Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 2 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Muzyka

Magazyn CCXXXV

Podręcznik

Kulturowskaz MadBooks Skapiec.pl

Nowości

muzyczne

więcej »

Zapowiedzi

Koncert marzeń: Metallica

Esensja.pl
Esensja.pl
W tym roku na Stadionie Narodowym w Warszawie wystąpi Metallica. Poza miejscem, koncert ten będzie wyjątkowy także dlatego, że piosenki, które zagra wybiorą fani w internetowym głosowaniu. Bardzo nam przypadł do gustu ten pomysł i po burzliwej dyskusji udało nam się w redakcji wybrać własną setlistę marzeń. Poniżej prezentujemy jej wyniki.

Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Jacek Walewski

Koncert marzeń: Metallica

W tym roku na Stadionie Narodowym w Warszawie wystąpi Metallica. Poza miejscem, koncert ten będzie wyjątkowy także dlatego, że piosenki, które zagra wybiorą fani w internetowym głosowaniu. Bardzo nam przypadł do gustu ten pomysł i po burzliwej dyskusji udało nam się w redakcji wybrać własną setlistę marzeń. Poniżej prezentujemy jej wyniki.
The Four Horsemen
JW: Ciężko chyba o bardziej perwersyjny kontrast w muzyce i lepszy początek koncertu. Symfoniczne intro „Ecstasy of Gold”, którym Metallica rozpoczyna z reguły swoje występy, przejdzie w szarpany thrashowy riff rozpoczynający „The Four Horsemen”. Fani powinni być zachwyceni, ponieważ utwór od dawna nie gościł w setliście, zaś muzycy chętnie zagrają go z wrodzonej złośliwości. Choćby po to, by wkurzyć byłego kolegę z zespołu, Dave’a Musteine’a, który do dziś uważa się za głównego autora „Czterech Jeźdźców” i wraz ze swoją grupą Megadeth często prezentuje jej pierwotną wersję pod tytułem „Mechanix” na żywo.
Pi: Skoro sobie marzymy, to idźmy na całość: „The Four Horsemen” grany z gościnnym udziałem Musteine’a – to byłoby coś. Poza tym mam ogromny niedosyt po warszawskim koncercie Wielkiej Czwórki Thrash Metalu, że członkowie wszystkich kapel nie zagrali choć jednego numeru razem, tak jak to widać na DVD z nieco późniejszego koncertu w Sofii.
JW: Polecam Ci więc Piotrze wersję „The Four…” z koncertów jubileuszowych zespołu z 2011 roku. Za mikrofonem stanął wtedy (a właściwie intensywnie biegał z nim po scenie) John Bush, były wokalista Anthrax, a jednocześnie niedoszły frontman Metalliki. Z taką energią Hetfield nie wykonał tego utworu chyba od dwóch dekad…
Pi: To ja powiem tak: jedynym pełnoprawnym wokalistą Anthraxu jest Joe Belladonna!
JW: Nigdy nie byłem fanem wokalu Joego. Powiem więcej – jego głos nie pasował do muzyki Anthrax. Ale wróćmy do Metalliki…
Disposable Heroes
JW: Po, zdaniem niektórych, Metallice w najlepszym wydaniu (przypomnę – ten zespół skończył się na „Kill’Em All"!) czas na kolejny zapomniany rodzynek w dyskografii grupy. „Disposable Heroes” to utwór pochodzący z kultowego „Master of Puppets” i… pozostający jednak w cieniu takich klasyków jak numer tytułowy, „Battery”, „Welcome Home (Sanitarium)” czy instrumentalny „Orion”. A niesłusznie! Posłuchajcie choćby początkowego riffu, który miażdży wnętrzności i zapiera dech w piersiach. Czym dalej w utwór, tym nawałnica gitar i perkusji staje się gęstsza i nie pozwala słuchaczowi ani przez chwilę zapomnieć, że jest on właśnie na koncercie formacji, która posiada słowo „metal” w swoim szyldzie.
Pi: To ja powiem coś kontrowersyjnego – u mnie największe emocje wywoływała zawsze strona „A” kasety „Master of Puppets”. Na drugiej co prawda jest świetny „Orion”, ale jednak chętniej słuchałem pierwszych utworów, tak do „Welcome Home (Sanitarium)”. Podkreślam jednak, że to było kiedyś, teraz łykam wszystko.
JW: Tak, zgodzę się z Tobą, przy pierwszym podejściu do „Master…” początkowe cztery numery zdecydowanie bardziej zapadają w pamięć. Jednak z czasem można docenić stronę „B”. Zresztą w naszej setliście zabrakło mi „Damage Inc.”.
Welcome Home (Sanitarium)
Pi: O, mamy wywołanego przeze mnie do tablicy…
JW: Druga ballada w dyskografii zespołu, do tego lepsza, moim zdaniem, od „Fade to Black”. Wybór bardziej oczywisty od dwóch poprzednich. Pierwsza, spokojna część numeru jest przykładem, że Metallica nie zbudowała swojej kariery tylko na sprawnym i szybkim okładaniu instrumentów, ale też na umiejętności pisania ładnych melodii oraz budowania napięcia w swoich kompozycjach.
Pi: Święte słowa, tyle że ja akurat wolę „Fade to Black”…
Harvester of Sorrow
JW: Riff, na którym oparty jest utwór, spada na głowy słuchaczy z subtelnością tonowego kowadła. Po hitchcockowskim początku pojawia się niepokojący motyw na gitarze. Ponury klimat numeru trafnie prezentuje prawdopodobną atmosferę w zespole, jaka miała miejsce w czasie nagrywania „…And Justice for All”. Śmierć Cliffa Burtona, stresująca sesja nagraniowa i nie do końca pewna przyszłość grupy sprawiły, że cały album należy do najtrudniejszych w odbiorze spośród dyskografii Metalliki. Mimo nierówności całości „Harvester of Sorrow” należy z pewnością do najbardziej zapamiętywanych momentów na albumie.
Pi: Popraw mnie, jeśli się mylę, ale zdaje się, że to na „Live Shit: Binge & Purge” jest grany „Harvester of Sorrow” z taką przerwą, w czasie której Hetfield siarczyście spluwa, a potem przywalają riff z mocą walca drogowego. Obrzydliwe, ale zapadające w pamięć.
JW: Hetfield pluł przy tym utworze przy każdym jego wykonaniu w czasie trasy promującej „Black Album”. Dodajmy, że w tamtym okresie w „Harvester…” wokalnie wspomagał Jamesa Jason Newsted. A może by i jego zaprosić na scenę…
Pi: Jestem za! Będziemy pluli wszyscy razem!
The Day That Never Comes
JW: Album „Death Magnetic” nie należy z pewnością do moich ulubionych. Zespół powrócił na nim do grania zbliżonego do tego z pierwszych czterech płyt, zrobił to jednak w dość toporny sposób. Co nie oznacza, że na wydawnictwie nie można znaleźć numerów co najmniej dobrych. A taka właśnie jest ballada „The Day That Never Comes”. Niby nic odkrywczego i wybitnego. Metallica popełniła wręcz autoplagiat, ponieważ utwór łudząco przypomina „One”. Nie przeszkodzi to jednak zapewne w chóralnym odśpiewaniu refrenu przez legiony fanów na koncercie.
Pi: Racja, to taki „One” dwadzieścia lat później. Delikatny początek i rozpędzanie się w stronę szaleńczych solówek. Świetna rzecz, zdecydowanie najlepsza z „Death Magnetic”.
No Leaf Clover
JW: „No Leaf Clover” pochodzi z dość niejasnego okresu w historii Metalliki. Zespół chciał już zerwać z wizerunkiem znanym z kontrowersyjnych „Load” i „Reload” i powrócić do mocniejszego grania, ale jakby nie wiedział, jak to zrobić. Płyta z coverami nie rozwiała wątpliwości większości fanów, zaś album nagrany z orkiestrą symfoniczną raczej je pogłębił. Nie zmienia to faktu, że „No Leaf…” to jeden z najlepszych utworów, jakie popełnił kompozytorski duet Hetfield & Ulrich. Przechodzenie z hałasu we wręcz ciszę, z metalowego jazgotu w balladę – chyba słowo „schizofrenia” najlepiej określa strukturę tego numeru. Bez orkiestry całość nie brzmi może aż tak imponująco jak w wersji oryginalnej, ale z chęcią usłyszę „Bezlistną koniczynkę” jeszcze raz na żywo.
Pi: Zawsze mogą puścić orkiestrę z taśmy… Tak, to zdecydowanie jeden z najjaśniejszych punktów „S&M”, a nie ma ich znów tak dużo (choć kiedyś oceniałem ten krążek o wiele surowiej). Tak powinna brzmieć cała płyta, a nie, że każdy gra sobie. Ale w sumie nic dziwnego, w końcu to utwór skomponowany specjalnie pod symfoników.
I Disappear
JW: Dziwne, że Metallica, ze swoim komercyjnym potencjałem, tylko raz nagrała jakiś swój utwór w celu promocji hollywoodzkiego filmu (do tego tak kiepskiego jak „Mission Impossible II”). „I Disapear” nie zapisze się z pewnością w historii muzyki rockowej jak „Enter Sandman”, za to świetnie nadaje się do grania na żywo. Refren pozostaje w pamięci na dłużej, zaś zakończenie rozrusza z pewnością nawet najbardziej naburmuszonych i nadętych wielbicieli thrash metalu kręcących nosem na wszystkie nagrania grupy opublikowane po 1991 roku.
Pi: Fakt, ścieżka dźwiękowa do „M:I 2” jest zdecydowanie lepsza od samego filmu. Metallica grała „I Disappear”, a Limp Bizkit „Take a Look Around”, dwa killery i trudno wybrać lepszy.
JW: W tym kontekście aż dziwne, że zespół nie nagrał jakiejś premierowej kompozycji do swojego filmu. Czyby brak weny?
Pi: Łudźmy się, że to dlatego, że zbiera najlepsze pomysły na nowy album, który podobno już wkrótce.
King Nothing
JW: Płyty „Load” i „ReLoad” mają chyba tylu zwolenników co przeciwników. Wiem, wiem. Metallica po ’96 to już inny zespół. Wszyscy muzycy ścięli włosy, Ulrich uprościł swój zestaw perkusyjny, Hetfield zaczął inaczej śpiewać. I przede wszystkim nowe utwory brzmiały nie metalowo, a rockowo (mało tego – pojawiły się wręcz inspiracje country). Jednym z numerów, które mocniej odwoływały się do przeszłości grupy, był „King Nothing”. Dla jednych ubogi krewny „Enter Sandman” (wsłuchajcie się w główny riff), dla drugich (w tym dla mnie) porządnie zagrany hardrockowy kawałek nieprzynoszący kapeli żadnej ujmy.
Pi: Uwaga, kolejna kontrowersyjna teza (a może nie?): zawsze wolałem „ReLoad” od „Load”. Może to przez ten wieśniacki kapelusz Hetfielda w klipie do „Mama Said”?
JW: Mnie kapelusz i inne dziwactwa muzyków na obu krążkach nigdy nie przeszkadzały. Myślę, że sam James był w swoim żywiole. Nigdy nie ukrywał, że jest fanem country. Może nawet wywołane przez Ciebie „Mama Said” to jedna z jego najszczerszych piosenek z lat 90.?
Pi: Jasne, że dziś tę ich metamorfozę odbiera się zupełnie inaczej, ale wtedy radykalna zmiana wizerunku była szokująca. A co do country, to jednym z moich ulubionych coverów z „Garage Inc.” jest „Tuesday’s Gone” Lynyrd Skynyrd.
The Thing That Should Not Be
JW: Ten numer to prawdziwy thriller psychologiczny. Boimy się, nie wiemy czego, czujemy tylko, że zło czai się w pobliżu. Prawie jak w prozie Lovercrafta, która była ponoć bezpośrednią inspiracją do napisania tekstu „The Thing…”. Poza tym to kolejna świetna kompozycja z „Master of Puppets”, którą zespół, nie wiedzieć czemu, pomija w czasie koncertów od dobrych kilku lat. Niesłusznie…
Pi: W filmie „Some Kind of Monster” była scena, kiedy muzycy odrzucili jakiś kawałek, ponieważ uznali, że jest za prosty na Metallikę. Wkurzające podejście, bo właśnie te proste, oparte na nośnym riffie utwory całkiem nieźle im się udawały, a wystarczy posłuchać „St. Anger” i „Death Magnetic”, by przekonać się, że udziwnianie kompozycji nie wychodziło im na dobre.
JW: Z pierwszym stwierdzeniem zgadzam się w 100%. Zresztą sami członkowie Metalliki mieli swego czasu alergię na komplikowanie swojej muzyki (chyba kac po bardzo technicznym „…And Justice for All”), czego wynikiem był „Black Album”, a potem „Load” i „ReLoad”. W kwestii „St. Anger” już moglibyśmy się długo spierać. Zresztą następny w kolejce do omówienia jest właśnie numer tytułowy z tej płyty.
St. Anger
Pi: Nie lubię tej płyty. Kompozycje są przekombinowane i sprawiają wrażenie zlepku nieprzystających do siebie pomysłów. I do tego ta płaska, dziwaczna produkcja. Jednak nagrania koncertowe (chociażby z EP-ki „Some Kind of Monster”) pokazują, że gdyby na nowo zmiksować album, dałoby się coś z niego uratować. Na przykład utwór tytułowy.
JW: „St. Anger” to albumu, który zaraz po swojej premierze został ogłoszony najsłabszym wydawnictwem, jakie Metallica kiedykolwiek popełniła. Zastanawiające, że po latach cała płyta nie brzmi wcale tak źle. Odbieram te jedenaście utworów jako swoiste katharsis muzyków, jakiego doznali po chyba najcięższych kilku latach w ich karierze. By zrozumieć tę płytę, trzeba pamiętać, że Metallica była wtedy na skraju rozpadu po fali krytyki przez własnych fanów po aferze związanej z Napsterem. Osobiście chętnie dorzuciłbym do setlisty jeszcze parę numerów z tego okresu. Jako reprezentant niech jednak w ostateczności wystarczy tylko „St. Anger”. Zwrotki pozwalają bowiem publiczności się wyśpiewać, zaś refreny porządnie wyszaleć. Polecam ustawienie sobie części środkowej z wrzeszczącym Hetfieldem jako „melodii” budzika. Natychmiastowa pobudka gwarantowana!
Pi: Może lepiej Hetfielda drącego się „Fran-tik-tik-tik-tak”?
JW: Teraz pomyślałem o „Kill, kill, kill” wieńczącym całą płytę.
Until It Sleeps
JW: Powrót do „Load” i jednego z najlepszych tamtejszych utworów. Nie bez powodu grupa wybrała „Until…” na pierwszy singiel. Hetfield śpiewa szczerze jak w mało którym numerze (ponoć liryk dotyczy śmierci jego ojca), zaś Hammett pokazuje, że nie jest chętny do zaszufladkowania go jako gitarzysty stricte metalowego. Polecam zwłaszcza ostatnią minutę utworu.
Pi: Godny następca „Nothing Else Matters”.
The Unforgiven II
JW: O tym, że sequele są zazwyczaj słabsze niż części pierwsze, wie każdy fan kina. „The Unforgiven II” jest niejako rozwinięciem motywów (zarówno w warstwie tekstowej, jak i muzycznej) z osławionej (i równie ogranej) „jedynki”. Jest to wpadająca w ucho ballada świetnie zaśpiewana przez Hetfielda. I to dla jego partii wokalnych warto byłoby usłyszeć ten utwór w wersji live.
Pi: W sumie nie wiem, czemu nikt z nas nie zagłosował na „The Unforgiven”, tylko na „dwójkę”, ale może to kwestia osłuchania się? Kiedyś przy tym kawałku łapała mnie gęsia skórka i był to mój ulubiony utwór. Gdzieś mam kasetę, na której nagrałem „Czarny album” i opisałem takim zabawnym „fonetycznym” angielskim, którego wtedy zupełnie nie znałem. Pamiętam, że zależało mi wtedy na „Nothing Else Matters” (bodajże podpisanym jako „Nofink els mother”), ale okazało się, że są tam inne świetne kompozycje z „The Unforgiven” na czele. Natomiast nigdy nie powaliła mnie żadna koncertowa edycja tego utworu. Chyba jednak „II” lepiej nadaje się do prezentacji scenicznej.
(Anesthesia) Pulling Teeth
JW: Znajdą się tacy, którzy uważają, że ten numer (a właściwie solo na basie) powinien grać tylko jeden człowiek – tragicznie zmarły Cliff Burton. Na koncercie mogłoby to jednak zabrzmieć jako wspaniały hołd dla nieżyjącego muzyka i intrygujące intro do… „The Call Of Ktulu”.
Pi: Mam swoją wizję, jak mogłoby wyglądać wykonanie „(Anesthesia) Pulling Teeth”: ponieważ popis gry na basie w wykonaniu Cliffa Burtona jest niemożliwy, to wolałbym, aby zastąpił go Jason Newsted. Rob Trujillo jest świetnym fachowcem, ale nie bardzo odpowiada mi jego gra, a już w Metallice w ogóle się nie sprawdza. Poza tym odstaje od reszty imidżem. Niby rzecz bez znaczenia, a jakoś mnie irytuje.
The Call Of Ktulu
Pi: Kiedy poznałem ten utwór, byłem mocno wciągnięty w lovecraftowską mitologię. Namiętnie czytałem opowiadania, grałem w RPG „Zew Cthulhu” i oglądałem w większości beznadziejne ekranizacje jego twórczości. Nic zatem dziwnego, że w pewnym momencie codziennie leciał w moim odtwarzaczu (oczywiście kaset magnetofonowych). Podobał mi się zwłaszcza fragment, kiedy gitara wydaje odgłos na kształt jęku potwora z głębin. Wciąż go lubię.
JW: Jeśli napisałem, że „The Thing…” to thriller, to już „The Call of Ktulu” jest przerażającym horrorem ze scenariuszem napisanym przez mistrza gatunku. Nic dodać, nic ująć, tego trzeba posłuchać.
Nothing Else Matter
JW: Największy hit zespołu. I choć tekst jest idealistyczny, a wręcz infantylny, a melodia banalna, i tak wszyscy w czasie koncertu podniesiemy zapalniczki… Ups, smartfony w górę, by zarejestrować na nich właśnie tę część występu Metalliki.
Pi: Tak, to bez wątpienia najbardziej zajeżdżona piosenka zespołu, a jednak ma w sobie coś takiego, że wciąż chce się jej słuchać. Ponadto wciąż inspiruje kolejnych młodych muzyków – wystarczy wejść do pierwszego lepszego sklepu z gitarami, by natknąć się na karteczkę „Nie grać „Nothing Else Matters”.
When Blind Man Cries
Pi: Kurcze, jak oni to świetnie zrobili! Pomijam już fakt, że tribute album w hołdzie Deep Purple i ich „Machine Head” jak na tego typu produkcję wypadł nadzwyczaj udanie, ale nawet gdyby okazał się klapą, to i tak warto byłoby go posłuchać właśnie dla coveru „When Blind Man Cries”. Jednocześnie nasuwa się smutna konkluzja, że Metallica ostatnio o wiele lepiej wypada w przeróbkach niż we własnych utworach.
JW: Racja Piotrze – zwłaszcza co do tego ostatniego. Od siebie dodam, że przygoda Larsa Ulricha z mocniejszą muzyką zaczęła się właśnie od twórczości Deep Purple. Dziwi więc, że dopiero niedawno jego zespół zarejestrował cover tej właśnie grupy. Wybór numeru – genialny! Nie tak oczywisty jak „Smoke on the Water” i w naturalny sposób wpasowujący się – po oczywistych przeróbkach – w konwencję „metal-ballad” Metalliki.
Pi: Masz na myśli oczywiste przeróbki na „Re-Machined”? A „Smoke on the Water” w impresji The Flaming Lips?
JW: To jak The Flaming Lips wykonali „Smoke…”, to osobna kwestia. Chyba nie uważasz, że Metallica wykonałaby ten numer w tak nieszablonowy sposób? Moim zdaniem ich interpretacja zabrzmiałaby bardziej jak przearanżowany „Enter Sandman”, tak jak „When Blind Man Cries” brzmi jak jedna z ballad zespołu z lat 80.
One
JW: Najbardziej znana ballada Metalliki obok „Nothing…”. Opowieść o żołnierzu, który stracił na wojnie wszystkie członki, wzrok, słuch i jest podtrzymywany przy życiu tylko dzięki aparaturze medycznej. Pod względem muzycznym utwór jest majstersztykiem, udoskonalonym do perfekcji wariantem „Fade to Black” i „Welcome…”. Poza tym na koncercie warto go usłyszeć choćby dla efektów pirotechnicznych i fajerwerków, jakie grupa serwuje w czasie intra.
Pi: Z wyborem „One” miałem spory problem i biłem się z myślami. Z jednej strony to świetny kawałek i jeden z moich ulubionych utworów wszech czasów. A z drugiej – Metallica gra go na każdym koncercie i słuchając choćby zeszłorocznego „Through the Never”, odniosłem wrażenie, że im się już znudził i odklepują go, bo muszą. Ale ponieważ na żywo poprzedza go zwyczajowo pokaz sztucznych ogni, to czemu nie.
Loverman
Pi: Dziś, mówiąc o „Garage Inc.”, najczęściej wymienia się „Whisky in the Jar” i „Turn the Page”. Trochę niesprawiedliwie, ponieważ znalazło się na nim kilka innych pomysłowych coverów, jak choćby „Die, Die My Darling”, „Astronomy” i właśnie „Loverman”.
JW: Metallica coverująca Nicka Cave’a? Czy to miało szansę się udać? Nie tylko tak, ale zespół nagrał jedną z najlepszych swoich „przeróbek”. Hetfield śpiewa tak, jakby był to wręcz jego tekst, zaś wybuchowy charakter numeru jest jeszcze potęgowany przez metalowe gitary. Fani pierwowzoru zapewne się oburzą, ale to wersja lepsza od oryginału.
Pi: Może nie lepsza, ale spokojnie jej dorównuje.
Master Of Puppets
JW: Czy można cokolwiek napisać o tym utworze, czego ktoś już by nie wiedział?
Pi: To ja tylko dodam, że zawsze na mnie robiło wrażenie to zwolnienie „Master, master, maaasteerrr…”, a potem fragment akustyczny.
Motorbreath
JW: Na zakończenie musi być coś szybkiego i agresywnego. Czyli coś z „Kill’Em All”! Dlaczego jednak „Motorbreath”? Ponieważ spośród najlepszych numerów z tej płyty „The Four Horsemen” Metallica powinna zagrać na początku, „Seek & Destroy” jest chyba najbardziej ogranym numerem, a „Metal Militia” wydaje się już niemożliwe do zaśpiewania (właściwie – wywrzeszczenia) przez Hetfielda.
Pi: Też na początku myślałem o „Metal Militia”, ale to taki szczeniacki utwór, który zupełnie nie pasuje do obecnego wizerunku grupy. A „Motorbreath” to świetny finał, który pozostawi publikę rozpaloną do białości.
koniec
15 marca 2014

Komentarze

« 1 2
14 IV 2014   11:10:59

@ Michał
Mnie też się bardzo podoba ten kawałek.

« 1 2

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Nie taki krautrock straszny: Eins, zwei, drei, vier, fünf…
Sebastian Chosiński

29 IV 2024

Wydawana od trzech lat seria koncertów Can z lat 70. ubiegłego wieku to wielka gratka dla wielbicieli krautrocka. Przed niemal trzema miesiącami ukazał się w niej album czwarty, zawierający koncert z paryskiej Olympii z maja 1973 roku. To jeden z ostatnich występów z wokalistą Damo Suzukim w składzie.

więcej »

Non omnis moriar: Brom w wersji fusion
Sebastian Chosiński

27 IV 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj najbardziej jazzrockowy longplay czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Czas (smutnych) rozstań
Sebastian Chosiński

22 IV 2024

Longplayem „Future Days” wokalista Damo Suzuki pożegnał się z Can. I chociaż Japończyk nigdy nie był wielkim mistrzem w swoim fachu, to jednak każdy wielbiciel niemieckiej legendy krautrocka będzie kojarzył go głównie z trzema pełnowymiarowymi krążkami nagranymi z Niemcami.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

Z tego cyklu

Rammstein
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Jacek Walewski

Guns N’Roses
— Jacek Walewski, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Slayer
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Jacek Walewski

Iron Maiden
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Jacek Walewski

Linkin Park
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Jacek Walewski

Black Sabbath
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Jacek Walewski

Tegoż autora

Włoski Kurosawa
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Palec z artretyzmem na cynglu
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Magia i Miecz: Z niewielką pomocą zagranicznych publikacji
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Idź do krateru wulkanu Snæfellsjökull…
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Komiksowe Top 10: Marzec 2024
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

I ty możesz być Kubą Rozpruwaczem
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Po komiks marsz: Kwiecień 2024
— Paweł Ciołkiewicz, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Marcin Knyszyński, Marcin Osuch

My i Oni
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Wielki mały finał
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Piołun w sercu a w słowach brak miodu, czyli 10 utworów do tekstów Ernesta Brylla
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.