„Śmiejący się policjant” to najbardziej znana z dziesięciu książek kryminalnych szwedzkiego duetu Maj Sjöwall i Per Wahlöö ze sztokholmskim komisarzem Martinem Beckiem w roli głównej. Została już wydana w Polsce w 1973 roku, teraz ponownie trafiła na księgarskie półki, tyle że w nowym tłumaczeniu. Czy warto było? Bezsprzecznie! Dla amatorów skandynawskich powieści detektywistycznych to lektura obowiązkowa.
Nikomu nie jest do śmiechu
[Maj Sjöwall, Per Wahlöö „Śmiejący się policjant” - recenzja]
„Śmiejący się policjant” to najbardziej znana z dziesięciu książek kryminalnych szwedzkiego duetu Maj Sjöwall i Per Wahlöö ze sztokholmskim komisarzem Martinem Beckiem w roli głównej. Została już wydana w Polsce w 1973 roku, teraz ponownie trafiła na księgarskie półki, tyle że w nowym tłumaczeniu. Czy warto było? Bezsprzecznie! Dla amatorów skandynawskich powieści detektywistycznych to lektura obowiązkowa.
Maj Sjöwall, Per Wahlöö
‹Śmiejący się policjant›
Wydawnictwo Amber od ubiegłego roku sukcesywnie publikuje pochodzące z lat 1965-1975 powieści detektywistyczne uważanej za „rodziców skandynawskiego kryminału” pary małżeńskiej Maj Sjöwall i Per Wahlöö. Po „Roseannie” (1965), „Mężczyźnie, który rozpłynął się w powietrzu” (1966) oraz „
Mężczyźnie na balkonie” (1967) ukazał się właśnie – najbardziej znany poza Szwecją – czwarty tom cyklu z komisarzem Martinem Beckiem w roli głównej, czyli „Śmiejący się policjant”. Książka ukazała się w dramatycznym dla krajów Europy Zachodniej (choć również dla Stanów Zjednoczonych, jak i Polski oraz Czechosłowacji) 1968 roku, czego – wcale nie dalekie i wcale nie między wierszami – echa pojawiają się także na jej kartach. Sjöwall i Wahlöö znani byli bowiem ze swoich lewicowych – a z biegiem czasu niemal kryptokomunistycznych – poglądów, dlatego też ich dzieła były dostępne w krajach demokracji ludowej; w PRL-u wydano trzy, w tej liczbie też – pięć lat po szwedzkiej premierze – „Śmiejącego się policjanta”
1). W tym samym roku doczekał się on również adaptacji filmowej. Na ekran przeniósł go Amerykanin Stuart Rosenberg, a główną rolę zagrał sympatyczny Walter Matthau. Problem z tym filmem jest jednak taki, że jego akcję przeniesiono z pochmurnego i deszczowego Sztokholmu do słonecznego San Francisco, przy okazji zmieniając oczywiście personalia śledczego – zamiast z komisarzem Beckiem mamy w nim do czynienia z sierżantem Jakiem Martinem. Reszta w ogólnym przynajmniej zarysie przypomina powieść…
Akcja rozpoczyna się 13 listopada (1967? 1968 roku?) wieczorem. Martin Beck – policjant wydziału do spraw przemocy fizycznej Policji Sztokholmskiej – gra właśnie w szachy, choć szachistą jest fatalnym, ze swoim przyjacielem i najbliższym współpracownikiem Lennartem Kollbergiem. W tym samym czasie służby porządkowe tłumią lewicową demonstrację odbywającą się w szwedzkiej stolicy pod ambasadą Stanów Zjednoczonych. Manifestanci nie mogą wybaczyć prezydentowi Lyndonowi Johnsonowi – w końcu przedstawicielowi partii demokratycznej! – zaangażowania w wojnę wietnamską. Na ulicach miasta dochodzi niemal do zamieszek. Funkcjonariusze, którzy pełnią tego dnia służbę patrolową, a są między nimi znani ze swego lenistwa i nieudolności Kalle Kristiansson i Kvant, wolą trzymać się więc z dala od centrum. Opuszczają swój rewir i jadą do położonej pod Sztokholmem – a w zasadzie będącej jedną z jego dzielnic – Solnej. Liczą na to, że tam spokojnie przeczekają do końca służby, a tymczasem trafiają w samo oko cyklonu. Chwilę przed ich pojawieniem się w miejscu, w którym być nie powinni, dochodzi do wypadku piętrowego autobusu miejskiego, który wylatuje z drogi i uderza w ogrodzenie oddzielające ulicę od pustego o tej porze dnia dworca towarowego. Kiedy zaglądają do środka wozu, ich oczom ukazuje się przerażający widok – zamordowani kierowca i (prawie) wszyscy pasażerowie. W panice zaczynają krążyć po piętrusie, przekonani, że morderca gdzieś się w nim jeszcze ukrywa – może za siedzeniami, a może na wyższej kondygnacji. W efekcie, choć nikogo podejrzanego nie znajdują, zadeptują całą masę śladów, co skutecznie utrudnia późniejsze dochodzenie. Wezwani na miejsce zdarzenia Beck, Kollberg i ich kompan z wydziału Gunvald Larsson są nie mniej od nich wstrząśnięci – tym bardziej że wśród ofiar jest ich kolega z komendy, młody Åke Stenström.
Wieści o masakrze w autobusie szybko obiegają Sztokholm, następnego dnia rozpisują się już o niej gazety. Takiego zdarzenia Szwecja bowiem jeszcze nie przeżyła. Osiem osób zabitych i jedna przewieziona do szpitala w stanie agonalnym – wszyscy trafieni pociskami ze starego karabinu maszynowego produkcji fińskiej. Kto dokonał takiej potworności? Maniak, psychopata, jak uważają dziennikarze? Tak mógłby pomyśleć nawet Martin Beck, gdyby nie obecność w autobusie policjanta Stenströma. Co robił on w tym miejscu i o tej porze? Nikt nie zna odpowiedzi, nawet jego narzeczona Åsa Torell, która jednocześnie wyklucza możliwość, by Åke miał kogoś na boku, o czym mógłby świadczyć fakt, że na siedzeniu obok niego znajdowały się zwłoki niespełna trzydziestoletniej pielęgniarki Britt Danielsson. Śledztwo od samego początku trafia na poważne problemy; przez dłuższy czas nie udaje się zidentyfikować jednej z ofiar, mężczyzny – w dużym stopniu utrudniają to odniesione przez niego rany głowy. Policja, i tak mająca od dłuższego czasu złą prasę, nie może jednak pozwolić sobie na kolejne niepowodzenie; zostaje więc powołany specjalny zespół – z Beckiem i Kollbergiem na czele – którego zadaniem jest jak najszybsze rozwikłanie zagadki tej makabrycznej zbrodni. Na pomoc zostają ściągnięci najlepsi detektywi z innych regionów kraju: Per Månsson – mistrz w przeprowadzaniu rewizji – przyjeżdża z Malmö, a Ulf Nordin – niezrównany w tropieniu – z norrlandzkiego Sundsvallu. Jeśli dorzucić jeszcze do tego grona, znanych już z poprzednich odsłon cyklu, obdarzonego fotograficzną wręcz pamięcią Fredrika Melandera oraz niezbyt lubianego przez kolegów, lecz znanego ze swego uporu i konsekwencji Einara Rönna – można być spokojnym, że w zastawione przez nich sieci wpadnie w końcu nie tylko płotka, ale i sum.
W „Śmiejącym się policjancie” znajdujemy to wszystko, co po latach pojawi się również w twórczości chociażby Henninga Mankella (niepowtarzalny mroczny klimat, rozmach w planowaniu zbrodniczej intrygi, pogłębiony portret psychologiczny głównego bohatera serii) i Stiega Larssona (wątek obyczajowy połączony z krytyką bardzo często niewydolnego socjaldemokratycznego modelu państwa opiekuńczego i wciąż obecna w społeczeństwie niechęć do obcych, a zwłaszcza imigrantów z krajów arabskich), by pozostać tylko przy tych dwóch – najbardziej znanych poza ojczyzną – literackich spadkobierców duetu Sjöwall-Wahlöö. Są też jednak różnice. Mankell (z upływem czasu i rozwojem cyklu o Kurcie Wallanderze coraz bardziej) i Larsson (od samego początku tworzenia „Millenium”) lubili się rozpisywać, tymczasem Sjöwall i Wahlöö pozostają wierni prozie dość ascetycznej w formie. W ich książkach nie uświadczymy rozbudowanych opisów; małżeńska para przypomina raczej malarzy, którzy tworzą zarysy postaci i akcji szybkimi, ale wyrazistymi, machnięciami pędzla. Przez dłuższy czas może się nawet wydawać, że mamy do czynienia z chaotycznie powstającym dziełem sztuki, lecz w tym pozornym szaleństwie jest metoda – by ją docenić, trzeba cierpliwie doczytać powieść do końca (co, z racji niezbyt dużej objętości, nie należy do najtrudniejszych czytelniczych wyzwań). Dopiero wtedy, kiedy już wszystkie elementy układanki znajdują się na swoich miejscach, można docenić finezję, z jaką obmyślono intrygę kryminalną. To, z czym mamy do czynienia we wstępie, czyli masakra w autobusie, okazuje się bowiem jedynie wierzchołkiem góry lodowej.
Szwedzcy autorzy starają się zachowywać dystans wobec opisywanych przez siebie stróżów prawa, co zaiste musiało być dla nich niełatwe. Znani ze swojej niechęci do struktur kapitalistycznego państwa, nierzadko prezentujący policję jako aparat represji, stworzyli postać komisarza Martina Becka, którego – pomimo jego wad, mrukliwości i upartego tkwienia w nieudanym małżeństwie – trudno nie lubić i nie szanować; ze stosunkiem do jego kolegów bywa już jednak różnie. Powieść, zgodnie z tytułem, nie jest pozbawiona elementów humorystycznych, choć ich głównym źródłem jest ironia, z jaką twórcy traktują – idąc ich tropem rozumowania – funkcjonariuszy reżimu. Niekiedy to ironia bardzo ostra i niewybredna, świadcząca jednak również o sporej przenikliwości i inteligencji.
1) Jeszcze dalej w hołubieniu pisarskiego tandemu posunęły się jednak władze radzieckiej kinematografii, które w 1979 roku zezwoliły nawet łotewskiemu reżyserowi Jānisowi Streičsowi na realizację telewizyjnego filmu („Niezakonczennyj użyn”) na podstawie szóstej w kolejności powieści „Polis, polis, potatismos” (1970).