bohaterów. Jeśli część przyszłości Hollywood spoczywa w rękach tych ludzi, to jest nadzieja, że poziom hollywoodzkich filmów, również tych czysto rozrywkowych, wzrośnie. Jest też nadzieja, że ich sukcesy zainspirują studia do pójścia dalej tym tropem. Znowu Spielberg? Dla wielu krytyków Steven Spielberg jest obok George’a Lucasa symbolem jakościowego upadku amerykańskiego kina na przełomie lat 70. i 80., ale nie ma przecież sensu obwiniać reżysera za skalę jego sukcesu. Jeśli ktoś ponosi winę za „popcornizację” i obniżenie poziomu amerykańskich filmów, to raczej kierownictwo studiów, które wpędziło branżę w to dziwne błędne koło coraz większego obniżania wspólnego mianownika w pogoni za zyskiem. I tak właśnie ujmuje sprawę Pauline Kael w swoim eseju. Widoczne do dzisiaj skutki piętnowanych przez nią przemian są smutne, ale wydaje się, że wreszcie widać światełko w tunelu. Wprawdzie trudno jeszcze cokolwiek oceniać z tak bliskiej perspektywy, ale kto wie, czy za 10 lat, obok młodszych reżyserów, Steven Spielberg nie będzie wymieniany jako jedna z osób, które dały impuls do zmiany amerykańskiego kina na lepsze. Oczywiście nie przesadzajmy - nigdy nie umrze ani koncepcja prostego, rozrywkowego kina wysokobudżetowego, ani filmowych wieloodcinkowych seriali, ale przecież nie o to chodzi. W końcu któż z nas nie sięga po rozrywkę? Kinomanów zadowoli po prostu możliwość większego wyboru. Gdyby tak się stało, być może esej Pauline Kael o problemach amerykańskiego przemysłu filmowego można będzie wreszcie odłożyć na półkę z nieaktualną publicystyką filmową. Oby. Tekst został opublikowany (w skróconej wersji) w październikowym numerze miesięcznika „Świat Filmu”. |
Połowa lat 80. ubiegłego wieku była, co zastanawiające, nadzwyczaj dobrym okresem dla telewizyjnego Teatru Sensacji (choć nie zawsze spektakle poprzedzane były czołówką z „Kobrą”). Trzyczęściowa mafijna „Selekcja”, klasycznie brytyjski „Człowiek, który wiedział, jak to się robi” i wreszcie francuski dreszczowiec według powieści Pierre’a Boileau i Thomasa Narcejaca „Okno na morze” w reżyserii Jana Bratkowskiego – to niekwestionowane majstersztyki.
więcej »Skoro już jesteśmy przy zwierzętach wodnych, to warto też rzucić okiem, jak większość z nich kończy.
więcej »Brytyjska autorka kryminałów Dorothy Leigh Sayers, w przeciwieństwie do Raymonda Chandlera czy spółki pisarskiej używającej pseudonimu Patrick Quentin, nie była rozpieszczana przez polskich reżyserów. W połowie lat 80. powstały jednak dwa oparte na jej opowiadaniach, zrealizowane przez Stanisława Zajączkowskiego, spektakle. Jeden z nich był adaptacją tekstu zatytułowanego „Człowiek, który wiedział, jak to się robi”.
więcej »Ryba z wkładką
— Jarosław Loretz
Nurkujący kopytny
— Jarosław Loretz
Latająca rybka
— Jarosław Loretz
Android starszej daty
— Jarosław Loretz
Knajpa na szybciutko
— Jarosław Loretz
Bo biblioteka była zamknięta
— Jarosław Loretz
Wilkołaki wciąż modne
— Jarosław Loretz
Precyzja z dawnych wieków
— Jarosław Loretz
Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz
Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz
„Ten film był dnem dna”, czyli historia ekranizacji prozy Stanisława Lema
— Michał Chaciński, Sebastian Chosiński, Krystian Fred, Jarosław Loretz, Konrad Wągrowski
Great Scott!
— Michał Chaciński, Sebastian Chosiński, Piotr Dobry, Alicja Kuciel, Jarosław Loretz, Konrad Wągrowski, Kamil Witek
Strach siedzi w nas, czyli kino grozy pod lupą (2)
— Michał Chaciński, Sebastian Chosiński, Piotr Dobry, Michał Kubalski, Jarosław Loretz, Konrad Wągrowski
Strach siedzi w nas, czyli kino grozy pod lupą (1)
— Michał Chaciński, Sebastian Chosiński, Piotr Dobry, Michał Kubalski, Jarosław Loretz, Konrad Wągrowski
Dwóch samurajów
— Michał Chaciński
Quiz: Czy nadajesz się na producenta filmowego?
— Michał Chaciński
Kill Bill - czwórgłos
— Marta Bartnicka, Michał Chaciński, Anna Draniewicz, Konrad Wągrowski
Szara strefa moralności
— Michał Chaciński
Więcej czasu, mniej Apokalipsy
— Michał Chaciński
Dorastanie w drodze
— Michał Chaciński