„Skywalker: Odrodzenie” na naszych ekranach, doczekaliśmy się więc zwieńczenia trzeciej i finałowej (?) trylogii. Czy jednak warto było czekać?
Konrad Wągrowski
Skywalker na sterydach
[J.J. Abrams „Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie” - recenzja]
„Skywalker: Odrodzenie” na naszych ekranach, doczekaliśmy się więc zwieńczenia trzeciej i finałowej (?) trylogii. Czy jednak warto było czekać?
J.J. Abrams
‹Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie›
EKSTRAKT: | 70% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie |
Tytuł oryginalny | Star Wars: The Rise of Skywalker |
Dystrybutor | Disney |
Data premiery | 19 grudnia 2019 |
Reżyseria | J.J. Abrams |
Zdjęcia | Daniel Mindel |
Scenariusz | J.J. Abrams, Chris Terrio |
Obsada | Daisy Ridley, Mark Hamill, Oscar Isaac, Domhnall Gleeson, Keri Russell, Billy Dee Williams, Lupita Nyong'o, Carrie Fisher |
Muzyka | John Williams |
Rok produkcji | 2019 |
Kraj produkcji | USA |
Cykl | Gwiezdne wojny |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Napisanie spokojnej, wyważonej recenzji „Gwiezdnych wojen” w dzisiejszych czasach nie jest łatwe. „Ostatni Jedi” chyba dosyć niespodziewanie rozbudził duże emocje. Chociaż niemało widzów doceniło nowatorskie podejście do niektórych mitów „Gwiezdnych wojen”, dla wielu innych pewne rozwiązania były odebrane jako nieomal bluźnierstwo. Do tego doszły kwestie natury ideologicznej – tematy feminizmu, rasizmu. Wokół filmu zagotowało się, i mimo przewagi pozytywnych recenzji (w tym mojej) był to pierwszy obraz gwiezdnowojenny, od którego masowo i ostentacyjnie odcinali się fani. Wiadomo było, że ostatnia część trzeciej trylogii będzie musiała zmierzyć się z zamieszaniem wywołanym przez poprzedni film. Tym razem na stołek reżyserski powrócił J.J. Abrams („Ostatni Jedi” był dziełem Riana Johnsona) i powstało dzieło wystudiowane i bezpieczne. Z pewnością nie tak złe, jak głosiły niektóre nadpływające od wczoraj z różnych zakątków świata recenzje, ale też nie do końca satysfakcjonujące.
Krytykowano „Przebudzenie Mocy” za zachowawczość, za opowiedzenie kolejnej historii o zniszczeniu Gwiazdy Śmierci. Ale potem przyszedł „Ostatni Jedi” i zachwiał uniwersum. Zdemokratyzował Moc (nie była już domeną wybranych rodów, mogła służyć nawet maluczkim), zakwestionował słuszność decyzji Luke’a Skywalkera i w ogóle nauki Jedi, wprowadził kobiety do kokpitów myśliwców i na stanowiska dowodzenia, ukazując je jako rozważniejsze i mądrzejsze od męskich wojowników, do baśniowego świata odległej galaktyki wprowadził nieco współczesnych kluczowych problemów (jak choćby kwestię majątkowego rozwarstwienia). Film za to wszystko zebrał większe baty niż poprzednia część za swój fabularny konserwatyzm. I widać, że ktoś bardzo przejął się tym, bo „Skywalker: Odrodzenie” zapomina o rewolucjach poprzedniej części, powracając do sprawdzonej formuły i oczywistych rozwiązań fabularnych. Myślę, że jednak szkoda.
Film zdaje się być połączeniem wątków „Imperium kontratakuje” i „Powrotu Jedi” (biorąc z nich nawet lokacje i bohaterów). Wiadomo nie od dziś, że znów zobaczymy w nim Imperatora Palpatine′a (to nie spoiler, można było go usłyszeć w zwiastunach, a jego oficjalny powrót usankcjonowany jest już w pierwszych scenach filmu). To nie jest najgorszy pomysł, paradoksalnie wyjaśnia pewne zagadki części siódmej i ósmej (choćby postać Snoke’a), no i nie jest czymś bardzo oryginalnym – Palpatine pojawiał się przecież po swej śmierci w różnych dziełach „Extended Universe”, choćby w komiksie „Dark Empire”. Do tego ten powrót jakoś spina w całość dziewięć dotychczasowych filmów, w których, jak się okazuje, różni bohaterowie pozytywni walczyli wciąż z tym samym największym złem. Tak jak mówię, trudno jednak to uznać za rozwiązanie odważne, a na dodatek sprawia wrażenie wciśniętego na siłę, do ostatniej części, bo przecież nic w poprzednich tego nie sugerowało. A tu bez żadnych wstępów Jego Cesarska Wysokość zaczyna straszyć swą pomarszczoną twarzą (do roli powraca Ian MacDiarmid), nikt też nie pochyla się nad tym, w jaki właściwie sposób Imperator ożył. W efekcie trzecia trylogia sprawia wrażenie pisanej na kolanie, bez spójnej, przemyślanej od początku historii, w odpowiedzi na reakcje fanów.
Drugim głównym problemem filmu jest jego tempo. Ma być wielki finał, głośny, efektowny, szybki i tak to wszystko się toczy. Bohaterowie w mgnieniu oka przenoszą się z jednej lokacji do drugiej, jedna laserowa strzelanina goni drugą, jeden myśliwski pojedynek zastępuje kolejny, ktoś tu najwyraźniej zapomniał, że „Gwiezdne wojny” to też sceny bardziej refleksyjne, stonowane, budujące klimat serii i charaktery bohaterów. Na szczęście w drugiej połowie filmu znajdzie się miejsce i na tego rodzaju sytuacje, choć jednak całość sprawia wrażenie, jakby jechała na sterydach. Albo jakby ktoś dostał polecenie skrócenia filmu i postanowił pozostawić w nim wszystkie najbardziej dynamiczne i hałaśliwe sceny. Dopiero gdy to tempo zostaje wytracone, gdy starzy bohaterowie powrócą choćby w epizodach, poczujemy, że oglądamy „Gwiezdne wojny”.
Wielka szkoda, że Carrie Fisher odeszła tak wcześnie – przecież trzecia część nowej trylogii miała być jej filmem (tak jak główną dawną gwiazdą „Przebudzenia Mocy” był Harrison Ford, a „Ostatniego Jedi” Mark Hamill). Mogła wnieść do filmu dużo dawnego klimatu i spokoju, tymczasem pozostało nam jedynie kilka scen dorobionych w oparciu o niewykorzystane nagrania i wsparcie CGI. Szkoda. Może właśnie tego najbardziej zabrakło?
A co z młodymi bohaterami? W ramach polityki równości, każdy dostaje swoje pięć minut (chociaż Rose, która dostała najwięcej krzywdzących opinii po poprzednim filmie, ewidentnie jest przesunięta na drugi plan). Kwitnie przyjaźń Poego i Finna, trwa dziwna relacja Rey i Kylo, choć ten ostatni nie wydaje się już być tak ciekawą postacią jak w poprzednich filmach. Dwie nowe kobiece postacie są zbyt epizodyczne, by można było coś więcej o nich powiedzieć. „Skywalker: Odrodzenie” należy jednak przede wszystkim do Rey, i jest ona chyba najjaśniejszym elementem dziewiątej części sagi, niosąc na sobie główny wątek i największe dylematy.
Nie zabraknie humoru, głównie za sprawą one-linerów Poe i Finna oraz wciąż nieocenionego C3PO. Wizualnie film ma też swoje naprawdę dobre momenty – choćby w scenach walki na miecze świetlne na zalewanych przez fale szczątkach stacji bojowej, czy w momencie przybycia rebelianckiej floty. Najbardziej jednak twórcy starają się grać na nostalgii i choć ich sztuczki bywają znów wystudiowane i momentami nieco toporne, to jednak będąc fanem „Gwiezdnych wojen” naprawdę trudno w kilku scenach się przynajmniej lekko nie wzruszyć.
A finał? Finał, rozpisany na kilkadziesiąt Gwiazd Śmierci (choć na szczęście w innym niż dotychczas sensie – nie spodziewajcie się kolejnego wrzucania torped protonowych do otworów wentylacyjnych) i tysiące pokoleń Sithów i Jedi jest wystawny i patetyczny. To ostatnie to nie zarzut, ostatecznie patos zawsze był częścią sagi. Czasem jednak balansował niebezpiecznie na granicy parodii – świadczyły o tym śmiechy pojawiające się na sali kinowej w scenach, które w zamierzeniu wcale śmieszne nie miały być. Na szczęście takich momentów nie było wiele, a wielki finałowy pojedynek rozłożony na kilkanaście głównych postaci jest w stanie dostarczyć dobrej rozrywki.
I tak się to wszystko kręci, bezpiecznie, hałaśliwie, nostalgicznie. I tak się zamyka. Czy warto było czekać na trzecią trylogię? Z pewnością miała swoje niekwestionowane zalety, na podsumowania przyjdzie jeszcze czas. Rey, Kylo, Poe, Finn to całkiem udane, dobrze zagrane postacie, wizualnie też nie ma się czego wstydzić. Ale jednak… W oczekiwaniu na seans w ostatnich dniach oglądałem z przyjemnością po raz mniej więcej dwudziesty piąty „Nową nadzieję”, z zachwytem „Imperium kontratakuje”, ze wzruszeniem „Powrót Jedi”. Do „Skywalkera: Odrodzenie” tak wracać z pewnością nie będę.
