Zachwycałem się trzy lata temu pierwszą „Opowieścią rybaka”, albumem, który dotarł do Polski dzięki sukcesowi autora w prestiżowym konkursie komiksowym we Francji (bo w Polsce wcześniej nie było chętnych do wydania) i wyczekiwałem z niecierpliwością kontynuacji. Tak wreszcie jest (choć znów weszła na rynek bez fanfar) i absolutnie nie ma rozczarowania. Album kontynuuje fabularną linię poprzedniej części (warto więc sobie ją przypomnieć) i znów zachwyca dwoma elementami – pięknym położeniem kolorów i oryginalnym, surrealistycznym klimatem całości. Tym razem wiodącym pomysłem jest plemię Eskimosów, do którego dociera dwójka głównych bohaterów, próbujące w Afryce wykreować warunki zbliżone do rodzimych. Daje to asumpt do wielu całkiem zabawnych sytuacji, ale najistotniejsza jest forma ich pokazania – poprzez niedopowiedzenia, wymowne milczenie, zatrzymanie akcji. Absolutnie genialny motyw – dolina węży, której nie zobaczymy na własne oczy, ale z kontekstu domyślimy się wszystkiego. Słowem – ładne, ciekawe i inteligentne.
Mam z „Ikarem” problem. Z jednej strony lektura tego albumu była niekwestionowaną przyjemnością – fantastycznonaukowa fabuła, bohaterowie budzący emocje, bardzo ładna grafika, śliczne rysunki nagich dziewczyn… Z drugiej jednak strony na razie album wygląda na zajawkę zaledwie jakiejś poważniejszej opowieści. Zabawkę, dodajmy, niezbyt oryginalną. Mamy chłopca obdarzonego jakąś cudowną umiejętnością (tu: lataniem), mamy złych naukowców i paskudnych wojskowych, którzy chcą go wykorzystać do własnych celów, mamy też szlachetną dziewczynę, którą z Ikarem połączy uczucie i będzie chciała mu pomóc wbrew wszystkim, ryzykując co najmniej karierę, a może nawet życie. Taką historię z filmów książek czy komiksów znamy nie od dziś i praktycznie w „Ikarze” nie ma żadnych niespodzianek. Co nie zmienia faktu, że niektóre sceny budzą szczere emocje, no i jednak na tą następną część oczekuje się z niecierpliwością – mając nadzieję, że odejdzie od sztampy i będzie potrafiła czymś zaskoczyć.
Bardzo, bardzo nietypowe doświadczenie komiksowe. Męczące, irytujące, ale w pewnych momentach fascynujące oryginalnością i nastrojem. Zacznijmy od tego, że bohaterem jest bardzo dziwny człowiek, o twarzy pozbawionej rysów, za to z kagańcem na ustach. Ma on pewną zaskakującą moc – przedmioty wokół niego ożywają. Oskar jako dziecko jest samotny – opuszczony przez ojca, izolowany przez matkę – owe mówiące przedmioty są więc jego jedynymi przyjaciółmi. Budzą jednak zrozumiałe przerażenie otoczenia oraz zainteresowanie pewnych kręgów… Interpretacji może być dużo – religijna, psychoanalityczna, gnostyczna, zapis relacji ojca z synem. Jednokrotna lektura nie pozwala na ogarnięcie całości, do drugiej lektury nie zachęca duszny, ciężki klimat całości… Z pewnością jeden z najoryginalniejszych komiksów, jakie ukazały się na naszym rynku (choć na szczęście nie przeszarżowany w ciekawej warstwie graficznej), ale polecić go z czystym sumieniem mogę tylko tym którzy lubią dzieła w stylu „Głowy do wycierania” Davida Lyncha…
Rzecz bardzo obiecująca, ale wykonanie już mocno takie sobie. „Mikstura” jest połączeniem książki i komiksu (na dodatek z sugestiami muzycznymi co należy słuchać podczas lektury), która w krótkiej formie prezentuje 55 arcydzieł światowej literatury. Każda z pozycji jest ujęta krótkim opisem i jednostronicowym komiksem. Plansze są dziełem różnych twórców, w tym . Rzecz jest napisana przez Austriaka, stąd też dobór lektur jest całkiem ciekawy i nieoczywisty (oprócz oczywistości, jak „Biblia”, „Koran”, „Iliada”, „Odyseja”, „W poszukiwaniu straconego czasu” - , są także dzieła takie jak, a z nam bliższych znaleźć można „Solaris” Stanisława Lema czy „Dzienniki” Witolda Gombrowicza). Ale dalej zaczynają się problemy – opisy lektur, choć robione przez satyryka, są niezbyt zajmujące, a i komiksy mają bardzo różny poziom. Dzielą się na trzy typy – takie, które próbują na jednej stronie oddać całą treść dzieła, takie, które są tylko impresją na temat dzieła, lub też jego parodią. Większość razi okropnym brakiem pomysłu na ujęcie arcydzieła na jednej stronie – może selekcja powinna być ostrzejsza? Z ciekawostek – opis „Biblii” kończy się stwierdzeniem, że często była przyczyną fanatyzmu, ale już w opisie Koranu tego rodzaju stwierdzenia są mocno stonowane, a sam komiks przedstawia świetlane oblicze wyznawców Mahometa. Cóż, taka chyba obowiązuje linia.
Bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony oczywiście, jeśli już ktoś ma prawo wykorzystać swoich bohaterów do mówienia o Powstaniu Warszawskim, to na pewno właśnie Papcio Chmiel, było, nie było, owego powstania uczestnik. Z drugiej jednak strony mam tu zgrzyt między historią tragedii, a sposobem jej pokazania. I nawet nie chodzi mi o bohaterów ale raczej o pewien nastrój zabawy, wesołości, który nie licuje z przejmującym dramatem owego czynu zbrojnego. Choć z drugiej strony, jeśli ten komiks ma nieść przede wszystkim wartość edukacyjną, to z pewnością ją niesie (zwłaszcza w komentarzach do rysunków). Nie wiem co z tym zrobić, daję więc ocenę przeciętną.
Jedna z ulubionych ksiąg Tytusa mojego dzieciństwa. Papcio Chmiel daje popis wyobraźni w kreowaniu społeczności tytułowych Wysp Nonsensu, jednocześnie mocno uśmiechając się do dorosłego czytelnika (przecież Wyspa Papierolubków to kpina biurokracji, czyli czegoś, z czym dzieci mimo wszystko nie miały do czynienia). Przezabawne jest wykasływanie alfabetu, poczwórny mecz, szachy dla siłaczy, a z kolei wizja wyspy miłośników samochodów okazała się prorocza, z czego zdaje sobie sprawę każdy mieszkaniec Warszawy… W sumie szkoda tylko, że tak mało czasu było na każdą wyspę – zasługiwały na dokładniejsze zbadanie.
Uczłowieczenie przez wzmożoną naukę… Całkiem niezły tom, koncentrujący się na sygnalizowanych wcześniej niejednokrotnie szkolnych problemach Tytusa. Zostaje nam w pamięci przede wszystkim punkt usługowy odrabiania prac domowych (gdzie to można znaleźć?) i sanki na czwórkę z minusem, scena programowania komputera poprzez wiercenie dziurek w taśmie perforowanej oraz kultowy cytat „Zostawcie mi tylko listę goli oraz kto w której minucie strzelił”. Po latach, gdy sięgam pamięcią do czasów dzieciństwa, odkrywam, że coś w tym jest. Wiele mi z głowy wyleciało, ale wyniki meczy z początku lat 80. nadal mam – wraz z listą strzelców – w pamięci.
Po co jest wkrętacz? Ano po to, by wkręcić się na film dozwolony od lat 18. Ale tam się biją, a nie całują… W przeciwieństwie do większości albumów tytusowych, zwykle złożonych z rozdzielnych skeczy, tu mamy w miarę spójna formułę podróży podziemnej (ciekawa sceneria!) wraz z wielkim finałem w państwie krasnoludków. Może nie jest to szczyt cyklu, ale na pewno bardzo solidny przedstawiciel. Aha – do zapamiętania nieśmiertelne nagrobki. „Któż ten ciężki dowcip na grobie położył? Panowie – by Tytus znowu nam nie ożył!”.
Część „dziennikarska” ma wiele kultowych elementów. Palec do wysysania zmyślonych wiadomości (jak wiadomo urządzenie dostępne w każdej większej redakcji, a w serwisach internetowych wręcz nieodzowne!), kaczki dziennikarskie, chochlik, wesoła wioseczka… Ale najciekawszy chyba jest motyw z uzupełnianiem numeru „Trele Morele” starymi przygodami Tytusa, Romka i A’Tomka. Przecież to właśnie sposób działania Papcia, który wciąż do albumów wkładał żywcem fragmenty historii publikowanych w prasie w latach 60!
Uczłowieczenie przez umuzykalnienie… Tu niekontrolowana zgrywa ustępuje miejsca pewnemu ukłonowi Papcia w kierunku różnych fascynacji drugiej połowy lat 80. – rozwojowi polskiej sceny muzycznej, popularności dyskotek, tematyce UFO… Wszystko to sprawia, że album nie jest chyba tak lekki, jak poprzednie części, mniej tu swobody i nieskrępowanego humoru. Do zapamiętania – kultowy kadr przedstawiający wnętrze dyskoteki.