Poznańska Centrala, będąca projektem w ramach Fundacji Tranzyt, znana jest z wydawania niebanalnych publikacji. Jednak nawet biorąc na to poprawkę, wydany przed kilkoma miesiącami komiks – nie, to naprawdę nieodpowiednie słowo, ale czy można znaleźć lepsze? – „The Lonely Matador” Jaya Wrighta musiał być dla czytelników zaskoczeniem. I to wcale nie dlatego, że nie pada w nim ani jedno słowo…
Najbardziej samotny człowiek po śmierci
[Jay Wright „The Lonely Matador” - recenzja]
Poznańska Centrala, będąca projektem w ramach Fundacji Tranzyt, znana jest z wydawania niebanalnych publikacji. Jednak nawet biorąc na to poprawkę, wydany przed kilkoma miesiącami komiks – nie, to naprawdę nieodpowiednie słowo, ale czy można znaleźć lepsze? – „The Lonely Matador” Jaya Wrighta musiał być dla czytelników zaskoczeniem. I to wcale nie dlatego, że nie pada w nim ani jedno słowo…
Jay Wright
‹The Lonely Matador›
O komiksach Centrali pisaliśmy już parokrotnie. Tak się złożyło, że zawsze pozytywnie (vide „
Radosav. Poranna mgła”, „
We Włoszech wszyscy są mężczyznami”), a bywało nawet, że entuzjastycznie („
Pozdrowienia z Serbii”, „
Stuck Rubber Baby”). Jednak krytyk zasiadający do oceny albumu zatytułowanego „The Lonely Matador” (tytuł nie został przetłumaczony na język polski) brytyjskiego twórcy Jaya Wrighta – rodem z Nottingham, ale obecnie mieszkającego w Bristolu – znajduje się w kropce. Jak bowiem ocenić pracę, która zdaje się być co najwyżej szkicem, zaledwie punktem wyjścia do właściwej opowieści? Jak odnieść się do historii, której bohaterem jest postać rzeczywista, ale jej perypetie przedstawione w komiksie – pozostańmy przy tej umownej nazwie – są całkowicie fikcyjne? Ba! jego autor przyjmuje założenie, że człowiek, któremu poświęcił swoje dziełko, żyje, mimo że tak naprawdę pięćdziesiąt lat temu… popełnił samobójstwo. Wreszcie jak potraktować dziecięce, nieporadne rysunki, którymi Wright zdecydował się zobrazować dość ponurą i mroczną fabułę? Gdybyśmy mieli do czynienia z tylko jednym „ale”, problem dałoby się w prosty sposób rozwiązać, lecz w tym przypadku natłok tropów interpretacyjnych oraz powiązanych z nimi wątpliwości i zastrzeżeń sprawia, że i czytelnik, i krytyk stają się w zasadzie bezbronni.
Wright uczynił bohaterem „Samotnego matadora” Hiszpana Juana Belmonte, który pomimo fizycznej deformacji (miał zniekształcone nogi) stał się jednym z najsłynniejszych toreadorów w dziejach. Więcej nawet: swoje nieszczęście potrafił przekuć w atut i stworzył nowy, wyjątkowy styl walki z bykami, za który podziwiały go tysiące. Pierwszy raz wziął udział w korridzie w 1908 roku, mając zaledwie szesnaście lat; pierwszego byka zabił na arenie dwa lata później. Walczył do połowy lat 30., kiedy to postanowił przejść na emeryturę i osiedlić się na gigantycznym rancho w Andaluzji. Jego przyjacielem był sam Ernest Hemingway i ten fakt wpłynął w znaczący sposób na dalsze życie matadora. Gdy na początku lipca 1961 roku dotarła do Juana wieść o śmierci amerykańskiego pisarza, postanowił zakończyć życie w taki sam sposób jak on. Odpowiednie instrukcje znalazł w dwóch powieściach mistrza – „Słońce też wschodzi” (1926) oraz „Śmierć po południu” (1932). Posiłkując się znalezionymi w nich opisami i doniesieniami o ostatnich minutach Hemingwaya, 8 kwietnia 1962 roku – na sześć dni przed swymi siedemdziesiątymi urodzinami – Belmonte strzelił sobie w głowę. Prawdopodobnie chciał w ten sposób nie tylko skrócić cierpienia spowodowane chorobą nowotworową, ale również potrafiącą zabijać, choć w nieco inny sposób, samotnością i nudą.
Wright wyszedł jednak z założenia, że Belmonte nie popełnił samobójstwa. Że żyje, ciesząc się zasłużoną emeryturą. Z tą zasadniczą różnicą, że określenie „cieszyć się” powinno zabrzmieć jak czarny humor, wyjątkowo złowieszczy sarkazm. W albumie autor przedstawił zaledwie sześć dni życia swego bohatera (od poniedziałku do soboty), ale możemy się domyślać, że tak wyglądają wszystkie jego tygodnie – spędzane w samotności (nie licząc psiego towarzysza), smutku i bezsensie. Trudno nawet nazwać to życiem, znacznie bardziej adekwatne byłoby słowo „egzystencja”. Czas upływa dawnemu matadorowi na powtarzaniu wciąż tych samych czynności – zakupach, bezrefleksyjnym gapieniu się w telewizor, ćwiczeniach w siłowni i przede wszystkim wspominaniu chwalebnej (o ile oczywiście zabijanie zwierząt na arenie ktoś uważa za powód do chwały) przeszłości, zaklętej w czarno-białe zdjęcia i postawione na półce statuetki i nagrody. Fabuła do nadzwyczaj zajmujących nie należy; tym większą uwagę przykuwają więc rysunki – niezwykle charakterystyczne dla Wrighta (wystarczy zajrzeć na stronę internetową artysty), bliskie karykaturom wykonanym ręką dziecka. Dzięki nim opowieść o Juanie Belmonte staje się jeszcze bardziej nierzeczywista. Lecz mimo tej fantastyczności postać głównego bohatera zachowuje swój realistyczny, pełen dramatyzmu rys.
Publikacja „Samotnego matadora” była dla Centrali prawdziwym wyzwaniem edytorskim. Album został bowiem wydany w sposób niezwykły. Twarda kartonowa okładka skrywa wewnątrz nie tylko strony zadrukowane rysunkami, znajdziemy tam również wiele niestandardowych dodatków – kopertę z namalowanymi „zdjęciami”, stylizowany na archiwalny plakat z podobizną toreadora, dowcipną reklamę sklepu mięsnego, w którym Belmonte robi zakupy w każdy wtorek. Trzeba przyznać, że sposób, w jaki komiks wydano, musiał być chyba najważniejszym i najsympatyczniejszym wyróżnieniem dla Jaya Wrighta, laureata pierwszej nagrody ubiegłorocznego II Międzynarodowego Festiwalu Kultury Komiksowej Ligatura (w sekcji pitching) w Poznaniu.