Podobno intelektualiści lubią chwalić się znajomością twórczości Jamesa Joyce’a. Do swoich ulubionych powieści XX wieku chętnie zaliczają „Ulissesa” i „Finneganów tren”. Problem ponoć w tym, że mało kto te książki tak naprawdę czytał – nawet spośród tych, którzy na temat ich autora chętnie się wypowiadają. Czy do tej grupy zalicza się także Alfonso Zapico? Chyba jednak nie, skoro jest twórcą „Dublińczyka” – pierwszej powieści graficznej o Joysie.
Historia w obrazkach: Wszystkie drogi prowadzą do Dublina
[Alfonso Zapico „Dublińczyk” - recenzja]
Podobno intelektualiści lubią chwalić się znajomością twórczości Jamesa Joyce’a. Do swoich ulubionych powieści XX wieku chętnie zaliczają „Ulissesa” i „Finneganów tren”. Problem ponoć w tym, że mało kto te książki tak naprawdę czytał – nawet spośród tych, którzy na temat ich autora chętnie się wypowiadają. Czy do tej grupy zalicza się także Alfonso Zapico? Chyba jednak nie, skoro jest twórcą „Dublińczyka” – pierwszej powieści graficznej o Joysie.
Alfonso Zapico
‹Dublińczyk›
Po publikacji komiksów „La guerre du professeur Bertenev” („Wojna profesora Berteneva”, 2006) oraz – wydanego w Polsce przed rokiem nakładem Timofa – „Café Budapeszt” (2008), pochodzący z Asturii scenarzysta i rysownik Alfonso Zapico (rocznik 1981) postanowił rzucić się na naprawdę głęboką wodę. Zamarzyła mu się bowiem powieść graficzna poświęcona postaci autora „Ulissesa” – jednej z najoryginalniejszych powieści XX wieku (a pewnie i wszech czasów) – Irlandczyka Jamesa Joyce’a. Aby zebrać odpowiedni materiał, musiał nie tylko przebrnąć przez twórczość pisarza i jego liczne biografie (cztery najważniejsze opracowania zostały wymienione w „Bibliografii”), ale również odbyć podróż jego śladami (co notabene uwiecznił w kolejnym ze swoich komiksów). Praca nad „Dublińczykiem” trwała przez dwa lata (od momentu ukończenia „Café Budapeszt”); ostatni kadr datowany jest na 15 listopada 2010 roku. Album – w wersji oryginalnej – ukazał się rok później, a jego polskie tłumaczenie (znów dzięki Timofowi) trafiło na półki księgarskie przed trzema miesiącami. Wystarczająco blisko Świąt Bożego Narodzenia, aby stać się bardzo atrakcyjnym prezentem dla wielbicieli ambitnych opowieści rysunkowych.
Los nie rozpieszczał Jamesa Joyce’a. Ale to można powiedzieć o zdecydowanej większości wybitnych pisarzy. Jedni wadzili się z władzą, drudzy – z otaczającą ich rzeczywistością, jeszcze inni – z własnymi słabościami i ułomnościami. Często żyli w nędzy, niezrozumiani przez współczesnych, bywa że pogardzani i zmuszani do opuszczenia ojczyzny. Prawdą pozostaje, że niektórzy sami ciężko na taki status pracowali, wywyższając się, stawiając na piedestale własne ego, nierzadko pomiatając tymi, od których byli zależni i którzy im sprzyjali. Joyce należał właśnie do takich ludzi; skupiły się w nim chyba wszystkie możliwe wady i jedna tylko – ale za to jaka! – zaleta: geniusz literacki. Taki przynajmniej wniosek można odnieść po lekturze „Dublińczyka”, który jest zaskakująco szczegółową (choć na pewno pomijającą wiele wątków mniej interesujących czytelnika, który nie jest literaturoznawcą) komiksową biografią Joyce’a. Powieść graficzna twórcy z Asturii opowiada o wszystkich etapach życia autora „Ulissesa”. Od raczej mało szczęśliwych dzieciństwa i młodości spędzonych w rodzinnym Dublinie, poprzez poszukiwanie szczęścia na Starym Kontynencie – w Zurychu, Rzymie oraz należących do ówczesnej monarchii austro-węgierskiej Puli i Trieście – aż po kolejne lata spędzone w Szwajcarii i Paryżu, który de facto okazał się ostatnim dłuższym przystankiem w drodze – a może raczej: tułaczce – życiowej Irlandczyka (ostatnie tygodnie spędzone w Zurychu, dokąd Joyce udał się z rodziną po niemieckiej agresji na Francję, to już jedynie krótki, choć istotny, epizod w jego bujnej biografii).
Alfonso Zapico, siadając do pracy nad „Dublińczykiem” (tytuł to oczywiście jak najbardziej świadome nawiązanie do debiutanckiego tomu prozy Joyce’a, 15 opowiadań, które ukazały się w 1914 roku pod tytułem „Dublińczycy”), musiał dokonać ostrej selekcji pozyskanego dzięki lekturze biografii pisarza materiału, co wiązało się na pewno z wieloma skrótami. Nie da się przecież opowiedzieć od „a” do „z” losów takiej postaci jak autor „Ulissesa” na zaledwie 220 stronach komiksu. Należało więc wybrać przeżycia najbardziej charakterystyczne, skupić się na wydarzeniach przełomowych dla jego życia i twórczości. A to zawsze wiąże się z mimo wszystko bardzo subiektywnym odbiorem i oceną. Jest zatem całkiem prawdopodobne, że inny twórca, mając do dyspozycji dokładnie ten sam „surowiec” wyjściowy, zwróciłby uwagę na coś zupełnie odmiennego; portret Irlandczyka, który by przedstawił, prezentowałby się tym samym inaczej. Choć wiele elementów musiałoby być wspólnych – jak na przykład negatywne nastawienie Joyce’a do (niemal) wszystkich współczesnych mu pisarzy z Zielonej Wyspy (w tym George’a Russella, George’a Moore’a, Isabelli Gregory), jego skrajny egoizm, skłonność do alkoholowych libacji i kompletna dezynwoltura, jeśli chodzi o stosunek do najbliższych (ojca, nader licznego rodzeństwa czy Nory Barnacle – jego konkubiny i matki dwojga dzieci, która dopiero po kilkudziesięciu latach wspólnego życia dostąpiła zaszczytu przyjęcia nazwiska Joyce). Nie uległyby zmianie również kolejne „przystanki” na drodze Jamesa, Nory i ich powiększającej się z czasem rodziny, spośród których najważniejszymi okazały się Triest, Paryż i Zurych. W każdym z tych miast pisarz zdołał „zapuścić korzenie”, każde odcisnęło na nim piętno. Chciałoby się dodać: i vice versa – chociaż w twórczości prozatorskiej Irlandczyka akurat tego nie widać. Akcja jego opowiadań i powieści dzieje się bowiem zawsze w jednym miejscu – w Dublinie.
Asturyjskiemu autorowi zależało oczywiście na tym, aby „Dublińczyk” trafił do jak najszerszego grona odbiorców. Musiał więc wykonać kilka gestów „pod publiczkę”; tak chyba można sobie tłumaczyć całkiem liczne wtręty na temat zawirowań w życiu osobistym Joyce’a – zwłaszcza powracające jak mantra wątki wypraw alkoholowych, które James odbywał namiętnie w każdym miejscu, w którym przyszło mu mieszkać. Przepijał tym sposobem początkowo nieliczne honoraria i pieniądze, które udało mu się wydębić od przyjaciół bądź krewnych, z czasem natomiast także stypendia otrzymywane od możnych tego świata (jak amerykańska milionerka Edith Rockefeller McCormick, sponsorująca również Carla Gustava Junga, czy Angielka Harriet Shaw Weaver), którzy nie pozostawali obojętni na talent Irlandczyka. Jako pisarz jeszcze za życia okrzyknięty geniuszem (tradycyjnie przez większość niezrozumianym), stykał się z innymi wielkimi twórcami, przedstawicielami świata kultury czy polityki; wielu z nich Zapico uwiecznił na kartach „Dublińczyka”. Pojawiają się więc między innymi Marcel Proust, Ezra Pound, Italo Svevo (w rzeczywistości Etore Schmitz), Ernest Hemingway, William Butler Yeats, John Synge, Patrick Pearse (przywódca powstania wielkanocnego, rozstrzelany przez Anglików po jego stłumieniu), Arthur Griffith (pierwszy prezydent Wolnego Państwa Irlandzkiego), Miklós Horthy (przyszły dyktator Węgier, którego jako młodego porucznika marynarki Joyce uczył w Puli języka angielskiego), a nawet Siergiej Eisenstein i… Włodzimierz Iljicz Lenin (z którym zapewne zetknął się w często przez siebie nawiedzanych kafejkach zurychskich, zanim Uljanow został wyekspediowany przez Niemców do ogarniętego wrzeniem rewolucyjnym Piotrogrodu).
W całym tym – trzeba przyznać szczerze, bardzo efektownym – kalejdoskopie zdarzeń i postaci jedna bardzo ważna rzecz zeszła jednak na plan dalszy: twórczość Joyce’a. Owszem, Zapico sporo miejsca poświęcił na ciągnące się przez wiele lat perturbacje związane z publikacją kolejnych dzieł Irlandczyka (przede wszystkim „Dublińczyków”, „Ulissesa” i „Finneganów trenu”), ale też, niestety, proporcjonalnie mało im samym. Czytelnik nie dowiaduje się w zasadzie nic na temat osławionego strumienia świadomości (choć jest akurat mowa o inspiracji zapomnianą powieścią Francuza Édouarda Dujardina „Wawrzyny już ścięto” z 1888 roku). Może z tego powodu, że niemożliwym okazało się wyjaśnienie sedna tej techniki w prostych słowach, a wywodu literaturoznawczego Hiszpan chciał uniknąć? W każdym razie, dotarłszy do ostatniej strony albumu, wciąż nierozwiązana zostaje kwestia kluczowa dla osoby, która nie ma za sobą traumatycznego przeżycia związanego z lekturą prozy Joyce’a – dlaczego został on uznany za geniusza? Zapico każe w to wierzyć – i już! Oczywiście daleko mu do Gombrowiczowskiego profesora Bladaczki, który przekonywał uczniów o wielkości Juliusza Słowackiego, ale coś jest na rzeczy. Jeżeli chodzi o stronę plastyczną przedsięwzięcia, podobnie jak w przypadku „Café Budapeszt”, trudno mieć o cokolwiek pretensje. Hiszpański rysownik po raz kolejny udowodnił, że świetnie radzi sobie zwłaszcza w odzwierciedlaniu architektury miejskiej, a wszelkie niedoskonałości kreski w tym temacie są całkowicie zamierzone, mają bowiem nadawać całej opowieści lekkiego posmaku groteski. Przy okazji należy też docenić skrupulatność autora w odwzorowaniu rzeczywistości. Rysując ulice i zabudowania Dublina, Triestu, Paryża czy Zurychu, opierał się głównie na zdjęciach z epoki oraz własnych szkicach wykonywanych podczas rekonesansu po Europie. O czym będzie okazja napisać więcej, gdy weźmiemy na warsztat dopełniający „Dublińczyka” album „Śladami Joyce’a”.