Aniołowie Apokalipsy to chyba najbardziej znana niebiańska instytucja, niosąca rodzajowi ludzkiemu zagładę. Swoje źródło ma w spisanym Objawieniu Św. Jana, którego ten doznał podczas pobytu na greckiej wyspie Patmos. Wszelkie lęki z nimi związane można dostrzeć choćby na drzeworycie Albrechta Durera, zatytułowanym "Czterej jeźdźcy Apokalipsy", pochodzącym z cyklu "Objawienie Św. Jana" - są one bardzo dobrym materiałem na religijny thriller. Z początku wydawało mi się (po obejrzeniu zwiastunu), że taki właśnie film wchodzi do kin.
Nazgule Apokalipsy
[Olivier Dahan „Aniołowie Apokalipsy” - recenzja]
Aniołowie Apokalipsy to chyba najbardziej znana niebiańska instytucja, niosąca rodzajowi ludzkiemu zagładę. Swoje źródło ma w spisanym Objawieniu Św. Jana, którego ten doznał podczas pobytu na greckiej wyspie Patmos. Wszelkie lęki z nimi związane można dostrzeć choćby na drzeworycie Albrechta Durera, zatytułowanym "Czterej jeźdźcy Apokalipsy", pochodzącym z cyklu "Objawienie Św. Jana" - są one bardzo dobrym materiałem na religijny thriller. Z początku wydawało mi się (po obejrzeniu zwiastunu), że taki właśnie film wchodzi do kin.
Olivier Dahan
‹Aniołowie Apokalipsy›
Oryginalny tytuł tego filmu brzmi: „Rivieres pourpres 2 - Les anges de l′apocalypse” („Purpurowe rzeki 2 - Aniołowie apokalipsy”). O tym, że jest to sequel nie tylko z nazwy, świadczy kilka rzeczy. Po pierwsze - postać głównego bohatera, komisarza Niemansa (bardzo dobra rola sympatycznego Jeana Reno). Po drugie - neonazistowska otoczka rozgrywających się w obu częściach historii. Po trzecie wreszcie - obie opowieści mają znakomity i naprawdę intrygujący początek, by przynieść koniec pozostawiający niedosyt lub zawód. Oczywiście może to mieć swoją odrobinę filozofującą wymowę: wyrafinowane zło i jego zawiłość najczęściej wyrasta z prymitywnych instynktów człowieka, z trywialnych żądz, z ich banalności. Może, ale niewiele to pomaga w odegnaniu uczucia, że ktoś pogrzebał bardzo obiecujący temat. Niestety, nie każdy reżyser czy scenarzysta radzi sobie z ciężarem dobrze i ciekawie rozpoczętej opowieści, który trzeba dotargać do samego końca (vide chociażby „Dziewiąte wrota” Polańskiego czy mające premierę tego roku „Zgromadzenie”).
Podobieństw w obu częściach „Purpurowych rzek” jest dużo więcej. Oba filmy niemalże do końca trzymają w napięciu - nawet jeśli wyjaśnienie sprawy rozczarowuje, to przynajmniej rzeczywiście przychodzi ono na samym końcu; oba są nierówne - intrygują na samym początku, ale im bliżej końca, tym więcej nieścisłości w proponowanym rozwiązaniu intryg; w obu filmach zdarzenia na początku biegną dwutorowo jako niezależnie prowadzone śledztwa, z jednej strony przez inspektora Niemansa, z drugiej zaś przez jakiegoś innego funkcjonariusza policji, by potem zejść się we wspólnym punkcie i pozwolić bohaterom zjednoczyć siły; obie historie obracają się wokół makabrycznych, soczyście krwistych mordów. Nawet sekwencje otwierające filmy są w swym stylu podobne: w pierwszej części były to wolne zbliżenia potwornie zmasakrowanego ciała torturowanego człowieka, w tej zaś kamera wędruje po zakamarkach drewnianego krucyfiksu, tonącego w deszczu i czerwonym świetle, co sprawia wrażenia, jakby pławił się we krwi, będąc w dodatku jakimś wynaturzeniem, z mnóstwem kolców i wystrzępionych gałęzi.
Cała historia „Aniołów Apokalipsy” rozpoczyna się w momencie, kiedy w pewnym francuskim klasztorze w Lorraine jeden z nowicjuszy przybija do ściany swojej nowej celi krucyfiks. Spod gwoździa wypływa krew, a wezwana policja (z inspektorem Niemansem) odkrywa, że w ścianę został żywcem wmurowany człowiek. Krok po kroku Niemans dowiaduje się, że ofiara należała do bardzo osobliwej sekty chrześcijańskiej, której członkowie uważali się za - jakkolwiek to zabrzmi - powtórne wcielenia Chrystusa i jego apostołów. Nosili te same imiona i pracowali w zawodach, którymi ongiś zajmowali się uczniowie Jezusa. Nie brakło również tego, który był uważany za Mesjasza i odpowiednio po temu wyglądał (broda, długie włosy). Oczywiście wszyscy oni uważali, że rychły jest koniec świata (ich własne osoby były dla nich dowodem wystarczającym). No i w pewnym sensie wykrakali, bo oto nagle zaczęły ich mordować... Nazgule. Oczywiście to żart - piję tu do tego, że mordercy mieli na sobie habity zakonne, zaś pod kapturami nie było widać niczego prócz czerni - kłania się „Władca Pierścieni”. Reszta filmu koncentruje się na trzech aspektach: próbach dotarcia policji do pozostałych członków tej osobliwej grupy, zanim dopadną ich odziani w mnisie habity mordercy; rozwikłania powodów, dla których ci w sumie niegroźni ekscentrycy są przez kogoś mordowani; wreszcie ustalenia tożsamości morderców. W tle zaś pojawia się enigmatycznie wspomniana księga, wedle legendy napisana ręką samego Boga, wywieziona z Rzymu przez Lothaire′a, króla Lotaryngii w latach 835-869.
Film ma sporo zalet, dobrze się go ogląda. Po pierwsze - nie nuży, bo energiczny bieg akcji na to nie pozwala. Po drugie - prezentuje doskonały warsztat zdjęciowy, a kreowanie nastroju grozy jest zupełnie przyzwoite, choć oczywiście odbywa się przy użyciu absolutnie klasycznych środków: kamera skradająca się zza pleców bohatera, sceny w nocy, w trakcie burzy z piorunami, w mrocznym otoczeniu klasztoru czy korytarzy umocnień słynnej Linii Maginota, do tego głośna i sugestywna muzyka (choć momentami kapkę przesadzono z głośnością). Po trzecie - pokazuje bardzo dobrą grę Jeana Reno i partnerującego mu Benoita Magimela. No i oczywiście atutem jest - co by nie powiedzieć - bardzo oryginalna fabuła.
Najsłabszymi punktami tego filmu są pewne szczegóły intrygi, a także (tutaj fabuła chwieje się najmocniej) prawdopodobieństwo jednoczesnego zaistnienia w tym samym miejscu i czasie dwóch grup, które na filmie ścierają się między sobą (a raczej jedna poluje na drugą, która jest wobec niej iście jak ewangeliczna owca pośród wilków). Brzmi to mgliście, ale niestety - podobnie jak to było w przypadku "Osady", nie sposób rzeczowo wszystkiego tu opisać nie wyjawiając tego, co oglądanie filmu Czytelnikowi kompletnie zrujnuje.
Słaby może wydawać się finał, w którym jedna z tych grup, dowodzona przez niezrównanego Christophera Lee (ostatnio widzianego w roli Sarumana we wspomnianym już „Władcy Pierścieni”) miała zyskać właściwie nie do końca wiadomo co: władzę, moc, mądrość - film tego jednoznacznie nie wyjaśnia. Słowem: prozaiczne do bólu i odrobinę nawet sztampowe (na milę zalatujące kalką z „Indiany Jonesa”) rozwiązanie historii, która na początku zdaje się być głęboko mistyczna i naprawdę wciąga. A jednak można je zaakceptować, choć tylko wtedy, gdy popatrzy się na ten film jak na ironiczny obraz, traktujący o odwiecznym strachu przed końcem świata, bezlitośnie wykorzystanym przez ludzi dla ich własnych, kompletnie przyziemnych celów; jak na swego rodzaju profanację Apokalipsy, która pochodzi przecież z natchnionego i uznanego przez Kościół źródła, a po nim próżno by się spodziewać aniołów zasuwających jak sprinterzy i fikających salta w powietrzu, latających z nożami po hipermarketach i lotniskach.
Mimo braków, mimo pewnych nieścisłości, podobało mi się właśnie to brutalne ściągnięcie widza z mistycznych obłoków na twardą ziemię, ku rzeczywistości zawierającej nawet elementy groteski. Tą właśnie, tak wiele i nic zarazem nie mówiącą konkluzją, zamknę niniejszy tekst.