W rok po szpiegowsko-sensacyjnej – a przy okazji także i odrobinę futurystycznej – powieści „Eryk Müller poszukuje siostry” Zygmunt Sztaba wydał kolejną książkę skierowaną do wielbicieli historii, w których trup ściele się gęsto, a kobiety bywają wyjątkowo zdradzieckie. „Giełda przestaje notować” nie ma już jednak tej lekkości, jest też znacznie bardziej zideologizowana, co przełożyło się również na jej jakość literacką.
PRL w kryminale: Syntetyczna benzyna i Złota Międzynarodówka
[Zygmunt Sztaba „Giełda przestaje notować” - recenzja]
W rok po szpiegowsko-sensacyjnej – a przy okazji także i odrobinę futurystycznej – powieści „Eryk Müller poszukuje siostry” Zygmunt Sztaba wydał kolejną książkę skierowaną do wielbicieli historii, w których trup ściele się gęsto, a kobiety bywają wyjątkowo zdradzieckie. „Giełda przestaje notować” nie ma już jednak tej lekkości, jest też znacznie bardziej zideologizowana, co przełożyło się również na jej jakość literacką.
Zygmunt Sztaba
‹Giełda przestaje notować›
Zmarły w 1949 roku – w wieku pięćdziesięciu czterech lat – Stanisław Cukrowski był znanym warszawskim redaktorem i wydawcą. Już w latach 20. i 30. XX wieku, wraz ze swoją żoną Zofią (z rodu Gombińskich), prowadził oficynę i publikował książki. Przeważały powieści sensacyjne (jak „Fort Francji” Pierre’a Benoita), przygodowe („Wielka biała cisza” Louisa-Frédérika Rouquette’a) i obyczajowe („W wieku nerwowym” Leo Belmonta, „Grzesznice” Josepha Henriego Rosny), ale nie brakowało również historycznych („Maria Teresa” Karla Tschuppika) i fantastycznonaukowych („Andrzej Żarycz” Edmunda Jezierskiego). Były to głównie dzieła popularne, więc sprzedawały się świetnie. Nic zatem dziwnego, że od razu po wojnie, gdy prawo tego jeszcze nie zabraniało, Cukrowski odbudował swoje prywatne wydawnictwo i zabrał się za zarabianie pieniędzy. Trochę zmienił się jednak profil oficyny; zaczęły dominować poważniejsze opracowania, jak na przykład zbiór esejów Stanisława Helsztyńskiego poświęcony literaturze angielskiej i amerykańskiej „Od Fieldinga do Steinbecka”, biografia Johanna Wolfganga Goethego pióra francuskiego badacza Jean-Marie Carrégo oraz „Trzej tytani” żydowsko-niemieckiego prozaika-biografisty Emila Ludwiga.
Głód książki po wojnie zapewne był wielki, ale z powodu kryzysu ekonomicznego i ogromnych zniszczeń materialnych, jakich doznała Polska w latach 1939-1945, na pewno nie była ona towarem pierwszej potrzeby. Cukrowski musiał więc od czasu do czasu wydać też coś lżejszego, co gwarantowało nieco większy zysk. I tak trafił do niego początkujący pisarz Zygmunt Sztaba, mający już na koncie całkiem udaną powieść sensacyjno-szpiegowską „
Eryk Müller poszukuje siostry” (1946). Druga jego książka – „Giełda przestaje notować” – miała powtórzyć sukces poprzedniczki. Czy powtórzyła – trudno powiedzieć. W każdym razie aż do 2018 roku nikt jej nie wznawiał, co oznacza, że do kanonu polskiej literatury sensacyjnej nie trafiła. Inna sprawa, że „chwilę” później, to jest w 1949 roku, podczas niesławnego szczecińskiego zjazdu Związku Zawodowego Literatów Polskich oficjalnie zadekretowano jako jedyny słuszny kierunek – socrealizm. I chociaż „Giełda…” w niektórych elementach spełniała jego wymogi, to jednak zdecydowanie za bardzo przypominała przedwojenne powieści wycofywanych właśnie z bibliotek autorów pokroju Stanisława Wotowskiego, Antoniego Marczyńskiego czy Adama Nasielskiego. Musiała więc ostatecznie przepaść. Choć wcześniej zapewne ucieszyła wciąż przecież licznych wielbicieli powieści sensacyjnych i kryminalnych.
Główną postacią „Giełdy…” jest profesor inżynier Marek Dobrzański – genialny chemik, przedwojenny absolwent Politechniki Warszawskiej, a w czasie wojny partyzant, później natomiast żołnierz. Korzystając ze znajomości z wiceministrem przemysłu Pniewskim, prowadzi we Wrocławiu, a więc z dala od stolicy, swoje supertajne badania. I chociaż mało kto wierzy w ich końcowy sukces, Dobrzańskiemu udaje się to, co wydawało się nierealne. Tym cudem nad cudami okazuje się ekstrasyntetyczna benzyna, czyli… paliwo w kostce. Wystarczy wrzucić do wiadra wody albo też bezpośrednio do wypełnionego wodą baku samochodu – i można jechać bądź, jeśli byłby to samolot, lecieć. Wynalazek zostaje nazwany „Wisła”. Jego wagi nie da się w żaden sposób przecenić. Dzięki niemu polska gospodarka, a w ślad za nią gospodarki innych państw wolnego świata (czytaj: komunistycznych) uniezależnią się od dostaw ropy naftowej z Zachodu. Wielki międzynarodowy kapitał obróci się w gruzy! Gdy tylko polskie radio rozgłasza tę radosną wieść na cały świat, natychmiast reagują angielscy i amerykańscy potentaci finansowi. W czasie ich narady w Londynie brane są pod uwagę trzy scenariusze: przekupienie polskiego profesora, kradzież tajemnic odkrycia, ewentualnie zniszczenie wzniesionej w Polsce fabryki produkującej „Wisłę” (której jeszcze nie zaczęto nawet budować). Ba! zostaje nawet powołana do życia specjalna bojówka wywiadowczo-sabotażowa.
Nad głową Dobrzańskiego zaczynają więc zbierać się ciemne chmury. On jednak jeszcze o tym nie wie, nawet nie ma w tej chwili czasu myśleć o takich rzeczach. Poza euforią w życiu zawodowym przeżywa bowiem jednocześnie zawirowania osobiste: odchodzi od swej pięknej, lecz myślącej tylko o bogactwie narzeczonej Wandy (którą Sztaba charakteryzuje następująco: „ładna buzia dużej lalki”), a zbliża się do starej znajomej Krystyny Jastrowskiej, która, jak się okazuje, wciąż kocha go miłością czystą i bezinteresowną. Gdy jednak czytelnik jest przekonany, że wszystko zaczyna się już klarować – Dobrzański ulega kolejnej namiętności. Tym razem adresatką jego uczucia jest poznana przypadkowo w restauracji niejaka Bożenna Gorlicka, która właśnie przybyła do Warszawy z Gdańska, gdzie jej ojciec dyrektoruje polsko-szwedzkiemu towarzystwu „Zenit”. I wtedy okazuje się, że profesor może i jest genialnym chemikiem, ale na kobietach to nie zna się zupełnie. Ale tak właśnie być musi, aby Zygmunt Sztaba mógł pchnąć nieco fabułę do przodu i przydać jej rumieńców. W każdym razie polski wynalazca nie pozostaje obojętny na wdzięki pięknej i inteligentnej Bożenny, z której powodu niebawem pakuje się w ogromne kłopoty.
Jeśli chodzi o sensacyjną stronę powieści, trudno mieć do autora większe zastrzeżenia. Sztaba dba o to, aby dużo się działo. Są więc międzynarodowe szpiegowskie intrygi, są akcje sabotażowe i skrytobójstwa, są miłość i zdrada. Przy tym jednak równocześnie mnóstwo naiwności. Sztucznie wypada też, pojawiająca się mniej więcej w połowie „Giełdy…”, obszerna retrospekcja z czasów okupacji, której „nośnikiem” jest przyjaciel i bliski współpracownik Dobrzańskiego, architekt Roman Chęciński. Co ciekawe, podczas wojny działał on na zlecenie wywiadu angielskiego (a więc i rządu londyńskiego). Gdyby powieść powstała dwa, trzy lata później, Chęciński musiałby być, jeśli w ogóle by zaistniał, postacią jednoznacznie negatywną – kanalią i zbrodniarzem, sługusem kapitalizmu. Tymczasem w 1947 roku wciąż odgrywał jak najbardziej pozytywną rolę. Więcej nawet, w niektórych momentach był głosem rozsądku i kompasem moralnym Dobrzańskiego. Sam wątek wojenny jest nawet ciekawy i spokojnie sprawdziłby się jako osobna historia, gdyby ją tylko rozbudować, ale jego objętość w porównaniu z długością „Giełdy…”, rozsadza konstrukcję powieści od środka.
Nie to jednak przeszkadza najbardziej. Niezwykle irytujące, choć oczywiście będące signum temporis, są coraz bardziej rozwlekłe w końcówce motywy propagandowe. Mimo że w powieści Sztaba ani razu nie używa słowa „komunizm”, ustrój ten jest wynoszony po niebiosa. Marzą o nim nie tylko robotnicy polscy, ale i amerykańscy, którzy wierzą, że tylko on jest w stanie powstrzymać Wielki Kapitał i tak zwaną Złotą Międzynarodówkę przed kolejną wojną światową. W zakończeniu, które rozgrywa się w Nowym Jorku, Sztaba poszedł już na całość. Równie dobrze mógłby wyekspediować swojego bohatera w kosmos, aby cywilizował i komunizował najbardziej odległe planety Układu Słonecznego. Piękne są też wnioski ostateczne, do jakich dochodzi pisarz. Powstaje bowiem świat, w którym funkcjonuje centralne planowanie i wspólna waluta, nie ma już żadnych trustów i karteli. A giełda? To najważniejsze – przestała notować! Czytelnikom biorącym powieść Sztaby do ręki tuż po wojnie, najbardziej zaimponować musiała chyba jednak inna wizja – własnych mieszkań w willach dla robotników pracujących w fabryce produkującej „Wisłę”. To zapewne jeszcze bardziej działało na wyobraźnię niż słynne „szklane domy” Stefana Żeromskiego z „Przedwiośnia”.