Wielu krytyków przyrównuje komiks Libanki Zeiny Abirached do „Persepolis” Iranki Marjane Satrapi. I nie ma co ukrywać, że porównania te – mimo wszelkich różnic – są jak najbardziej na miejscu. Co jednak wcale nie oznacza, że „Gry jaskółek” noszą jakiekolwiek znamiona plagiatu. Po prostu obu paniom los zgotował podobne doświadczenia.
Historia w obrazkach: Miasto nienawiścią podzielone
[Zeina Abirached „Gry jaskółek” - recenzja]
Wielu krytyków przyrównuje komiks Libanki Zeiny Abirached do „Persepolis” Iranki Marjane Satrapi. I nie ma co ukrywać, że porównania te – mimo wszelkich różnic – są jak najbardziej na miejscu. Co jednak wcale nie oznacza, że „Gry jaskółek” noszą jakiekolwiek znamiona plagiatu. Po prostu obu paniom los zgotował podobne doświadczenia.
Zeina Abirached
‹Gry jaskółek›
Bejrut w latach 80. ubiegłego wieku zaliczał się zapewne do najniebezpieczniejszych miast na świecie. Toczona od połowy poprzedniej dekady wojna domowa pomiędzy chrześcijańskimi i muzułmańskimi mieszkańcami Libanu, w którą zaangażowały się również sąsiednie państwa (Izrael, Syria) i organizacje islamskie (jak chociażby Organizacja Wyzwolenia Palestyny Jasera Arafata), zbierała niezwykle krwawe żniwo. Podzielona na dwie wrogie sobie części stolica państwa znajdowała się praktycznie przez cały czas na linii frontu. Mnożyły się skrytobójstwa, akty terroru, bejrutczykom we znaki dawały się nieustanne naloty, ostrzał artyleryjski, w końcu snajperzy polujący na nieostrożnych przechodniów. W takiej atmosferze dorastała młodziutka, urodzona w 1981 roku, Zeina Abirached i po latach – ukończywszy studia w Libańskiej Akademii Sztuk Pięknych (będącej wydziałem Uniwersytetu Balamand) – zdecydowała się opowiedzieć o tym w formie komiksowej. Najpierw, jako dwudziestopięciolatka, opublikowała wstrząsające „[Beyrouth] Catharsis”, a rok później – przetłumaczone właśnie na język polski „Gry jaskółek” (z podtytułem: „Umrzeć, wyjechać, powrócić”).
Zasadnicza część akcji komiksu rozgrywa się jednego dnia, w ciągu zaledwie kilku godzin, ale dzięki retrospekcjom czytelnik poznaje także wcześniejsze, przed- i wojenne losy bohaterów, wśród których – poza najbliższą rodziną autorki – są także sąsiedzi z kamienicy, w jakiej w tamtym czasie mieszkała rodzina Zeiny. Jest Orwellowski rok 1984; wojna domowa trwa już od dziewięciu lat. Bejrut podzielony jest na dwie strefy: wschodnią – chrześcijańską i zachodnią – muzułmańską. Rozdzielająca je ulica, będąca strefą demarkacyjną, wydaje się żyjącym przy niej ludziom miejscem w miarę bezpiecznym. Zresztą i tak zdążyli się już przyzwyczaić do przewalających się nad ich głowami pocisków; dopóki bomba nie wpada im do pokoju, nie robi to na nich szczególnego wrażenia. Podobnie jak i czający się na dachach snajperzy. By się przed nimi uchronić, poustawiali na ulicach przyciągnięte z portu kontenery. Gdy muszą wyjść z domu, biegną od jednego do drugiego, bawiąc się z celującymi do nich żołnierzami w kotka i myszkę. Jak widać, do wszystkiego można się przyzwyczaić i nawet w piekle próbować normalnie żyć. Pod wieloma względami obrazy te przypominają opisy z czasów – uwierzcie, nie ma w tym żadnej przesady –
powstania warszawskiego.
Pewnego dnia Zeina i jej młodszy brat zostają sami w mieszkaniu; ich rodzice – Sami i Nur – udają się bowiem z wizytą do babci Annie, matki Nur. Tak się składa, że z powodu bombardowania miasta muszą zostać u niej dłużej, niż początkowo przewidywali. Martwią się więc o dzieci. Ale zupełnie niepotrzebnie, ponieważ opiekę nad nim roztaczają usłużni sąsiedzi. Schodzą się kolejno, by w spokoju porozmawiać, zjeść ciasto, napić się alkoholu. Taka „biesiada” nie jest zresztą niczym zaskakującym. Przylegający do ściany nośnej budynku przedpokój w mieszkaniu Samiego i Nur uchodzi za najbezpieczniejsze miejsce w całej kamienicy. Każdy z sąsiadów dźwiga na swoich barkach brzemię wojny. Jedni stracili bliskich (jak Szukri, syn dozorczyni, czy Ernest Challita, dawny nauczyciel języka francuskiego w szkole średniej), inni – cały majątek (vide pan Chalid, właściciel najpopularniejszej przed wojną restauracji-dyskoteki, do której uczęszczała bejrucka „bananowa młodzież”). Nie są jednak wcale przybici, nie poddają się. Szukri – prawdziwe dziecko wojny – dostosował się chyba najlepiej; nauczył się zaradności i służy pomocą wszystkim mieszkańcom kamienicy. Bez jego obrotności trudno byłoby im w miarę normalnie funkcjonować.
Na drugim biegunie znajduje się młode małżeństwo – Farah i Ramzi. Ona jest w ciąży i nie chce rodzić w ogarniętym wojną kraju, starają się więc o wizę, która umożliwi im wyjazd. W ślad za jej rodzicami i jego bratem, którzy okazali się bardziej roztropni i nie czekali, aż konflikt religijny w ich ojczyźnie rozgorzeje z całą siłą. Posługując się konkretnymi przykładami, Abirached przedstawiła kilka wariantów losu mieszkańców Bejrutu. Starała się przy tym zachować obiektywizm; z komiksu trudno byłoby wywnioskować, po której stronie sporu opowiadali się rodzice autorki i jakie ona sama ma poglądy polityczne czy religijne. Dzięki temu jej opowieść nabiera bardziej uniwersalnego wymiaru – przecież niewinnymi ofiarami tej bezsensownej wojny padali zarówno chrześcijanie, jak i muzułmanie. Często wystrzeliwane na ślepo bomby nie wybierały – zabijały wrogów i swoich. Zwłaszcza gdy, jak w tym przypadku, mieszkali oni po sąsiedzku. Opowiadając o wojnie z perspektywy dziecka, Abirached rzeczywiście, co niejednokrotnie podkreślali krytycy francuscy, zbliża się do narracji zastosowanej przez Marjane Satrapi w „Persepolis” (2000-2003) i „
Kurczaku ze śliwkami” (2004). Nie należy tego jednak traktować jako zarzutu.
Z irańską scenarzystką i rysowniczką łączy Libankę także podobne podejście do materii graficznej. Czarno-białe rysunki są mocno uproszczone. Abirached rezygnuje w nich praktycznie z odwzorowania szczegółów tła; obecny jest jedynie plan pierwszy, który autorka zarysowuje głównymi postaciami dramatu. Są to zaś te osoby, których los w danym momencie interesuje ją najbardziej. Jako jedyny nieożywiony lejtmotyw przewija się natomiast powieszony w przedpokoju mieszkania Samiego i Nur stary kilim przedstawiający wyjście Mojżesza z Egiptu. Nietrudno odczytać go jako symbol nadziei na odnalezienie w przyszłości własnej Ziemi Obiecanej. Wśród swoich mistrzów twórczyni „Gry jaskółek” wymienia dwóch autorów francuskich: znanego w Polsce przede wszystkim dzięki wstrząsającym „Rycerzom świętego Wita” Davida B.(eaucharda) oraz Jacques’a Tardiego, który na miano klasyka zapracował historycznymi komiksami „
Krzyk ludu” oraz „
To była wojna okopów”. Jeśli jednak świadomie zapożycza się u któregoś z nich, to zdecydowanie u tego pierwszego. Dostrzec to można zwłaszcza w sposobie rysowania postaci – nieco bajkowym i odrealnionym, stojącym w jaskrawej sprzeczności z dramatyczną fabułą. Najważniejsze, że ta dwoistość przekazu wizualnego i słownego wcale się ze sobą nie kłóci. Wręcz przeciwnie! Dzięki niej komiks zyskuje nowy wymiar – na poły tragiczny, na poły komiczno-nostalgiczny.