Japoński „Ring” okazał się być kamyczkiem, który ruszył lawinę. Od jego wejścia na ekrany kin każdego roku dociera na światowy rynek co najmniej kilkanaście, przeważnie świetnie zrealizowanych, horrorów z dalekiej Azji. Najczęściej są to produkcje japońskie, rzadziej koreańskie, ale swoich sił w tym gatunku próbują również twórcy z innych krajów. Teraz mamy okazję zapoznać się z „Shutterem: Widmo”, horrorem powstałym w odległej Tajlandii.
Waga sumienia
[Banjong Pisanthanakun, Parkpoom Wongpoom „Shutter: Widmo” - recenzja]
Japoński „Ring” okazał się być kamyczkiem, który ruszył lawinę. Od jego wejścia na ekrany kin każdego roku dociera na światowy rynek co najmniej kilkanaście, przeważnie świetnie zrealizowanych, horrorów z dalekiej Azji. Najczęściej są to produkcje japońskie, rzadziej koreańskie, ale swoich sił w tym gatunku próbują również twórcy z innych krajów. Teraz mamy okazję zapoznać się z „Shutterem: Widmo”, horrorem powstałym w odległej Tajlandii.
Banjong Pisanthanakun, Parkpoom Wongpoom
‹Shutter: Widmo›
Naturalnie nie wszystkie horrory z Dalekiego Wschodu są warte uwagi. Mankamentem (czy dla niektórych zaletą) tamtejszych filmów jest nad wyraz skomplikowana fabuła, często pozbawiona jasnego przesłania, a nierzadko i rozwiązania intrygi, na dokładkę pełna niezrozumiałych w Europie i Ameryce odniesień (nie tylko religijnych i społecznych), w dodatku przeważnie zawierająca motyw zemsty długowłosej, młodej dziewczyny. Na to nakłada się kalejdoskop azjatyckich twarzy, które dla niedzielnego kinomana (widującego azjatyckie filmy raz na parę lat) są nie do odróżnienia, co poważnie utrudnia śledzenie i tak skomplikowanej fabuły. Mimo tych trudności, a także mimo wielu zwyczajnie niezrozumiałych produkcji (jak np. japońskie „Infekcja” i „Bottled Fools”, czy koreański „Sorum”), co rusz pojawia się bardzo dobrze zrealizowany i rzeczywiście budzący dreszcze film. W ostatnich latach z takich lepszych dzieł na naszym rynku zagościło kilka „Ringów” (w tym bardzo słabe amerykańskie remaki), kilka „Klątw” (im nowsze, tym słabsze; wyjątkowo wersja amerykańska jest nawet niezła, chociaż nie posiada czegoś takiego, jak fabuła), „Dark Water”, czy nieco bliższy filmowi wojennemu, ale bardzo klimatyczny koreański „R-Point”. Teraz mamy szansę zapoznać się z tajlandzkim „Shutterem: Widmo”. A zapewniam, że jest tego wart, nawet jeśli operuje ogranymi chwytami.
Wracający nocą z koleżeńskiej popijawy Tun i jego narzeczona Jane wpadają autem na stojącą na środku drogi dziewczynę, po czym uderzają w podporę billboardu. Wygląda na to, że leżąca na jezdni dziewczyna nie żyje. Ponaglana przez Tuna Jane decyduje się odjechać z miejsca wypadku, póki nikt jeszcze nie odkrył ciała. Od tej pory wokół dwójki bohaterów zaczynają mnożyć się dziwne zjawiska. Początkowo są dość niegroźne (dodatkowa twarz na robionych przez Tuna grupowych zdjęciach, czy dziwna smuga na zdjęciu budynku), by z czasem coraz mocniej dawać się we znaki (wyczuwalna obecność w ciemni, w końcu objawienia bardziej bezpośrednie i widowiskowe). Wkrótce Jane nabiera przeświadczenia, że Tun ukrywa jakiś mroczny sekret. Co więcej – zdaje się, że feralnej nocy tak naprawdę nikogo nie potrącili…
Możecie nie wiedzieć, ale tak jak nas fascynują azjatyckie horrory, tak w Tajlandii straszą nasze komedie romatyczne. Na zdjęciu reakcja bohaterki na scenę z wiertarką z 'Ja wam pokażę!'.
Muszę stwierdzić, że dawno nie widziałem tak dobrego, rzeczywiście wzbudzającego dreszcze grozy, horroru. To niemal wzorcowa produkcja – inteligentna, mądra, perfekcyjna pod względem udźwiękowienia, a przede wszystkim pozbawiona hektolitrów posoki i rozpryskujących się we wszystkich możliwych kierunkach flaków. To rodzaj łamigłówki, którą wraz z bohaterami po kawałku rozplątujemy, natrafiając na kolejne mroczne zagadki. Nie ma tutaj nudnych przestojów, nie ma niezrozumiałych zwrotów fabuły i niewyjaśnionych wątków, zakończenie filmu natomiast jest mocne i doskonale zamyka całą historię. Naturalnie, można by wyłuskać w trakcie seansu chwyty, którym daleko do świeżości, zagrywki, od których niekiedy już mdłości biorą i łupnięcia dźwiękiem obliczone na skok widza w fotelu. Tyle że wszystkie te elementy, łupnięć nie wykluczając, są inteligentnie rozsypane po fabule i osadzone w takich momentach, w jakich w istocie powinny się były znaleźć. Wystarczy dać się porwać nurtowi opowieści i przestać przypominać sobie w trakcie seansu, że ten czy inny element był już wykorzystany gdzie indziej.
„Shutter” jest interesujący również z tego powodu, iż został wyreżyserowany przez dwóch młodych ludzi (obaj nie ukończyli jeszcze 30 lat), dla których film ten był pełnometrażowym debiutem i którzy najwyraźniej świetnie się bawili przy jego tworzeniu. Wystarczy spojrzeć na scenę wizyty u dziennikarza zajmującego się zjawiskami paranormalnymi – nasi bohaterowie widzą tam mnóstwo fotografii znanych z różnych periodyków szemranej reputacji czy książek o duchach. Absurdem jest w tym momencie zarzucanie filmowi płytkości i gry wyświechtanymi chwytami, bowiem nie miało to być arcydzieło zrzucające z piedestałów uznanych klasyków kina grozy, a jedynie świetnie zrealizowana, smakowicie podana (bez zarzutu są tutaj zarówno zdjęcia, efekty specjalne, jak i gra aktorska) forma rozrywki. Co się akurat ze wszech miar obu twórcom udało.
Azjatyckie horrory operuja zawsze sugestywnym klimatem i niedopowiedzieniami. No, prawie zawsze...
Nie zgodzę się też, że film posiada rażące błędy logiczne, o co ma pretensję Piotr Dobry w Tetrykach. Po pierwsze – trzymanie ciała w domu przez matkę było oburzające dla mieszkańców miejscowości nie dlatego, że było to naruszenie prawa, ale w ten sposób duszy osoby zmarłej odcięto drogę do opuszczenia ciała. W Tajlandii dość często praktykowane jest długie (niekiedy przekraczające rok) trzymanie ciała zmarłego – tyle że w specjalnej sali w świątyni. Głównie jednak traktuje się w ten sposób zwłoki osób wybitnych lub posiadających duże zasoby gotówki. Takie odraczanie momentu ceremonialnej kremacji ma pokazywać ogrom miłości i szacunku wobec zmarłego, oraz ma zapewnić mu jak najlepsze religijne wsparcie, jakiego jego dusza będzie potrzebować w podróży na drugą stronę. Bywa, że ciało leży tak długo, aż na religijne posługi zostanie zużyty cały majątek zmarłego. Sytuacja pokazana w filmie pokazuje zaś potrójne świętokradztwo – trzymanie ciała w domu, nie w świątyni, brak jakiejkolwiek posługi religijnej, wreszcie celowe odmawianie duszy prawa do odejścia (przynoszenie pokarmu, rozmowy, etc.). Po drugie – dziwaczne i haniebne w sumie zachowanie Tuna jest celowym zabiegiem twórców „Shuttera”, bowiem – przynajmniej w moim przekonaniu – ma zniechęcić widownię do dotychczas pozytywnego bohatera i wyjaśnić, czemu akurat jego dotknęła seria budzących grozę zjawisk.
Na koniec nasuwa się drobna refleksja – być może Amerykanie (o naszych, pożal się Boże, tfu-tfurcach nawet nie wspomnę) powinni uczyć się od Azjatów robienia inteligentnych horrorów, a nie tylko kręcić remaki. Na całe szczęście (a przynajmniej mam taką nadzieję) „Shutter” jest na tyle prostym filmem, że raczej nie grozi mu nowa, zbarbaryzowana wersja, która wyrównałaby niczym walec wszystkie nadmiernie ambitne wtręty.
No bardzo straszne jest to bardzo bardzo