King tymczasem, mimo że ma za sobą całą armię aktywistów, pozostaje skonfliktowany z radykałami od Malcoma X, a także „młodzieżówką” własnego ruchu. Ucieka się też do cokolwiek dwuznacznej moralnie manipulacji, kiedy świadom, że może dojść do eskalacji przemocy, mimo wszystko organizuje marsze i wiece – byle tylko przyciągnąć uwagę mediów i ukazać siedemdziesięciu milionom Amerykanów przed telewizorami obrazki z nieuzbrojonymi cywilami masakrowanymi przez policję. W międzyczasie obserwujemy komplikującą się sytuację prywatną bohatera, i co istotne – empatia reżyserki leży po stronie żyjącej w poczuciu ciągłego zagrożenia Coretty. Temat zdrad, jakich bezdyskusyjnie dopuszczał się King, nie zostaje co prawda podjęty wprost, bez ogródek, jak zapewne życzyłby sobie Oliver Stone, ale – znów – DuVernay wystarcza jedna scena wymownego milczenia, by odzwierciedlić stosunki małżeńskie w tym aspekcie.
Interakcje zachodzące między Martinem a Corettą są zresztą wygrane wirtuozersko przez brytyjską parę o nigeryjskich korzeniach. Siłą napędową filmu jest jednak Oyelowo. Wręcz niewiarygodne, jak ten pozornie mało efektowny aktor odnajduje się w skórze Kinga. Oszczędny w gestach, targany wątpliwościami w scenach intymnych, charyzmatyczny, władczy podczas wystąpień publicznych – bezbłędnie operuje mimiką, ciszą, intonacją, wszelkimi środkami ekspresji. Wierzy się w tego jego Kinga od pierwszej minuty, mimo że nie jest przecież nawet fizycznie podobny.
Obsadzie w ogóle niewiele można zarzucić. Doskonały jest prawie cały drugi plan, na czele z Oprah Winfrey (Annie Lee Cooper), André Hollandem (Andrew Young), Wendellem Pierce’em (Hosea Williams), Commonem (James Bevel) czy Tessą Thompson (Diane Nash), która niedawno wypłynęła przełomową rolą w „Dear White People”. Perełką jest Malcom X w interpretacji Nigela Thatcha, tworzącego w raptem jednym epizodycznym wejściu kreację, którą aż chciałoby się skonfrontować w dłuższej formule z kanonicznym Denzelem Washingtonem z eposu Spike’a Lee. Tom Wilkinson i Tim Roth są oczywiście klasą samą w sobie, aczkolwiek niekiedy bledną pod natłokiem dość niefortunnych, pompatycznych linijek; scenę, w której Johnson wrzeszczy do gubernatora przez słuchawkę „Why are you fucking over your president?!”, scenarzysta Paul Webb mógł sobie śmiało darować, niezależnie od akuratności historycznej. Jedynym aktorskim nieporozumieniem jest jednak Dylan Baker, którego karykaturalnie demoniczny Hoover sprawia wrażenie, jakby zabłąkał się tu z planu dużo gorszego filmu, właśnie takiej typowej biografii w możliwie najgorszym hollywoodzkim wydaniu.
Zdarza się, że i sama reżyserka nie ma pomysłu na daną scenę, na przykład kompletnie bez polotu inscenizuje znaczące dla fabuły fragmenty drugiej wizyty Kinga w Białym Domu i spotkania z asystentem prokuratora generalnego, Johnem Doarem (Alessandro Nivola). Przeważnie jednak z energią i pasją przywraca do życia wydarzenia funkcjonujące przez lata jedynie pod postacią encyklopedycznych faktów i dat. Ma oko reporterki i wrażliwość społeczniczki. Lubi bazować na kontrapunktach, z reguły z dobrym skutkiem. W jej stylu filmowania jest coś z agresywnej dynamiki Spike’a Lee i estetyzowania „prozy życia” Richarda Linklatera. Wie doskonale, że w kinie jeden obraz mówi więcej niż tysiąc słów, ale ma też olbrzymi szacunek do słowa; wieloletnie doświadczenie w dziennikarstwie robi swoje. Nie podpisała się jako współautorka scenariusza, ale wiadomo, że nanosiła nań znaczące poprawki. Po tym zaś, gdy Paramount nie uzyskał praw do przemówień Kinga, sama je napisała – i brzmią naturalnie, potoczyście, bez fałszywej nuty.
„Selma” jest więc naznaczona silnym rysem autorskim, ale jej sukces – analogicznie do historii przedstawionej na ekranie – nie byłby możliwy bez wzorowej współpracy kolektywu. Ekipa techniczna spisała się równie dobrze, co aktorska. Ruth E. Carter, naczelna kostiumolożka Spike’a Lee, z której usług korzystali też m.in. Spielberg przy „Amistadzie” czy Daniels przy „Kamerdynerze”, bezbłędnie komponuje stroje z epoki z klimatem danych scen. Montażysta Spencer Averick nadaje całości właściwy rytm, dzięki któremu – choć ekspozycja wielu postaci jest szczątkowa – widz nie gubi się w gąszczu wątków achronologicznej opowieści. Imponującą robotę wykonuje operator Bradford Young, który współpracował już z reżyserką przy „Middle of Nowhere”. Younga nie bez przyczyny porównuje się na Zachodzie do legendarnego „Księcia Ciemności”, Gordona Willisa. Mało kto potrafi tak perfekcyjnie operować kontrastem, czernią, tak oświetlać czarnoskórych aktorów, by nie sprawiali, jak w większości hollywoodzkich produkcji, wrażenia sztucznie wybielonych albo w drugą stronę – nie zlewali się z tłem w scenach nocnych. Tymczasem jedne z najpiękniejszych scen „Selmy” rozgrywają się właśnie w ciemni, by wspomnieć choćby pobyt Kinga w więzieniu czy jego telefon w środku nocy do piosenkarki gospel Mahalii Jackson (Ledisi Young) z prośbą o natchnienie poprzez pieśń. Szczególnie w tej ostatniej scenie jest poezja ulotnej chwili, jest nastrojowość niespotykana w kinie bądź co bądź publicystycznym.
Co zaś do publicystyki: gdzieś tam w tyle głowy kołacze się brzydka myśl, że Paramount wpuścił film na ekrany akurat w momencie nasilenia się protestów afroamerykańskiej społeczności, po to by koniunkturalnie „zmonetyzować” śmierć Michaela Browna, Erica Garnera i innych. Tym bardziej mając na względzie fakt, że po dekadach ignorowania Kinga przez Hollywood pierwszy poświęcony mu projekt dostał zielone światło dopiero po tragedii w Ferguson. Jakiekolwiek by jednak nie były intencje wytwórni, w żaden sposób nie rzutują na samych twórcach, którzy niebezzasadnie pieką tutaj dwie pieczenie na jednym ogniu – upamiętniają pięćdziesiątą rocznicę wydarzeń w Selmie i zarazem posługują się tamtą historią jako komentarzem do obecnej rzeczywistości, o co w kinie wrażliwym społecznie głównie przecież chodzi.
Bezlitośnie pacyfikowany tłum, chrzęst czaszek rozbijanych pałkami, rozpacz matek – sceny z „Selmy” są wstrząsające same w sobie, a po paralelnym odniesieniu do współczesnych reportaży, którymi epatują nas serwisy informacyjne, zyskują podwójną siłę rażenia. Tam nieuzbrojony młody aktywista Jimmie Lee Jackson (Keith Stanfield) zamordowany przez policję na oczach bliskich, tu 12-letni Tamir Rice zastrzelony przez mundurowych za wymachiwanie pistoletem-zabawką. Tam działaczka Annie Lee Cooper powalona na ziemię przez tępawego szeryfa Jima Clarka (Stan Houston), tu ciało 18-letniego Michaela Browna zalegające na ulicy jeszcze przez kilka godzin po śmierci. Tam pokojowe demonstracje, tu… No właśnie. Dziś już mało kto pamięta, że protesty w Ferguson na początku miały charakter wyłącznie pokojowy. Dopiero po paru dniach doszło do rozruchów, sprowokowanych w dużej mierze ignorancją i poczuciem bezkarności miejscowych władz; szef policji na pytanie ile strzałów padło w stronę Browna, odpowiadał beztrosko, że „chyba więcej niż dwa, ale niewiele więcej”.
Twórcom „Selmy” nie zależy jednak na dolaniu oliwy do ognia, lecz przeciwnie – przykręceniu palnika. Rozbrzmiewający na napisach końcowych, nagrodzony Oscarem utwór „Glory” Commona i Johna Legenda ma moc hymnu, ale nie takiego wiodącego lud na barykady, tylko takiego, który krzepi apoteozą wspólnoty, triumfu woli i pokojowych rozwiązań. Entuzjazm tak piosenki, jak i filmu jest zaraźliwy. Ale i podszyty goryczą. Nie sposób bowiem nie pamiętać, że przed dwoma laty amerykański Sąd Najwyższy unieważnił historyczną Ustawę wywalczoną w Selmie. Nie sposób nie pamiętać, że już po premierze filmu przed posterunkiem w Ferguson zastrzelono w odwecie dwóch policjantów. Nie sposób nie czuć rozczarowania, kiedy sen Martina Luthera Kinga spełnia się jedynie na taśmie produkcyjnej Fabryki Snów.