Ludwik Jerzy Kern jest pisarzem mego dzieciństwa. Głównie przez „Proszę słonia” z porcelanowym białym słoniem Dominikiem w roli głównie, no i może w odrobinę mniejszym stopniu przez „Ferdynanda Wspaniałego”. Dziś wiem, że są to książki ponadczasowe – bowiem moja pięcioletnia córka bawiła się przy nich tak samo dobrze jak ja. Kerna znam oczywiście też z „Przekroju” (tego starego, dobrego), w którym popisywał się wierszowanymi humoreskami. Książka Naszej Księgarni, jak zwykle w serii dziecięcej klasyki pięknie wydana w sztywnych okładkach, jest jakby połączeniem tych dwóch obliczy Ludwika Jerzego Kerna. Mamy tu bowiem do czynienia ze zbiorem wierszowanych humoresek dla dzieci. Dla dzieci? Nie do końca, bo jednak czy aby na pewno dla dziecka jest opowieść o tym, jak słoń został awansowany na kierownika składu porcelany? W dużym wyborze wierszy jest pewien rozrzut – większość wierszy jest lekka i przystępna dla dzieci, ale część jest już mruganiem do dorosłych. Dzieci przy tym i tak powinny się bawić dobrze, a że nie pojmą wszystkich niuansów – bywa, więc nie ma co narzekać. Ładne ilustracje na każdej stronie, bonusowo obszerne fragmenty „Karampuka” i „Proszę słonia” (tu jednak zachęcam do sięgnięcia po całości), choć więc jestem miłośnikiem prozatorskiej twórczości Kerna, przyznam, że tom czytaliśmy z przyjemnością.
„Nieznajomi z parku” to klasyczny stuprocentowy romans w jak najbardziej pozytwnym tego słowa znaczeniu. Pierwsze wydanie miało miejsce w 1994 roku, obecnie książka ponownie ujrzała światło dzienne, tym razem w postaci e-booka, zgodnie zresztą z życzeniem autorki. Czyta się ten romans świetnie. Autorka zadbała o wszystkie elementy dobrego love story, od stworzenia świata lekko staroświeckiego, takiego, który pasuje i do lat sześćdziesiątych, ale i do początku XXI wieku, poprzez dwójkę stereotypowych bohaterów romansu (on mroczny sukinkot, a ona takie lelum polelum) i samą historię ich, a jakże, trudnej miłości, aż po cudowne, żywe postacie drugoplanowe. Pojawia się demoniczna kobieta fatalna, ale nie jest nam dane jej poznać inaczej niż oczami syna (mrocznego sukinkota), który zresztą wszystkie kobiety postrzega przez pryzmat matki jako złe i wyrachowane. Bardzo mi się jednak podoba wyraźnie zaakcentowanie, że te „złe kobiety” takimi nie są, to normalne kobiety z krwi i kości, które mają w sobie dumę, godność i siłę i po prostu kiepsko się zakochały. Jak się zastanowię, to w żaden sposób nie kibicowałam głównej parze, żeby im się udało, ale oczekiwałam, żeby im się nie udawało – bo inaczej, co to byłby za romans?
Zachwyca mnie wykreowany przez autorkę świat, czas liczony w klepsydrach i obrotach, zamieszkujące go postacie, te złe, te dobre i te pomiędzy, fascynujące jest odkrywać urywki ich historii i składać sobie po kolei niczym puzzle. Wiedząca Estera czeka na swoją córkę, która być może w końcu zapuka do drzwi jej chatki, skrzat Rosa ma problem z ludzkim szczenięciem i wyszczekaną skrzatką, Wielebna Maura wścieka się, bo zgubiła obiekt, a powoli zaczyna rozumieć, że z pustego i salomon nie naleje, Ścibor woli gadać ze zwierzętami niż z ludźmi, Bob z Olchą stają się jednym, a wójt w Sporach trochę za dużo rozrabia. A wszystko to pod osłoną ciemnośći, bo słońce już od dawien dawno nie wzeszło. Warto się zanurzyć w ciemność by odnaleźć światło.
Wypuszczony z okazji premiery „Skyfall” „Bond o Bondzie” to po prostu zbiór wspomnień Rogera Moore’a, czyli Człowieka z Uniesioną Brwią, na temat agenta 007 i otaczającego go świata. Na ów świat składają się oczywiście dziewczyny, przeciwnicy i sojusznicy, scenerie i gadżety, itd. itp. Nie byłoby w tej pozycji niczego specjalnie atrakcyjnego dla miłośników Jamesa Bonda, gdyby nie osoba autora. Roger Moore, który Bonda zagrał najwięcej razy (przynajmniej w oficjalnym cyklu) nie jest może wybitnym aktorem, ale z pewnością jest człowiekiem ciekawym i bardzo dowcipnym. Dzięki temu nawet wiele zamieszczonych w tej książce oczywistości, fanom Bonda powszechnie znanych, staje się ciekawą lekturą. Na szczęście Moore dorzuca jednak trochę mniej oczywistych anegdot, choć przyznać należy, że skandali i skandalików tu nie znajdziemy, Święty raczej wszystkich miło wspomina, a jeśli o kimś powie gorzej, to raczej postać taka pozostaje anonimowa. Całość jest niebrzydko wydana, możemy uznać, że na prezent się nadaje. Zresztą, jak tu nie lubić książki, w której autor z zadziwiającym w dzisiejszych czasach dystansem do samego siebie, pisze: „Gdy zwróciłem moją licencję na zabijanie, wciąż zadawano mi pytanie, kto powinien mnie zastąpić. Nie! Skłamałem. Zadawano mi to pytanie już po trzecim filmie, co, jak się domyślacie, znakomicie poprawia samopoczucie wiecznie niepewnemu jutra aktorowi. Przyznaję, że chętnie podsuwałem Cubby’emu kandydatów na moje miejsce, zawsze wymieniając nazwiska fatalnych aktorów, przy których prezentowałem się wręcz doskonale. W końcu porzuciłem tę praktykę; zabrakło mi aktorów gorszych ode mnie.”
„Hikikomori” to barwna, sprawnie napisana, ciekawie pokręcona historia o tym, jak się robi gejszę. Przy czym, ponieważ rzecz dzieje się w bliżej nieokreślonej przyszłości, gejsze są mężczyznami. W tym świecie spora część ludzkości cierpi na różnego rodzaju socjofobie, których najgorszym przejawem jest hikikomori. To również świat,w którym każde dziecko mając lat dziesięć wie kim się stanie, ponieważ specjalne testy sprawdzają jakie kto ma predyspozycje i przedstawiają je dziecku i jego rodzicom. Na przykład Jonasz Hosala dowiaduje się, że może zostać lekarzem, pielęgniarzem lub gejszą. Jaką decyzję podejmie Jonasz? Czy to, że jego siostra Alicja nagle zachorowała, może mieć wpływ na jego losy?
Zastanawiałam się, czy w obecnych czasach można jeszcze znaleźć takie książki, jakie czytałam będąc nastolatką. Okazało się, że można, a „Magia kasztana” jest jedną z nich. Niezwykle miło jest czytać o nastolatkach, którzy wcale nie tak bardzo się różnią od tych pamiętanych sprzed dwudziestu laty, mają podobne problemy i podobnie próbują sobie z nimi radzić. Aneta Rzepka potrafi pisać magicznie, ale nie przesadzając, nie zatracając poczucia rzeczywistości. Bohaterowie jej książki marzą o wielu rzeczach, ale co ważniejsze, pracują nad osiągnięciem swych celów czy spełnieniem marzeń. Nie załamują rąk, pomagają sobie nawzajem, czasem też trochę przeszkadzają, wykorzystują sprzyjające okoliczności i wyciągają wnioski z tych złych.
Nie po raz pierwszy moje oczekiwania wobec książki rozminęły się z rzeczywistością. Liczyłem na to, że „Cholerna niepodległość” będzie stanowiła intrygującą analizę polskości, polskiego społeczeństwa oraz tego, czym stała się dla nas niepodległość w dwie dekady po upadku komunizmu; że autor będzie miał coś ciekawego do powiedzenia na sprawy narodowości i niezależności w dobie Unii Europejskiej i prób unifikacji Europy. Niestety, do rąk dostajemy wątpliwej jakości pamflet polityczny, w którym społeczeństwo to bezmózgie masy podążające za pustymi sloganami polityków. Wierzbicki, wierny formie pamfletu, wykorzystuje swoją książkę do prezentacji swoich własnych przekonań politycznych i zawziętej krytyki wszystkich tych, którzy stoją po drugiej stronie barykady. Nawet kilka celnych (co w cale nie oznacza nowych) spostrzeżeń dotyczących polskiej manii sondaży nie ratuje „Cholernej niepodległości”. Owszem, jest to książka lekko napisana, ale tylko dla tych, których interesują polityczne poglądy jej autora.
Informacja o tym, że Steven Spielberg zekranizuje tę nową powieść (2011) na stary temat (bunt robotów) pojawiła się właściwie w tym samym czasie co książka, co samo w sobie nie byłoby dziwne – w końcu co jakiś czas mamy do czynienia z doniesieniami o potencjalnie przebojowych książkach, których prawa do ekranizacji są rozrywane przez studia filmowe. Bardziej dziwi fakt, że „Robokalipsa” jest właściwie gotowym scenariuszem, w którym akcja jest opisana w sposób iście filmowy: cięcia bez przejść fabularnych, brak jedności czasu i miejsca akcji (kilka równorzędnych wątków), zdradzanie tła akcji krótkimi wstępami na początku każdego rozdziału (przypominającymi początkową planszę z „Terminatora”) czy malownicze obrazki takie jak wysmarowani barwami wojennymi Indianie walczący z robotami czy bitwa robotów i maszyn przemysłowych dyrygowana przez genialnego japońskiego technika. To ostanie zresztą może się podobać, trzeba oddać Wilsonowi, że ma kilka świetnych pomysłów na przemawiające do wyobraźni rozwiązania: do wspomnianych Indian czy bitwy maszyn można dołożyć umiejscowienie złego AI na odległym pustkowiu, miłość człowieka do maszyny, „samonarodzenie” niektórych robotów połączone z uzyskaniem świadomości czy hybrydę człowieka i maszyny. Nie są to co prawdy pomysły jakoś specjalnie nowatorskie, znamy je nie od dziś (łapanie ludzi i hybrydy ludzko-robocie to choćby najnowszy „Terminator”, a przy poszukiwaniu miejsca ukrycia wrogiego AI kłania się… rodzima „Głowa Kasandry”). Często też opierają się na znanym w postapokaliptycznej popkulturze od lat kontraście: super-technologia kontra powrót do natury i prymitywizmu, który wyzwala w rozmiękczonym człowieku prawdziwą siłę i wolę przetrwania (co zresztą pełni u Wilsona rolę pseudo-morału). Gorzej, że ten pomysł został kiepsko opakowany (i nie mówię tu o okładce, która w polskim wydaniu, ma sensowniejszy tytuł niż angielskie „Robopocalypse”), bo Wilson wyraźnie nie radzi sobie z przelewaniem swoich pomysłów na papier, a w efekcie idzie po najmniejszej linii oporu. Jego trzecioosobowa narracja w czasie teraźniejszym to nie tylko ukłon w stronę przyszłych filmowców, ale unik, który pozwala skupić się na pojedynczych scenach-fragmentach, a nie na całej fabule – na wprowadzeniu, budowaniu napięcia, perypetiach, nie mówiąc o nadaniu bohaterom głębi, a sceneriom wyrazistości. Oczywiście ta szybka, filmowa narracja znajdzie wielu zwolenników wśród miłośników łatwego połykania książek, ale z dobrą literaturą nie ma to za wiele wspólnego. Prędzej z hollywoodzkim produkcyjniakiem.
Czepialski cytat z redaktora Gałki: "w efekcie idzie po najmniejszej linii oporu". Dziękuję za uwagę.