Artorius i Wesoła Kompanija Okrągłego Stołu
[Antoine Fuqua „Król Artur” - recenzja]
Gdy tylko film się rozpoczął, w jakiś kompletnie irracjonalny sposób poczułem się swojsko i to tylko dlatego, że pokazano jedną z prowincji rzymskich, Sarmację, zamieszkiwaną przez legendarnych już wtedy, w roku 452, jeźdźców. Przypomniała mi się ta uparcie podtrzymywana przez naszą szlachtę więź z owymi zaginionymi w pomroce dziejów sarmackimi przodkami i nie wiedzieć czemu, zaleciało mi na krótki momencik Sienkiewiczem. A potem, gdy tylko ujrzałem tę cudownie zakazaną mordę Raya Winstone′a, niezapomnianego Szkarłatnego Willa z najpiękniejszej wersji opowieści o Robin Hoodzie, jaką zna historia kina (tę z Michalem Praedem w roli głównej, znakomitym, stoickim Nasirem z dwoma mieczami na plecach i cudowną muzyką Clannadu), zrobiło się swojsko jeszcze bardziej.
Odmienność ukazanej postaci Artura i jego rycerzy tkwi nade wszystko w dość mocnym cofnięciu się w czasie, do okresu gdy jeszcze Europa była niemal całkowicie pochłonięta przez Rzym, mimo iż już kruszejący. A zatem Brytania to nie mityczne włości Artura, lecz niezmiennie mglista i deszczowa kraina, będąca jedną z prowincji rzymskich. Artur to Bryt i Rzymianin jednocześnie, syn rzymskiego żołnierza i dziewczyny wywodzącej się z miejscowej ludności. Jego pełne imię brzmi Lucius Artorius Castus. Nie jest on królem, lecz dowódcą rzymskiej placówki na dalekiej północy, przy murze Hadriana, który dzielił wyspę na dwie części: rzymską i dziką (albo wolną, jak kto woli). Jest chrześcijaninem, bardzo gorliwym, ufnym i prostolinijnym.
Jego rycerze: Ganis, Tristan, Jols, Gawain, Bors, Dagonet, Lancelot i Galahad, to zbieranina żołnierzy z Sarmacji, pozostających na długiej służbie w rzymskiej armii. Warto pamiętać, że kształt tej służby zmieniał się na przestrzeni wieków, były kolejne jej reformy przeprowadzane przez cesarzy Serwiusza Tulliusza, potem Gajusza Mariusza, Gajusza Juliusza Cezara, wreszcie Oktawiana Augusta, Tyberiusza, potem Klaudiusza i jeszcze paru innych, dostosowujące armię do aktualnych potrzeb Imperium Romanum. Służba w jego wojsku trwała wiele lat, jej maksymalny czas również się zmieniał, od lat kilku do nawet ćwierćwiecza - w przypadku żołnierzy Artura mieliśmy do czynienia z piętnastoletnim okresem.
Spory jest kontrast pomiędzy "Królem Arturem" a ujęciami filmowymi, nazwijmy to, normalnymi. W filmie "Pierwszy rycerz" (polski tytuł "Rycerz króla Artura" z Seanem Connerym, Richardem Gerem i Julią Ormond w rolach głównych), zupełnie niezłym technicznie, ale niemal całkowicie skupionym wokół wątku romansu pomiędzy Lancelotem a Ginewrą (w "Królu Arturze" całą tę sprawę ograniczono zupełnie do paru znaczących spojrzeń Lancelota), mamy kształt klasyczny tej historii: chrześcijański władca, z Excaliburem w ręku, rządzący w Camelocie wraz ze swymi rycerzami, zasiadającymi przy Okrągłym Stole, walczący z rycerzem, który mu się sprzeciwił (nie jest to Modred, lecz Malagant, ale w sumie na jedno wychodzi).
Tymczasem tutaj mamy raczej dowódcę i jego rubaszną, "wesołą kompaniję", związaną braterstwem broni, wspólnie przelaną krwią i stoczonymi ramię w ramię bitwami (ta zażyłość i wesołość bardzo mi przypomniała wikingów z "Trzynastego wojownika") - próżno wśród nich szukać rycerzy w rodzaju: "Na honor! Prawiście, panie!". Tych różnic jest zresztą w filmie - jak łatwo się było spodziewać - mnóstwo. Król Artur nie jest posiwiałym mężczyzną w sile wieku, lecz młodym jeszcze legionistą. Ginewra, jego przyszła żona, to wojowniczka z zamieszkującego północ plemienia Piktów, znakomicie władająca łukiem. Merlin jest przywódcą duchowym i kimś na kształt szamana dzikich autochtonów, a nie żadnym czarodziejem, w dodatku jest wrogiem Artura, który z konieczności zawiera z nim sojusz. Mityczny Camelot to garnizon rzymski, w którym Artur ustawił okrągły stół, aby w myśl wyznawanych zasad zaznaczyć równość pomiędzy sobą a podległymi sobie rycerzami (choć oczywiście nie tyczyło to wojskowej hierarchi). Nie ma tu mowy o żadnym Graalu, bo chrześcijaństwo dopiero zaczyna zdobywać świat, choć już ludzkie słabości i najbardziej parszywe instynkty zaczynają dominować wśród jego hierarchów (co znakomicie tu widać na przykładzie choćby biskupa Germaniusa czy mnichów katujących ludzi w kazamatach). Różnic jest zresztą dużo, dużo więcej, ale nie widzę głębszego sensu w dalszym ich punktowaniu.
Film pokazuje Artura i jego rycerzy w bardzo szczególnym dla nich momencie. Ich długa wspólna służba, polegająca na obronie południowej części wyspy przed atakami barbarzyńców z północy, dobiega końca. Przybywa do nich niecierpliwie oczekiwany biskup, który ma przywieźć listy zwalniające ze służby i pozwalające im na bezpieczną podróż przez ziemie Imperium do domów. Tymczasem ten przywozi podwójnie złe wieści.
Po pierwsze, Rzym, oblegany zewsząd przez napierające nań dzikie ludy, postanawia wycofać swe wojska z Brytanii, pozostawiając ją na pastwę Sasów, co budzi zrozumiałe wzburzenie u żołnierzy, którzy przez długie lata stawiali czoła niezliczonym niebezpieczeństwom, przelewali krew i tracili w bojach towarzyszy. Ale nie to jest najgorsze.
Okazuje się bowiem, że biskup ma dla nich ostatni rozkaz do wypełnienia, a jest to misja niemalże samobójcza, lecz bez niej nie zostaną zwolnieni ze służby. Mianowicie, na północy wyspy znajduje się posiadłość Marcusa Honoriusa, którego syn, Alecto, jest ulubieńcem aktualnego papieża, przez wielu uważanym za kandydata na jego następcę. Tymczasem w kierunku Brytanii zmierzają już na statkach wojska Sasów. Artur i jego ludzie muszą przedrzeć się na północ i sprowadzić Alecta za mur, zanim spadnie na nich niebezpieczeństwo. Tylko wtedy zostaną zwolnieni ze służby. Cała akcja filmu osnuta jest wokół tej wyprawy, a także późniejszych walk z najeźdźcami.
Film został obsadzony aktorami z tzw. drugiej półki. Nie ma tu supergwiazd, właściwie wszyscy to Europejczycy - hollywoodzkiego rzemieślnika tu raczej nie uznasz. W ich grze nie dopatrzyłem się jakiś większych uchybień, niewiele tu zgrzytów, są też dwie role, które uważam za bardzo dobre, najmocniej ubarwiające całą tę opowieść.
Zgrzytała mi postać główna, czyli Clive Owen, choć bynajmniej nie dlatego, żeby do roli nie pasował - wręcz przeciwnie, bardzo dobrze się prezentuje w rzymskiej zbroi, dobrze odgrywa przywódcę. Chodzi mi tu raczej o te sceny, w których bardzo mocno i egzaltowanie uwidacznia się jego wizja człowieczeństwa, podług której ocenia wszystko wokół. Oczywiście rozumiem, że jest to ukłon w stronę mitu o dobrym władcy, który we wstępie do tego tekstu wspomniałem jako kluczowy dla arturiańskich opowieści i w pełni pojmuję intencję reżysera, gdy każe naszemu bohaterowi wygłaszać patetyczne, okrągłe kawałki, ale nic nie poradzę na to, że troszkę mnie to drażniło. Chyba zrobiono to nazbyt nachalnie, a przez to nieco nienaturalnie.
Choć z drugiej strony ta historia dość mocno opiera się na wewnętrznej przemianie Artura i jego rycerzy. Przestają oni być ludźmi "na wylocie", odliczającymi dni do wolności niczym żołnierze w Wietnamie, a zaczynają rozumieć, jak mocno zrośli się z tym krajem, z tą ziemią, że tak naprawdę ich miecz i odwaga ma służyć tutejszym ludziom, to ich ma chronić przed złem, a nie wspierać interes imperium, które teraz opuszcza ich i pozostawia na pastwę najeźdźcy. Ta przemiana dokonuje się w Arturze w momencie, gdy rozmawia z Alecto - ten chłopak, choć dużo mniej świata widział i żyje krócej, uświadamia mu, że w Rzymie, który Artura zawsze postrzegał jako miejsce porządku, ładu, prawa i sprawiedliwości, nie znajdzie owej wymarzonej przez siebie krainy. Ta naiwność Artura z jednej strony może się podobać, jeśli podejść do tego jak do chłopięcych marzeń zachowanych w sercu mimo trudności życia, ale z drugiej strony zwykle człowiek od dowódców i władców spodziewa się i wymaga twardego stąpania po ziemi - za marzenia i złudzenia zwykle drogo się płaci. Za złudzenia władców zwykle płacą poddani.
Moment, gdy również do rycerzy Artura dociera prawda o tym, że po tak długim czasie ich dom nie leży gdzieś na krańcu świata, lecz właśnie tu, w zielonej Brytanii, to jedna z najpiękniejszych scen w filmie, choć przyznaję, że obsłużona wyświechtanym chwytem - po prostu zatrzymują konie, którymi już, już mają odjechać w dal, patrzą na siebie porozumiewawczo, przywdziewają zbroje i stają u boku Artura do walki z Sasami. Dużo, dużo wcześniej widz wie, że tak właśnie będzie. To absolutnie klasyczne rozwiązanie, ale nie traktowałbym tego w kategoriach pretensji.
A teraz o dwóch rolach, które spodobały mi się szczególnie. Po pierwsze Ray Winstone jako Bors, rubaszny, nieokrzesany, gwałtowny i po trosze obleśny drągal, dowcipkujący, a jednocześnie z charakterem pieniacza. Kino zna tego rodzaju dychotomiczne kreacje: z pozoru prymitywny i mało subtelny osiłek, który jednak ma szczere serce, a oprócz prostych marzeń również umiejętność dostrzeżenia, kiedy warto zrobić coś więcej, nawet jeśli to głupie i naiwne. To on płodzi ze swoją nieślubną kobietą mnóstwo dzieci, dla prostoty nie nazywając ich, lecz numerując i przezywając wprost bękartami. To on opowiada świńskie kawałki przy ognisku. Ale jest jednocześnie wiernym druhem, odważnym i silnym, mocno związanym ze swoimi towarzyszami, z którymi się przekomarza i których śmierć otwarcie i głośno opłakuje. Bardzo udana rola.