Czarne komedie to dość rzadkie zjawisko, między innymi z tego względu, że większość widzów ich nie rozumie i nie toleruje. Zwłaszcza w dziedzinie horroru, gdzie – wedle niedzielnych kinomanów – powinna być wyłącznie groza i fruwające flaki, bo jak do tego dołączony jest humor, to film a priori musi być kiepski. Taką właśnie czarną komedią, która pewnie z kretesem polegnie w Polsce, jest nowozelandzka „Czarna owca”, film o mięsożernych owcach zmieniających ludzi w owcołaki.
Z reguły poniżej pasa owca chwyta juhasa
[Jonathan King „Czarna owca” - recenzja]
Czarne komedie to dość rzadkie zjawisko, między innymi z tego względu, że większość widzów ich nie rozumie i nie toleruje. Zwłaszcza w dziedzinie horroru, gdzie – wedle niedzielnych kinomanów – powinna być wyłącznie groza i fruwające flaki, bo jak do tego dołączony jest humor, to film a priori musi być kiepski. Taką właśnie czarną komedią, która pewnie z kretesem polegnie w Polsce, jest nowozelandzka „Czarna owca”, film o mięsożernych owcach zmieniających ludzi w owcołaki.
Jonathan King
‹Czarna owca›
Wręcz szokujące jest to, że w dzisiejszych czasach, kiedy na topie wciąż jest ekologia, a horror święci triumfy, filmów grozy z wyraźnym wątkiem ekologicznym jest tak niewiele. Tu czy tam zdarzy się film oparty na grzebaniu w genach zwierząt lub roślin bądź przemknie obraz o zatruciu środowiska, jednak na ogół na ekranie szaleją zjawy, zombie, wampiry oraz cała masa mniej lub bardziej zdeformowanych fizycznie lub psychicznie świrów, szlachtujących na wszelkie możliwe sposoby krzepkich młodzianów i seksowne dziewoje. Jednym z paru wyjątków (obok np. dostępnego na DVD „Martwego mięsa”, fatalnie zrealizowanego horroru o mięsożernych krowach) jest właśnie „Czarna owca”.
W pobliże mieszczącego się gdzieś na terenie rozległej nowozelandzkiej farmy laboratorium, gdzie prowadzone są niezupełnie legalne badania nad genetycznym udoskonaleniem owiec, zakrada się dwójka działaczy ekologicznych. Podczas gdy dziewczyna robi z ukrycia zdjęcia budynku i pracowników, jej porywczy i niezbyt inteligentny kolega kradnie słój z nieznaną, ale najpewniej bardzo groźną dla środowiska zawartością. Jak łatwo się domyślić, w trakcie ucieczki słój zostaje rozbity. Ze środka wydostaje się zmutowany płód owcy, gryzie ekologa i czmycha w las, niosąc zarazę tak ludziom (po ugryzieniu zmieniają się powoli w wielkie, dwunożne, mięsożerne owce), jak i owcom, których stada zaczynają z upodobaniem polować na ludzi. Tylko dziewczyna ekologa i mający od dzieciństwa owcofobię współwłaściciel farmy mogą stawić czoła zarazie.
Jak widać po fabule, film w pewnym sensie koresponduje z „28 dni później”, gdzie skrywane w laboratorium śmiercionośne sekrety także wydostają się na skutek nieprzemyślanego działania grupy ekologów. Jednak jeśli tamten film koncentrował się na skutkach zarazy i próbie przeżycia w świecie zdominowanym przez zombie, to „Czarna owca” tak jakby w ogóle pomija sprawę wpływu zarazy na okolicę, traktując odgrywające się na dotychczasowych konsumentach owce niemal wyłącznie jako tło (czy też może raczej humorystyczny przerywnik) światopoglądowych zmagań wegetarian z mięsożercami. Prowadzi to do rozbicia linii fabularnej na kilka niezbyt emocjonujących wątków, nad którymi zarówno scenarzysta, jak i reżyser najwyraźniej nie potrafili zapanować. Z tego powodu – mimo sporej liczby doskonale zaaranżowanych i przemyślanych scen, mimo doskonałej roboty realizatorskiej i nad wyraz realistycznych efektów specjalnych – film zaczyna dość szybko nużyć. Przy czym nie jest to nuda zmuszająca do zakończenia seansu, a raczej rodzaj fatalistycznego oklapnięcia w fotelu, wynikającego z utraty nadziei na żwawszą akcję i błyskotliwy humor, którego – jak na komedię – jest tutaj zaskakująco niewiele.
Jak skończy się ten koszmar, zapraszam do siebie. Obejrzymy znaczki i posłuchamy płyt.
W obu powyższych kwestiach „Czarna owca” rozczarowuje niemal od samego początku. Pierwszy kwadrans, bardzo skutecznie nastrajający negatywnie do tego filmu, to mozolne, pozbawione humoru przedstawianie dziejów konfliktu synów farmera, godne raczej jakiegoś dramatu o trudnym dzieciństwie na wsi niż czarnej komedii o buntującym się inwentarzu. Jednak nawet wtedy, gdy historia wreszcie trafia na właściwe tory, akcja sunie bardzo powoli, niczym pękaty tankowiec statecznie przedzierający się przez morskie bałwany. Z „Czarną owcą” jest trochę tak, jak z „Wysypem żywych trupów” – humor czasami jest nieco na siłę, kiedy indziej wyjątkowo przaśny i prymitywny, zaś akcja coraz bardziej się dłuży, pozbawiona widocznego punktu kulminacyjnego i nie prowadząca do specjalnie wyrafinowanego zakończenia, a jedynie ciągnąca widza za uszy przez kolejne sceny.
Mimo to film jest wart uwagi. Z wielu przyczyn. Przede wszystkim jest to dość inteligentne kino łączące motywy klasycznego horroru o zombie (zagryzanie ofiar, nurzanie się we flakach, wyszarpywanie co smakowitszych kawałków z ludzkiego ciała) z motywami charakterystycznymi dla filmów o wilkołakach (przemiana ugryzionych ludzi w chodzące na dwóch nogach owce). Może jedynie szkoda, że ta mieszanka jest w sumie dość niekonsekwentna, bo zgodnie z wewnętrzną logiką historii owca ugryziona przez inną owcę powinna zmieniać się tak naprawdę w humanoidalnego czworonoga, a człowiek, który transformuje w owcę, teoretycznie winien zacząć skubać trawę. Ale nawet w tej formie, w jakiej to wszystko zostało pokazane, zabawa miejscami jest przednia. Wystarczy wspomnieć kapitalną scenę walki z owcą w szoferce land rovera czy choćby dynamiczny, świetnie zmontowany owczy szturm na zagranicznych gości. I nawet jeśli nieco szwankuje fabuła i humor, to z naddatkiem rekompensuje to strona techniczna filmu. „Czarna owca” bowiem obfituje w świetne zdjęcia (niektóre plenery wręcz zapierają dech w piersiach). Należy docenić bardzo dobre udźwiękowienie, doskonałą charakteryzację, no i przede wszystkim wspaniałe, bardzo realistyczne efekty specjalne, których pozazdrościć może większość horrorów, nawet tych z najwyższej półki. Również aktorzy doskonale sobie radzą, budując swoją grą rozpoznawalne, pełnokrwiste postaci, z czym w kinie ostatnich lat są dosyć duże problemy.
Warto może przy okazji wspomnieć, że nie jest to pierwszy film ze zmutowaną owcą budzącą popłoch w ludzkich sadybach. W roku 1973 światło dzienne ujrzała hybryda westernu z SF i horrorem, „Godmonster of Indian Flats”, opowiadająca o mutogennym wpływie jakiegoś tajemniczego gazu wydzielającego się w nieczynnej kopalni. W wyniku jego działania powstaje dwunoga owca (wyglądająca jak facet w byle jak narzuconej owczej skórze), która przypadkowo wydostaje się z laboratorium i sieje grozę wśród mieszkańców niewielkiego, sennego miasteczka, człapiąc mozolnie po okolicznych wzgórzach. Nowozelandzka „Czarna owca” jest oczywiście o kilka klas lepsza od tego dziwactwa, aczkolwiek do bycia naprawdę dobrym filmem trochę jej mimo wszystko brakuje. Bo w obecnej formie jest to po prostu sympatyczna (i tylko sympatyczna) owieczkowa groteska ze sporą domieszką gore.